niedziela, 31 marca 2019

Tam, gdzie kończy się inspiracja, zaczyna się kalka, czyli Tokyo Xanadu ex+

Po Tokyo Xanadu ex+ sięgnąłem tylko dlatego, że gra wydaje się być tak bardzo podobna do jednej z moich ulubionych serii: Persona. Także tu bohaterami będą uczniowie, którzy nie dość, że muszą uratować świat, to jeszcze muszą się… uczyć.

Początek jest bardzo klasyczny. Bohatera poznajemy w momencie, gdy odkrywa, że ze światem dzieje się coś dziwnego. Próbując stanąć w obronie zaatakowanej koleżanki wchodzi w tzw. Eclipse, który należy rozumieć jako typowy dungeon z japońskich gier RPG. Chwilę potem już wiemy, że Kou Tokisaka będzie protagonistą, który od bohaterów 3, 4 i 5 części Persony różni się kompletnie niczym.

Historia tu przedstawiona do odkrywczych nie należy. Rozdział po rozdziale obserwujemy Kou, który zagłębia się w świat Eclipse w bardzo klasycznym stylu, czyli ratując zaatakowanych jednocześnie buduje drużynę. Z czasem mamy do dyspozycji aż dziewięć postaci, którymi możemy przechodzić kolejne lochy, jak i wracać do tych już odwiedzonych.

czwartek, 28 marca 2019

Horror, ale zbyt dosłowny, a szkoda - "Głód" Almy Katsu

Spodziewałem się książki, w której będzie to, co lubię najbardziej - ludzie postawieni w niewyobrażalnie trudnej sytuacji, a co za tym idzie wyjdzie na jaw cała prawda o naszym gatunku. I początkowo dokładnie to otrzymałem, połykałem stronę za stroną, nawet nie wiedząc kiedy czytnik wskazał około 250 stronę z ponad 500. Prości ludzie, z pieśnią i bogiem (wiadomo) na ustach, ruszają do Kaliforni. Jest rok 1846, a grupa licząca prawie sto osób to istna menażeria, zachowująca się dokładnie tak, jak zachowuje się tłum. Przywódcami zostają ludzie z majątkiem, nie z wiedzą, grupa bawi się jak na pikniku, a nie wyprawie, która ma dać im zupełnie nowy start, żywność się kończy, dyskusji nie ma, a zawiść powoduje, że nieliczni, którzy wiedzą, co robić są pozbawieni prawa głosu.

A potem się okazuje, że “Głód” Almy Katsu to jest horror. To nie jest powieść opisująca wyprawę tak, jak mogłaby ona wyglądać, gdzie w końcu ludzie aby przeżyć zmuszeni są do zrobienia rzeczy okropnych, które nie mieszczą się w głowie człowieka siedzącego wygodnie w ciepełku, z bieżącą wodą nieopodal i lodówką pełną polędwicy sopockiej. Mimo że książka wspaniale straszy samą ludzkością i motywami, które napędzają przeciętnego zjadacza chleba, to autorce to nie wystarczyło. I wielka szkoda.

Niestety z jakiegoś powodu pani Katsu za mało było grozy wywołanej faktami i brutalną rzeczywistością. Do opowieści wprowadzone zostały motywy, które bardzo trudno uznać za coś w rodzaju choroby, jakiejś pewnego przypadłości, która zmieniła ludzi czy też wywołała w nich prymitywne instynkty. Zdarzenia są nielogiczne pod względem realizmu, i choć do ostatnich chwil miałem nadzieję na wyjaśnienie, które będzie można po prostu przyjąć, może nawet z lekkim przymrużeniem oka, to niestety nie doczekałem się. Przedstawiona tu groza w pewnym momencie staje się bardzo dosłowna, niczym z prozy Stephena Kinga. Nie mam nic przeciwko tego typu horrorom, bzdury które próbują straszyć potrafią mi dać wiele przyjemności. Ale w przypadku “Głodu” po prostu szkoda wcześniejszych stron; groza wynikająca z zaniedbań ludzi, nieprawidłowej organizacji wyprawy oraz prymitywnych motywów napędzających członków byłaby o wiele większa i o wiele bardziej uderzająca, niż zupełnie zbyteczne w tym wypadku motywy… cóż, raczej mistyczne. Bo chorobą można wytłumaczyć wiele ludzkich zachowań, to jest w porządku. Ale autorka poszła dalej, zmieniając nie tylko psychikę, ale i wygląd zewnętrzny “chorych” do tego stopnia, że sorry, ale to po prostu brednie.

Klimat jest niezły, bohaterowie bardziej niż udani. Wielbicielom horroru powieść z pewnością się spodoba. Ale ci, którzy chcieli przeczytać po prostu dramat o strasznej, tragicznej w skutkach wyprawie, która okazała się katastrofą ze względu na błędy uczestników i pecha - ci będą rozczarowani. Jak ja.

The Hunger
Albatros 2018

środa, 27 marca 2019

Realizm magiczny z innej strony, czyli G. Musso - "Papierowa dziewczyna"

Lubię tego pisarza, trudno nie lubić. Wie jak spowodować, by czytelnik z nim został, nawet jeśli prawie zawsze ma powieściom do zarzucenia to i owo. Powtarzam sobie: nie możesz wiecznie narzekać na rozwiązania w stylu hokus-pokus u twórcy, który porusza się w obrębie gatunku realizmu magicznego. I co pewien czas sięgam po kolejne książki, to kwestia czasu, kiedy znowu nabiorę ochoty.

W przypadku “Papierowej dziewczyny” Musso podszedł mnie z innej strony. Nie spodziewałem się tego ataku, przyznaję. Oto bowiem to, czego nie lubię - czyli pojawienie się kobiety, która niewątpliwie “wypadła” z książki bohatera, również pisarza - jest zatem tworem fantastycznym - zatem cała ta magia pojawia się niemal na początku lektury. Dotychczas w znanych mi powieściach Musso robił odwrotnie: tworzył interesujące, pełne napięcia sytuacje, a potem magia mi lekturę psuła. A tu od razu, bez czasu na odczuwanie żalu…

Trudno się oderwać od kolejnych wydarzeń, gdzie bohater jednocześnie powinien zrobić coś, by odzyskać płynność finansową, ponadto chciałby odzyskać utraconą kobietę, a na dodatek zaczyna wierzyć, że jest w stanie też zadziałać w celu poprawienia pogarszającego się zdrowia u kobiety, którą wymyślił, a która nagle pojawiła się w naszym świecie. No cały Musso.

Ok, słowa więcej nie napiszę, poza krótkim: zrobił mnie w konia ten Francuz. A ja bardzo lubię, jak się mnie robi w konia; uwielbiam, gdy totalnie nie jestem w stanie przewidzieć tego, co autor tak naprawdę chce powiedzieć. Bardzo fajna książka, może nie tyle dobra, co właśnie fajna, zdecydowanie warta tych kilku godzin lektury. Taki realizm magiczny to ja nawet lubię i polecam.

La fille de papier
Albatros 2011

wtorek, 26 marca 2019

Pisane bez emocji, odłożone bez żalu ("Skrucha" - Frode Granhus)

To bardzo interesujący przypadek - oto książka, która opowiada o bodaj najstraszniejszym koszmarze rodzica - zaginięciu/porwaniu dziecka, przy której nie czuć żadnych emocji. Podczas lektury przyszło mi do głowy, że powieść wygląda jak przegrany zakład, jakby Frode Granhus chciał udowodnić, że potrafi pisać w sposób, który zachowa w czytelniku uczucie obojętności. Bo wierzyć się nie chce, prawdę mówiąc, jak mało mnie obchodziła przedstawiona tu sprawa.

A przecież powinna, bowiem porwanie dziecka i w domyśle oczekiwanie na straszny koniec u każdego musi wywolać skrajne emocje, od strachu i niepokoju, do gniewu i wściekłości, chęci samodzielnego wymierzenia kary, wreszcie do zadumy: skąd się to bierze? Dlaczego niektórzy ludzie takie rzeczy robią? Co siedzi w głowie człowieka, by w ogóle o tym myśleć, a co dopiero wcielić w życie tak okropny plan, jakim jest porwanie sześcioletniej dziewczynki?

Nic z tego. Frode Granhus pokazał nawet interesujących bohaterów, bardzo poprawnie przedstawił zależności, w powieści chodzi o coś więcej, niż tylko kwestia śledztwa i wyścigu z czasem, czeka na nas na końcu trudne do przewidzenia zakończenie i niespodziewane “wow!”, ale… i tak nic z tego. Nie ma emocji, nie ma zaangażowania, nie ma zabawy. Jest rzemiosło i kolejna książka jakich setki, jeśli nie tysiące. Lektura zakończona dużym rozczarowaniem.

PS. W ogóle to ponoć trzecia powieść o jednym z przedstawionych bohaterów. Zupełnie tego nie widać. I zupełnie nie czuję chęci poznania innych.

Djevelanger
Świat Książki 2018

poniedziałek, 25 marca 2019

Typowy Musso, czyli słów parę o "Wrócę po ciebie"

Po lekturze kolejnej powieści Guillaume Musso zaczynam mieć wrażenie, że facet robi to specjalnie. Zawsze zaczyna swoje historie tak, że lektura jest samą przyjemnością, a w głowie czytelnika zaczynają rodzić się coraz to ciekawsze pomysły na wyjaśnienie poznanych zdarzeń. I tu nie jest inaczej, bohater, psycholog, który ma tak ciekawy początek dnia, gdzie w ciągu kilku chwil dosłownie zniszczeniu ulega wszystko co tak misternie budował przez ostatnich piętnaście lat - początek jest jak zwykle: doskonały.

A potem, no cóż, wiem, że nie powinienem się dziwić, ale jednak mi zawsze żal… Potem okazuje się, że to będzie realizm magiczny. Że to, co czeka bohatera jest nie do wyjaśnienia w sposób inny, niż czary-mary-hokus-pokus.

Czy lektura na tym traci? I tak, i nie. “Wrócę po ciebie” ma do powiedzenia kilka prawd o życiu, o ludziach, o tym, co powinno być dla nas naprawdę ważne. Czy są to super odkrywcze i niezwykłe prawdy? Nie, to banały, które w sumie znamy i z którymi przeciętny człowiek się zgodzi. Mimo wszystko dobrze jest sobie przypomnieć co powinno być ważne, bowiem każdy to wie, ale niewielu na co dzień pamięta.

Sam realizm magiczny jest, jaki jest - albo się go przyjmuje, albo się Musso nie czyta. Pewien problem mam tylko z brutalnością książki. Choć opowiada historię o miłości, i chciałoby się powiedzieć, że wręcz “familijną”, to pewne wydarzenia są zbyt brutalne do stylu, po prostu nie pasują. Ostatecznie książkę odłożyłem z uczuciami tak mieszanymi, że aż ambiwalentnymi :-) Autor potrafi lepiej, tyle wiem na pewno.

JE REVIENS TE CHERCHER
Albatros 2013

piątek, 22 marca 2019

Chyba jednak zbyt naciągane jak dla mnie, czyli "Pozwól mi wrócić" B. A. Paris

Trzecia książka B. A. Paris jest napisana w nieco innym klimacie, niż dwie poprzednie. Nie odczuwałem takiej gwałtownej potrzeby jak najszybszego dojścia do ostatnich stron, by wreszcie dowiedzieć się wszystkiego. Wręcz przeciwnie, całość zaprezentowanej tu historii niespecjalnie do mnie trafiła, wpierw tłumaczyłem sobie, że się po prostu delektuję, jednak po paru dniach do mnie dotarło, że powolne czytanie wynika głównie ze strachu, że końcówka będzie rozczarowująca.

I niestety taka była.

W moim przekonaniu powieść “Za zamkniętymi drzwiami” zbliża się do cienkiej linii, za którą jest już tylko groteska - ale jej nie przekracza. Z kolei “Na skraju załamania” w ogóle do tej linii nie podchodzi. Zakładałem optymistycznie, że kolejna powieść też będzie już tylko lepsza, wszak autorka nabiera doświadczenia. Niestety “Pozwól mi wrócić” opiera się w całości na historii, którą bardzo trudno ot tak, po prostu uznać, przyjąć, postawić na niej stabilną bazę do dalszej lektury.

Oczywiście to tylko ja. Jestem przekonany, że nie każdy z czytelników szuka dziury w całym, że ogromna większość zwyczajnie doceni klimat i napięcie, zamiast męczyć się z fundamentem opowieści. I dla takich czytelników “Pozwól mi wrócić” będzie kolejną bardzo dobrą książką nowej pisarki, póki co szturmem zdobywającej nasze uznanie.

Jedno w każdym razie przyznam także ja - B. A. Paris, pisząc swoje thrillery, przecież nie mówi o rzeczach czy kwestiach nowych. Jednak autorka póki co za każdym razem przedstawia swoje historie z innej strony, niż jesteśmy przyzwyczajeni. “Pozwól mi wrócić” nie jest tu wyjątkiem, także w tej powieści jest więcej, niż wymaga gatunek. I ta cecha twórczości autorki podoba mi się najbardziej.

Bring me back
Albatros 2019

czwartek, 21 marca 2019

Barbara Klicka - "Zdrój"

Niespecjalnie łatwa w odbiorze powieść, której bohaterką jest trzydziestoparoletnia mieszkanka Warszawy, która spędza miesiąc w sanatorium. Początkowo książka raczej łatwo przedstawia bohaterkę oraz jej towarzystwo na najbliższy czas. I tu można się delikatnie zachwycić brakiem skrępowania autorki, która po prostu jedzie z tym koksem, nie oszczędzając nikogo. Ani pozostałych kuracjuszy, prezentując ich kilka typów, a każdy jeden godny pogardy, choć jakże nam znany, ani personelu, który okazuje się w równym stopniu okazałą menażerią.

Tak gdzieś do połowy tej niedługiej książki lekko się zachwycałem opisami i sytuacjami, choć z każdą kolejną stroną opis jest nieco bardziej skomplikowany i wymagający wysiłku ze strony czytelnika. Nie jest to bowiem groteskowo-rzeczywisty opis stanu krajowej służby zdrowia czy też stosunku “białego personelu” do produktu, jakim jest ten okropny pacjent. Okazuje się, że “Zdrój” jest czymś o wiele większym, i mimo nikczemnego rozmiaru obejmuje znacznie szerszy plan, gdzie na pierwsze miejsce wychodzi bohaterka jako człowiek, który z chorobą, a co za tym idzie licznymi sanatoriami żyje całe swoje życie.

I jest to tło dla trochę bardziej wymagających analiz. Wymagających uwagi, ale i pewnego wysiłku ze strony czytelnika. Im bliżej końca tym mniej oczywiste się stają opisy bohaterki, i tym trudniej jest nadążyć za własnymi myślami, które gwałtownie próbują pozostać na tym samym poziomie, co literatura. Prawdę mówiąc nie wiem, czy podołałem. Swoje wrażenia mam, jak najbardziej, ale porównując je z niebywale pozytywnymi recenzjami szeroko rozumianego ogółu czuję się, jakbym w starciu ze “Zdrojem” niestety poległ.

W.A.B. 2019

wtorek, 19 marca 2019

Dawno nie czułem takiego napięcia, czyli co się dzieje "Za zamkniętymi drzwiami" (B. A. Paris)

Ja się wcale nie dziwię sławie, jaką zdobyła B. A. Paris po wydaniu swojej debiutanckiej powieści “Za zamkniętymi drzwiami”. Idealny materiał na kasowy film, a długość książki jest idealna: jeden wieczór i po sprawie. Nie ma czasu się delektować lekturą, nie ma czasu na zrobienie obiadu czy wyjście z psem na spacer - “Za zamkniętymi drzwiami” należy skończyć na raz, przymus poznania zakończenia jest gigantyczny.

Poznajemy małżeństwo: Jacka i Grace. Nasza bohaterka długo nie znalazła męża, bowiem jasno stawia sprawę - zamierza całe życie opiekować się młodszą siostrą cierpiącą na Zespół Downa. Wreszcie poznaje Jacka - no po prostu mężczyznę idealnego. Aż do dnia ślubu.

To, co pokazuje nam B. A. Paris to zupełnie inny rodzaj przemocy, niż klasyczne maltretowanie fizyczne. Grace przeżywa tu rzeczy tak okropne, wręcz przerażające, oto bowiem mamy przedstawienie bestii w ludzkiej skórze, psychopaty absolutnego, wykonujące plan od A do Z, cierpliwie, krok po kroku. Natomiast tym, co powoduje, że nie można odłożyć książki/czytnika jest faktyczny motyw Jacka, to, o co mu naprawdę chodzi.

Ogromnym plusem książki jest także otoczenie Grace. Autorka zadbała, by nie prezentować jedynie strachu, i małymi kroczkami można dostrzec niewielkie promyki światła dookoła bohaterki. Posunę się nawet do stwierdzenia, że książka prócz rozrywki oferuje także nieco nauki, edukuje czytelnika, by czasem otworzyć oczy szerzej, wyjść ze wygodnego świata zbudowanego wokół siebie i sprawdzić, czy wokół nas, tuż obok, komuś nie dzieje się straszna krzywda.

Behind Closed Door
Albatros 2017

poniedziałek, 18 marca 2019

Życie po śmierci najbliższej osoby, czyli "After Life" na Netfliksie

Jestem ogromnym fanem Ricky’ego Gervais. Chyba nawet bezkrytycznym. Prawdopodobnie wychwalałbym nowy serial Netfliksa zatytułowany “After Life” nawet wtedy, gdyby mnie aż tak z nóg nie zwalił, z powodu samego Ricky’ego. Nie dość, że całość napisał i wyreżyserował, to jeszcze zagrał w głównej roli - takiej idealnie dla niego. No, ale uczciwie mogę powiedzieć: serial jest genialny nie tylko z powodu mojego ulubieńca. On po prostu jest genialny.

Bohaterem jest Tony. Tony niedawno pochował żonę, która umarła, jak przystało na nasze czasy, na raka. Tony jest wredny. Obrzydliwy. Tony nie potrafi sobie poradzić ze stratą osoby, która tak wspaniale go uzupełniała przez tyle lat, Tony nie widzi ani celu, ani sensu w dalszej egzystencji. Gdyby nie wzrok psa, Tony już dawno by się zabił. Tak przynajmniej Tony twierdzi.

Sześć odcinków - jak przystało na Brytyjczyków epizodów nie jest zbyt wiele - pokazuje różne sytuacje z codzienności bohatera. Samotne poranki z filmikami nakręconymi przez chorą żonę, spacer z psem, odwiedziny u ojca w zakładzie, wreszcie praca w darmowej gazecie z lokalnymi newsami. Tony jest chamem, bo mu wolno, Tony wszystko tłumaczy swoim rozbiciem, odpowiedzią na jakiekolwiek zarzuty czy nawet tylko pytania jest trudna sytuacja Tony’ego.

“After Life” pokazuje oczywiście nie tyle bohatera, co także życie dookoła nas. I wbrew pozorom jest to serial bardzo pozytywny, wręcz radosny, który stopniowo uświadamia widzowi, podobnie jak Tony’emu, że nie da się żyć tak, by skupiać się w całości na sobie, że nie da się żyć bez odpowiedzialności za innych. Nawet gdy jest się człowiekiem samotnym. Scenariusz przypomina, że samotność to nie jest stan mentalny, a faktyczny. Samotnym może być rozbitek na bezludnej wyspie pozbawiony łączności ze światem. Nie da się żyć obok innych nie wpływając na ich życie, nie da się uciec od wpływu innych na życie swoje. I wreszcie nie jest możliwym trwanie w żałobie, nawet jeśli wyrazi się takie pragnienie - człowiek po prostu tak nie działa.

Wspaniały scenariusz, rewelacyjne wykonanie. Gervais nie wziął tu wszystkiego, pozwolił także innym na wywołanie u widza wrażenia. Czy to kolega narkoman, który faktycznie jest pozbawiony nadziei, czy otyły kolega z pracy, znoszący bez słowa wszystkie obrzydliwe docinki Tony’ego, czy szef gazety, a przy okazji szwagier bohatera cierpiący wraz z nim, czy wreszcie obca kobieta z cmentarza (rewelacyjna, znana z “Downton Abbey” Penelope Wilton) - są to role, które zostaną z nami na dłużej, gdzie aktorzy wykonali wspaniałą robotę.

Zdecydowanie polecam, to dramat, ale śmieszny, o obrzydliwym facecie, ale kochanym, dobrym człowieku. Dzięki takim produkcjom świat na kilka chwil staje się lepszym miejscem.

czwartek, 14 marca 2019

O życiu "Na skraju załamania" pisze B. A. Paris

Każdemu z nas zdarza się czegoś czasem zapomnieć. Nazywamy to sklerozą, niestety jednak część ludzi ma ogromnego pecha, i ich zapominanie jest początkiem poważnej choroby: Alzheimera lub demencji. Bohaterkę “Na skraju załamania” poznajemy właśnie w chwili, gdy coraz mocniej obawia się, że podobnie jak jej matka, cierpi na demencję właśnie. Już nie zapomina o tym, że się umówiła z koleżanką na lunch, albo gdzie zostawiła auto na wielopoziomowym parkingu. Zaczyna mieć totalne luki w pamięci, kurierzy przychodzą z paczkami, których zamówienia nie pamięta, znajomi mają coraz większą pretensję o wiecznie zawalone terminy, a na domiar złego zaczyna jej się wydawać, że odbierane codziennie głuche telefony wykonuje morderca, którego policja poszukuje od paru tygodni.

Zmierzenie się ze sobą, czyli wykonanie zestawu badań i otrzymanie konkretnej informacji: choroba lub nie choroba utrudnia Cass właśnie zabójstwo kobiety w okolicy. Bohaterka jadąc samochodem w strugach deszczu widziała zaparkowany przy drodze w lesie samochód, widziała w środku postać, nie widząc jednak żadnych szczegółów. Odjechała - strach zwyciężył. A teraz od środka kawałek po kawałku pochłaniają ją wyrzuty sumienia.

Tytuł idealnie oddaje zawartość książki. Morderstwo jest jedynie tłem i dodatkowym bodźcem do coraz większej psychozy głównej bohaterki. Obserwacja jej zmagań z rzeczywistością daje dużo przyjemności, a pamiętając, że to thriller czytelnik zdaje sobie sprawę z faktu, iż całość może się skończyć na dwa sposoby. Nie mogłem się doczekać zakończenia i wyjaśnienia sprawy, które okazało się dokładnie tak satysfakcjonujące, jak się spodziewałem.

Bardzo polecam uwadze panią B. A. Paris, może z nóg totalnie nie zwala, ale oferuje faktycznie coś innego, podejście do tematów niby znanych z innej, znacznie rzadziej spotykanej strony.

The Breakdown
Albatros 2018

środa, 13 marca 2019

Pablos gracz: chyba nawet ja już mam pomału dość, czyli Far Cry: New Dawn (Ubisoft)

Ubisoft to taka korporacja, która wiecznie odgrzewa dla nas ten sam kawałek mięsa. Czasem podgrzane w mikrofali, rzadziej z łaski rzucone na parę chwil na patelnię. Długo trzeba czekać, aż Francuzi zrobią coś faktycznie nowego. I tak na przykład w roku 2017 dostaliśmy wreszcie faktycznie nowego członka cyklu Assassin’s Creed. Origins to nie raptem kilka zmian, ale faktycznie gra zbudowana na nowym szkielecie. Odyssey to następny krok w dobrym kierunku. Zapowiadany kolejny epizod na rok 2020 znajduje się bardzo wysoko na mojej liście zakupów, tak im dobrze idzie.

Tymczasem druga sztandarowa seria gier dla samotnych graczy od Ubisoftu - Far Cry - woła do twórców z protestem, wyraźnie domaga się zmian. Schemat ten sam od rewelacyjnej części trzeciej, w którym nie tyle twórcy cokolwiek zmieniają, co raczej do każdego epizodu dodają coś drobnego - i voila! Prosto do sklepów. Tak dostaliśmy linkę do wspinania i możliwość gry z kumplem do FC4, oswajanie zwierząt do Primala, wreszcie spluwy do wynajęcia i zmodyfikowane (na gorsze, moim zdaniem) rozbudowanie bohatera w części 5.

wtorek, 12 marca 2019

Pablos gracz: Florence, czyli niedroga gra narracyjna na smartfony

Trochę trudno nie dostrzec gry na urządzenia z ekranem dotykowym zatytułowanej Florence. Jest promowana zarówno w AppStore, jak i sklepie Google Play, wiadomo, że otrzymała ostatnio nagrodę w Game Awards 2018 za najlepszą grę mobilną, a jej cena jest bardziej, niż zachęcająca (9,99 zł na Androida).

O czym zatem jest Florence? Otóż jest to gra, a jednocześnie, jak przystało na nasze ciekawe czasy, bardziej "doświadczenie", niż gra, opowiadająca o młodej dziewczynie, dorosłości, poszukiwaniu tego, co w życiu sprawia przyjemność oraz o pierwszej miłości.

Całość rozgrywki, czy też po prostu przyjemnie spędzonego czasu, została przedstawiona przy pomocy charakterystycznej grafiki, przypominającej nieco te niby od niechcenia narysowane szkice w stylu Rene Goscinnego. Różnicą jest spora ilość kolorów w przyjemnych, pastelowych odcieniach. Zabawa polega na przeżywaniu chwil z bohaterką, dwudziestopięcioletnią Florence: poranne mycie zębów, praca w biurze, wieczór przed telewizorem. Artystyczna, ale na szczęście bez przesady artystyczna grafika przyjemnie komponuje się z dźwiękami, wygrywana w tle muzyka oferuje zdecydowanie ponadprzeciętny poziom.


Dziwne jest to, że zabawa trwa mniej więcej pół godziny. Dziwne w znaczeniu: dobrze, bo dłuższe posiedzenie z czymś co tak bardzo nie oferuje faktycznej “rozgrywki” byłoby nużące. Podczas tego krótkiego czasu każdy z graczy będzie miał okazję czegoś się dowiedzieć o życiu, o poszukiwaniu, o tym jak wygląda codzienność w zderzeniu z dawnymi marzeniami o dorosłości i wreszcie o tym, że pierwsza miłość nie musi być tą jedną jedyną i że o szczęście trzeba się postarać, samo nie przyjdzie.

Miło spędziłem czas, faktycznie całość została tak skomponowana, że nietrudno o wzruszenie podczas kolejnych krótkich scen. Wydanej dychy nie żałuję, bez przesady, to tylko dycha, a choć może mi osobiście przeżycie pół godziny wraz z Florence niewiele dało, to nietrudno mi sobie wyobrazić innych, którzy wyciągną z tej przypowieści o wiele więcej.

Florence
Annapurna Interactive, Mountains

poniedziałek, 11 marca 2019

Tytuł tak genialny, że nie będę się wysilał - "Czyż nie dobija się koni?" (Horace McCoy)

Wielki Kryzys w Stanach Zjednoczonych w latach 30. zeszłego stulecia na razie kojarzy mi się głównie z powieścią “Grona gniewu” Johna Steinbecka. Powieść o wszystko mówiącym tytule: “Czyż nie dobija się koni?” z pewnością tego nie zmieni, bowiem o ile ma swoje momenty, tak niestety jej egzystencjalizmem nie jestem w stanie się zachwycić.

Potrafię jednak docenić. Książka byłaby niezłym dziełem i bez tej warstwy - opis czasu kryzysu i czynności, jakie są w stanie podjąć ludzie byle tylko mieć jakiś dach nad głową i odrobinę niezbędnego do życia pożywienia totalnie mnie satysfakcjonuje. Choć brzmi groteskowo - oto maraton taneczny, setki godzin poruszania się przed nami - daje radę. Szybko okazuje się, że całe to wydarzenie, by nie powiedzieć wulgarnie: cały ten event to jedynie sposób na przetrwanie dla organizatorów, a sposoby na zwiększenia zainteresowania jako żywo przypominają mi lata 90. w naszym kraju i ostateczne zeszmacenie się widzów dzięki oglądalności takich rzeczy jak Big Brother czy inne reality show.

A ponieważ człowiek to istota z gruntu egoistyczna, organizatorom wystarcza lekko jedynie pokierować uczestnikami, by ci sami z siebie zaczęli się prześcigać w popisach kreatywnej głupoty byle zaistnieć, byle mieć te kilka minut, byle cokolwiek zdobyć (lub kogokolwiek).

Na tym tle rozprawa sądowa głównego bohatera jest jedynie smaczkiem, który dla wielu będzie tym najważniejszym elementem powieści, ale dla mnie jest faktycznie jedynie dodatkiem. Chciałbym więcej, nie wystarcza mi tych kilka zdań wypowiedzianych przez Glorię, dzięki którym możemy poznać jej przeszłość. Oczywiście pojmuję, że owa przeszłość z czasami obecnymi, beznadziejnymi, trudnymi są czynnikami, które ją w taki sposób ukształtowały, mimo to chciałbym więcej, dokładniej, głębiej. Chciałbym móc dokonać analizy, lub poznać analizę narratora, nie wystarcza mi krótkie: tak po prostu jest, tak po prostu bywa, ludzie po prostu tacy czasem są.

I tak sobie pomyślałem, że egzystencjalizm powieści widzę nie w samej Glorii i bohaterze na sali sądowej, co w tych tańczących ludziach. Kreatywność uczestników jest na tyle imponująca, że nie sposób nie zacząć myśleć o tym jak wiele człowiek potrafiłby osiągnąć, gdyby ta cała inwencja została ukierunkowana lepiej, ku sprawom faktycznie istotnym i wartościowym.

Książka jest bardzo krótka, znajduje się na wielu listach powieści uznawanych za ważne, polecam, warto, to zaledwie jedno popołudnie.

They Shoot Horses, Don't They?
Zysk i s-ka 2019

piątek, 8 marca 2019

Pablos widz: Zaskakująco dobry dramat familijny - "Northern Rescue", sezon 1


Serial idealny dla mnie. Klasyczny serial obyczajowy o rodzinie takiej, jak wiele. Początkowo oczywiście głównie zainteresowało mnie słowo “northern”, kojarząc mi się z “Przystankiem Alaska” (“Northern Exposure”). Okazało się szybko, że pod tym pojęciem serial ma na myśli zupełnie inną północ - stan Maine, ulubione miejsce Stephena Kinga.

Bohaterów poznajemy w sytuacji prawdziwie dramatycznej - oto Sarah, matka, dowiaduje się, że ma raka. Czwarte stadium, jest bardzo mało czasu na pożegnanie rodziny. A przynajmniej tych, którzy na pożegnanie dadzą się namówić, bowiem Sarah z Johnem mają trójkę dzieci w wieku nastoletnim, i najstarsza córka przeżywa akurat te gorące chwile ciągłych wybuchów i nieprzerwanych emocji.

Mocny początek, a dalej jest jeszcze lepiej. John choć całe życie spędził w Służbie Poszukiwania i Ratownictwa (SAR - search and rescue) wcale z tego powodu nie stał się człowiekiem zamożnym. Teraz, będąc jedynym żywicielem rodziny staje przed wyzwaniem utrzymania tego wszystkiego, na co składał się majątek Johna i Sarah. Gdy sytuacja robi się beznadziejna, pojawia się interesujące rozwiązanie: wyjazd na północ do rodzinnego miasteczka i objęcie posady szefa lokalnego oddziału SAR. Jak zareagowały dzieci - można się spodziewać.

Dziesięć odcinków (ok. 45 min) opowiada historię rodziny po przejściach. Dużym plusem serialu jest właśnie sytuacja finansowa - to nie jest kolejna opowieść o bogatych amerykanach, a o zwykłych ludziach, którzy z dnia na dzień muszą zmienić w zasadzie całe swoje życie. William Baldwin jako John spisuje się wg mnie świetnie, a grająca jego szwagierkę Kathleen Robertson również nie wzbudza negatywnych uczuć. Trójka dzieci zagrana jest moim skromnym zdaniem wystarczająco dobrze, by nie narzekać, i pozostaje tylko zagłębić się w codzienności życia w małym miasteczku w Maine.

Machnąłem całość w mniej niż dwie doby, tak lubię te rzeczy i tak bardzo brakowało mi dobrego serialu obyczajowego. Cliffhanger z końcówki przewidziałem, więc aż tak bardzo mnie nie zabolał, myślę, że spokojnie wytrzymam do premiery drugiego sezonu. Zdecydowanie polecam rzucić okiem, myślę, że warto.

Northern Rescue
Netflix 2019, sezon 1

środa, 6 marca 2019

Kryminał w licznymi walorami edukacyjnymi, czyli o "Cokolwiek wybierzesz" Jakuba Szamałka

Najpierw Marcin Meller na Facebooku, potem Anna Dziewit-Meller na kanale YouTube - i to mi wystarczy, jestem zainteresowany. Małżonkowie polecali nową powieść Jakuba Szamałka, której akcja tym razem nie rozgrywa się w starożytności, ale tu i teraz- w Polsce, w obecnych czasach. Punktem zachęcającym do lektury jest prezentacja zagrożeń, które czyhają na niefrasobliwych użytkowników dzisiejszych technologii. Wyobraziłem sobie, że może ktoś wreszcie zbije mit zarośniętych, monstrualnie otyłych hakerów, którzy przy pomocy błazeńskich, wyjętych z hollywood metod szybkiego stukania w klawiaturę przed przynajmniej czterema monitorami z sukcesem wbijają się do wszelakich baz danych. I faktycznie: Jakub Szamałek przy pomocy powieści sensacyjno-kryminalnej uświadamia czytelników czym jest phishing, i dlaczego wcale nie trzeba być geniuszem informatyki by dostać się do osobistych danych tak wielu ludzi.

To, co autor ma do powiedzenia o technikach łamania zabezpieczeń jest napisane bardzo prostym językiem, który - ośmielę się założyć - zrozumie każdy, nawet ktoś, kto wcale się nie interesuje metodami, według których funkcjonuje dziś komputer czy smartfon. Nie chodzi bowiem o sprawy techniczne, a o uwagę podczas korzystania z urządzeń podłączonych do sieci Internet, o zdrowy rozsądek. Ta powieść spada z nieba prosto pod nogi wszystkim, którzy mają serdecznie dość tłumaczenia innym (a którzy ze względu na zawód wciąż muszą to robić) co to jest phishing i dlaczego obroną przed nim nigdy nie będzie żaden program, żadna firma, żaden kontrakt i żadna, nawet najdroższa umowa. Tylko i wyłącznie uwaga, myślenie i zdrowy rozsądek. I za to jestem fanem Jakuba Szamałka.

Dodajmy do tego, że powieść choć tak wiele tłumaczy, jest jednak kryminałem. I to dobrym. Autor mocno stoi na własnych nogach w naszej dzisiejszej Polsce, i śmiało pisze tym, czym jest dzisiaj dziennikarstwo, jak liczy się kasa a misja nie istnieje, obrywa się także instytucjom, Policji, sądom, politykom. Słowem: bez naiwności, a ze świadomością, że służby istnieją dla siebie, nie dla nas. Opowiedziana tu historia jest o wiele poważniejsza, niż początkowo się wydaje, a momentami uderza tak mocno, że i emocje się poważne pojawiają. Bardzo się cieszę, że jest to początek większej całości, takiego czegoś mi brakowało, ciekawe, czy te historie ze starożytności będą równie interesujące?

Cokolwiek wybierzesz
Ukryta sieć, tom 1
W.A.B. 2019

wtorek, 5 marca 2019

Tylko jedenaście lat czekania, szybko poszło! (Jacek Piekara - "Płomień i krzyż, tom 2")

Długo nam autor kazał czekać na drugi tom wstępu do właściwej sagi o inkwizytorze Mordimerze Madderdinie. Tak długo, że termin wydania stał się wręcz przysłowiowy. Kiedy dostanę podwyżkę? - Jak wyjdzie drugi “Płomień i krzyż”. Kiedy w kraju będzie wreszcie prawdziwa służba zdrowia? - Jak wyjdzie drugi “Płomień i krzyż”. Kiedy będzie apokalipsa? - Jak wyjdzie drugi…

Trochę się obawiałem lektury. Autor nie zajmuje już tego miejsca wśród ulubieńców co niegdyś, coraz słabsze powieści i zbiory opowiadań, coraz więcej zbytecznego wtrącania do dzieł swoich poglądów, coraz więcej czytania o seksie, no ileż można, jakby nie było innych tematów. Jednak mimo obaw po powieść sięgnąłem, uprzednio odświeżając sobie tom pierwszy.

Z radością donoszę, że tom drugi moim skromnym zdaniem idealnie dorównuje do poziomu poprzednika, jak i najlepszych historii z oryginalnego cyklu o Madderdinie. Autor wyraźnie zmierza do celu, “Płomień i krzyż, tom 2” zdecydowanie nie należy do tej samej kategorii, co pierwsze tomy “Ja, Inkwizytor”. Zamiast pisać dla tych, którzy i tak kupią, tym razem autor powoli odsłania coraz więcej, odkrywa tajemnice tego przedziwnego świata, w którym Chrystus zszedł z krzyża i pognębił swoich ciemiężycieli.

Kto poczuł szok w ostatnich momentach lektury “Łowców dusz”, ten nabierze nowej nadziei na sprawne przedstawienie niezłej historii. Drugi “Płomień i krzyż” kontynuuje historię osób z otoczenia Madderdina, i wchodzimy coraz głębiej w świat wymyślony przez autora, dostrzegając wyraźnie miejsca, które zaczynają łączyć to, co znamy od ponad dekady z tym, co nadchodzi. Bawiłem się świetnie, zupełnie jak dawniej, książka jest samą przyjemnością dla miłośników świata Chrystusa Wojującego. A fakt, że zamiast o Madderdinie coraz więcej jest o samym Chrystusie, postaci tu przecież tak bardzo interesującej powoduje, że czytelnik natychmiast pragnie więcej. Tymczasem na rynek prawie od razu po premierze tomu drugiego trafił tom trzeci… Doskonale.

Fabryka Słów 2018

poniedziałek, 4 marca 2019

Ciąg dalszy losów rodziny Poldarków, czas na kolejne pokolenie (W. Graham - "Przybysz z morza")

Zakończenie "Fali gniewu" było mocne, nie dość, że przedstawiało bardzo dramatyczne, wręcz tragiczne wydarzenia, to również pozostawiało po sobie ogromną chęć na poznanie ciągu dalszego. Taki klasyczny dla naszych czasów, a stosowany jak widać już i dawniej, cliffhanger.

Tym dziwniejszym wydaje się decyzja Winstona Grahama o przeskoczeniu aż o dziesięć lat do przodu. W pierwszej chwili aż zacząłem szukać w internecie, czy to nie jest pomyłka, czy naprawdę "Przybysz z morza" jest kolejnym epizodem historii Poldarków?

Ross i Demelza mają już dwójkę dorosłych dzieci. Co ciekawe, mają i trzeciego potomka, kolejną córkę. Cała dekada do przodu powoduje, że jesteśmy w momencie, w którym zaczynają się rozstrzygać losy Europy pod panowaniem Napoleona. Trwająca tak wiele lat wojna powoduje, że życie jest zupełnie inne, niż bohaterowie mogliby się spodziewać. Na szczęście autor nie zamienia swojej opowieści w literaturę przygodową, gdzie wojna jest pokazywana dosłownie. Zmiany dotyczą głównie tych, co pozostali w kraju, tak bardzo pozbawionym przez wojnę i Napoleona możliwości handlu. Kraju coraz biedniejszego, ale z mieszkańcami nie pozbawionymi nadziei.

Ross i Demelza zdecydowanie odeszli na dalszy plan, a na pierwszym poznajemy młodzieńcze lata i pierwsze sercowe rozterki Jeremy'ego i Clowance. Postaci są na szczęście interesujące, bowiem dorastanie w domu stworzonym przez raczej ponurego Rossa i tak bardzo od niego różną Demelzę musiało zostawić na nich ślad. Winston Graham sprytnie posługuje się nowym pokoleniem by płynnie przejść od świata, w którym narodził się kapitalizm, wyzysk i brak etyki przy robieniu interesów do świata rewolucji przemysłowej. Jednak te zmiany są jedynie sprawnym tłem, a nie celem samym w sobie - na pierwszym planie zdecydowanie są bowiem kolejne losy, wzloty i upadki lubianych bohaterów, i mówiąc to mam na myśli także George’a Warleggana, bowiem choć nikczemny, to w zasadzie po tylu powieściach i jego czytelnik już polubił.

Na tym etapie znajomości z Grahamem i Poldarkiem jestem już raczej bezkrytycznym fanem, i choć z jednej strony boję się, że dzieci Rossa popełnią te same błędy, które tak często są popełniane przez ludzi w ich wieku, to jednocześnie mam nadzieję, że autor mnie zaskoczy i zrobi coś inaczej, niż na pierwszy rzut oka wygląda. Do tego mnie przyzwyczaił i na to liczę, wciąż ciesząc się, że przede mną jeszcze ładnych kilka tomów tej opowieści.

The Stranger From The Sea
Czarna Owca 2018

niedziela, 3 marca 2019

Pablos gracz: Wygląda jak Origins, ale to faktycznie inna, nowa gra! („Assassin’s Creed: Odyssey”)

Należę do tych graczy, którzy mieli już serdecznie dość kompletnie wyeksploatowanego systemu, jaki towarzyszył grom z serii Assassin’s Creed. Pewnie, fajnie się grało w trylogię Ezio, zmiana silnika w Assassin’s Creed III była mile widziana, ale szczerze mówiąc już na etapie Black Flag miałem dość. A co dopiero potem, Unity i Syndicate to jakaś masakra pod względem wtórności. Nigdy nie zapomnę, jak obiecywano, że Unity będzie trudniejsze. Bzdura, jedną ręką rozwalałem przeważające siły wroga: kontruj, kontruj, kontruj… Jak zatem łatwo się domyśleć, Assassin’s Creed: Origins powitałem z radością. Była to od dawna przeze mnie oczekiwana zmiana, wreszcie prawdziwa walka a nie zręcznościowa mini-gierka.

Po kolejnej odsłonie cyklu nie spodziewałem się zbyt wiele. Niby fajnie, że będzie morze – eksploracja wodna i walki między okrętami były tym, co pozwoliło mi ukończyć żenujące systemowo Black Flag. Nigdy bym się jednak nie spodziewał, że gra aż tak będzie się różnić pod względem sposobu walki od wydanego zaledwie rok wcześniej Origins. A jednak!

Assassin’s Creed: Odyssey to tytuł przygotowany wyraźnie tylko i wyłącznie do nieskrępowanej zabawy. Gra nawet nie próbuje udawać czegoś innego – oto produkt do spędzenia mnóstwa czasu na dającej całkiem sporo radości przygodzie. Twórcy zrezygnowali tu z wiecznego rozbudowywania bohatera pasywnie, co było tak charakterystyczne w Origins. Kasandra (lub Aleksios, ale w moim przypadku Kasandra) zdobywa liczne umiejętności aktywne, które niczym w takim chociażby Diablo podpisujemy pod odpowiedni przycisk i stosujemy w walce. I ta być może na papierze nieznaczna zmiana powoduje, że od Odyssey trudno się oderwać.

Powrót do Neshov. To już piąty raz (Anne B. Ragde - „Kochankowie”)

Początkowo byłem przekonany, że opowieść o rodzinie z Neshov jest trylogią. Stąd tom czwarty przyjąłem z mieszanymi uczuciami, wydawał mi się zbyt pełen nadziei, zbyt radosny jak na klimat, jaki oryginalnie mnie porwał podczas lektury trzech pierwszych epizodów. A tu proszę: jest i tom piąty. I jakby pokazuje połączenie dwóch światów z poprzedników: jest miejsce zarówno na nadzieję, jak i na szlag prosto w twarz.

Dalsze losy bohaterów, których już znamy zawsze są ciekawe, o czym pisarze wiedzą, często kolejne tomy większych cyklów pisząc bez aż takiego zaangażowania, jakie wypada włożyć w rzecz zupełnie nową, dla czytelnika nieznaną. Z przyjemnością jednak muszę stwierdzić, że moim skromnym zdaniem tym razem Anne B. Ragde (w przeciwieństwie do “Zawsze jest przebaczenie”) tej zasady nie zastosowała, i to, co na nas czeka w historii Torunn, Tormuda, Margida, Erlanda i ich bliskich, będzie w stanie zwalić z nóg.

Senna atmosfera prostej historii o życiu i codzienności senną się jedynie zdaje, autorka znowu potrafi zrobić to, co już znamy i na co czekamy: opisać życie w taki sposób, by skłonić czytelnika do rozmyślań nad najróżniejszymi tematami, od tych banalnych do kwestii moralności i etyki. I gdy nagle Anne B. Ragde zrobi to, co już jej się robić zdarzało, trzaśnie głośno ręką w stół, to… ach, emocje są trudne do opisania. Wrażenie, jakie pozostaje w czytelniku po ukończeniu lektury jest wyjątkowe: nieprzyjemne, pełne niepokoju, a jednocześnie pełne szacunku do autorki za siłę jej ciosu i odwagę by tak czytelnika potraktować.

Ross Poldark po raz szósty, a im starszy, tym lepszy („Cztery łabędzie”)

Coraz bardziej podoba mi się cykl o Rossie Poldarku. Kolejne epizody idą w kierunkach, których nie byłem w stanie przewidzieć. Oto bowiem w “Czterech łabędziach” autor kontynuuje coraz odważniej i coraz bardziej dosadnie tematy rozpoczęte już w “Czarnym księżycu”. Powieść choć skupiona na całkiem licznych bohaterach jest tak naprawdę jawnym opisem beznadziei jaką oferuje współcześnie pojmowana demokracja. Winston Graham prezentuje świat stary – skupionych wokół idei i wartości właścicieli ziemskich czujących odpowiedzialność za powierzone im dobra wraz z zamieszkującymi je ludźmi – z nowym, pełnym takich Georgów Warlegganów, opartym jedynie na zysku i możliwej do uzyskania własnej korzyści.

Jednak w dalszym ciągu pan Graham nie robi ze swojej powieści manifestu, cały czas porusza się w obrębie obyczajowej powieści, nawet z elementami romansu. Oto Ross Poldark i Demelza, ich wieczny konflikt z Warlegganami, a w tle ludzie od tych wyżej postawionych uzależnieni. Autor prezentuje świetną historię niespełnionej miłości, żądz ukrytych w ludziach, i najróżniejszych typów postaci potrafiących lub nie potrafiących sobie z codziennymi przeciwnościami losu radzić.

Oczywiście część zachwytów nad lekturą wynika z faktu, że jest to już szósta odsłona serii, i zwyczajnie czytelnik jest ciekaw co dalej z poznanymi już bohaterami. Jednak Winston Graham nie idzie na łatwiznę, i co najważniejsze w dalszym ciągu nie pokazuje postaci papierowych. Ross nie jest ideałem, ba, nawet Demelza przestaje ideałem być, podobnie skonfliktowani młodzi kapitaliści i bankierzy nie są postaciami jednoznacznie negatywnymi.

Plusem książki jest także zainteresowanie czytelnika realiami politycznymi w Wielkiej Brytanii z przełomu wieków XVIII i XIX. Rewolucja Francuska w tle, wojna z Francją, kryzys ekonomiczny oraz torysi i wigowie. Czasem łatwo zapomnieć, że w owych czasach Wielka Brytania posiadała już parlament, nie jedynie króla, był premier i wybory, wzajemne przekonywanie się i całe to ohydne kupczenie wszystkim, czym tylko się da. A ponieważ bohaterowie są niejako naturalnymi kandydatami do przeróżnych stanowisk, trudno oczekiwać, by stali wiecznie z boku. Lektura “Czterech łabędzi” momentami jest wręcz pasjonująca, tym bardziej, że autor zrezygnował z części dłużących się opisów, skupiając się na postaciach i wydarzeniach, co powieści wyszło tylko na dobre. Zdecydowanie polecam i już się cieszę, że to dopiero połowa cyklu, że jeszcze tak wiele części przede mną.

Trochę podobna poprzednich, ale i tak bardzo dobra powieść Jakuba Małeckiego („Nikt nie idzie”)

Konsekwentnie autor porusza się w kręgu tematów, które już nieraz nam zaprezentował. “Nikt nie idzie” kolejny raz, po “Śladach” i “Rdzy” przedstawia po prostu życie takim, jakim widzą je głównie ludzie dotknięci tragedią i dramatem. Przeciętni zjadacze spulchniaczy w chlebie żyją karierą, zrzucaniem odpowiedzialności na innych, żałośnie skamlą na temat ciężkiej pracy, słabych wynagrodzeń, patrzą na Familiadę i przegadują się z “ekspertami” w telewizorze. Dopóki nie nadejdzie “coś złego” rzadko zastanawiamy się nad życiem. W czasach gdy empatia jest jak zagrożony gatunek zwierzęcia Jakub Małecki pokazuje nam zupełnie inną stronę życia – samotność, poczucie zagubienia, poczucie bezcelowości istnienia i wieczne zagrożenie tym, co będzie później.

Jak w “Dygocie”, i tu możemy obejrzeć żywot osoby dotkniętej odmiennością. W przeciwieństwie do “Dygotu” – tutaj Klemens nie ma szans na samostanowienie. Jego osoba natomiast jest punktem zejścia się dramatów innych osób, a mądrość płynąca z książki wskazuje wyraźnie: to możemy być my wszyscy. Nie myślimy na co dzień o okropnych rzeczach, które przytrafiają się innym, a które mogą przytrafić się nam; o problemach, na które nikt nie ma immunitetu. Autora temat wyraźnie interesuje, stąd w jego powieściach matki z niepełnosprawnymi dziećmi, osoby obciążone poczuciem winy często irracjonalnym, ale tego, co każdy będący obok rozumie, nie jest w stanie zrozumieć ofiara.

Książki Jakuba Małeckiego zaczynam powoli traktować jak coś na kształt terapii. Dobrze, że jest powszechnie czytanym pisarz, który porusza takie tematy, może ten fakt nieco naiwnie potraktujmy jako nadzieję dla ludzi? Może kiedyś empatia znowu spowszechnieje, może ludzie nie są aż tacy egoistyczni?

Jak zwykle powieść, choć nie sprawia wrażenie krótkiej objętościowo znika w jeden, góra dwa popołudnia/wieczory. Ten pan potrafi robić takie sztuczki. Polecam gorąco, obok “Królestwa” Sami-Wiecie-Kogo najlepsza powieść tej jesieni.

Krótko i z większym polotem, czyli trochę lepsza miniatura z Castle Rock („Pudełko z guzikami Gwendy”)

Dopiero co narzekałem, że “Uniesienie” wygląda trochę smutno, a trochę żenująco wydane jako samotna książka, cieniutka i chuda. Znacznie lepiej wyglądałaby w towarzystwie, na przykład takiego “Pudełka z guzikami Gwendy”, równie krótkiej opowiastki, w której akcja także toczy się w Castle Rock, z tym, że chyba jednak lepszej od losów Scotta Careya.

Obok Stephena Kinga podpisał się pod dziełem Richard Chizmar. Opowiadanie jednak brzmi bardzo jak typowa rzecz pochodząca spod pióra Mistrza, tu zaskoczeń nie będzie.

Poznajemy dziewczynkę, Gwendy, która od tajemniczej postaci otrzymuje równie tajemnicze pudełko. Jak na Kinga (i Castle Rock) przystało, pudełko nie jest jedynie ozdobą, a od guzików, które można w nim nacisnąć zależy bardzo, bardzo wiele. Powiedzieć coś więcej trudno bez niszczenia przyjemności lektury, ograniczę się zatem do stwierdzenia, że King naprawdę potrafi opisać codzienny żywot zwykłego człowieka, także nastolatki. Choć całościowo rzecz jest o wiele skromniejsza, bez kłopotu znajdziemy tu niepokój znany z “Cujo”, “Christine” czy “Sklepiku z marzeniami”, a pudełko staje się jedynie powodem do przedstawienia faktycznie ciekawych scen z życia młodej, dorastającej dziewczyny.

Tak, jak “Uniesienie” jest historią o godzeniu się z odejściem, tak “Pudełko…” bawi nauką odpowiedzialności za czyny, dorastaniem jako istota przygotowana do walki z życiem i unikaniu tak łatwej drogi tuż obok linii najmniejszego oporu. Aż dziwne, że motyw został wykorzystany do zaledwie miniatury literackiej (jak na Kinga miniatury), bo znając autora z Maine nie zdziwiłbym się, gdyby na pomyśle walnął kilkaset stron.

Zdecydowanie polecam, jednocześnie zwracając uwagę, że jako czytelnicy nie pozostajemy ślepi i widzimy jak wydawcy chcą spieniężyć powstanie serialu Castle Rock. I choć zarówno “Uniesienie”, jak i “Pudełko…” są bardzo ok, to wydawanie takich krótkich form jako osobnych pozycji jest jak książki z ogromną czcionką i gigantycznymi marginesami – nie do końca fair.

Krótko i raczej bez większego polotu, czyli spieniężanie serialu Castle Rock („Uniesienie”)

Skoro akcja dzieje się w Castle Rock, czytelnik spodziewa się grozy. Skoro Stephen King – spodziewa się raczej grubej książki. W obu przypadkach niestety czeka nas rozczarowanie.

To niewielka książeczka, dłuższe opowiadanie, nie powieść, które z trzema podobnymi mu długością nieźle wyglądałoby w jakimś zbiorku. Całość można bez nadwyrężenia kalendarza zaliczyć przy jednym posiedzeniu.

Bohaterem jest człowiek, który choć nie chudnie, to staje się coraz lżejszy. Jego przypadłość w przedziwny sposób wpływa też na przedmioty z najbliższego otoczenia. Coś, co mogłoby być początkiem horroru jednak okazuje się powodem do przedstawienia zupełnie innych klimatów. “Uniesienie” to miniatura pokazująca człowieka, który musi pogodzić się z odejściem. Rozważa w związku z tym wartość życia, przydatność swojej osoby innym, to, co po nim zostanie.

Przyjemna rzecz, z nóg niestety nie zwala. I wygląda jakoś tak samotnie, jestem zdania, że tak krótkie formy lepiej jest drukować w większej paczce. No, ale jeśli ktoś liczy namiętnie książki przeczytane w tygodniu/miesiącu/roku, łatwo sobie “Uniesieniem” podniesie statystykę.

„Królestwo”, czyli jak Szczepan Twardoch napisze książkę, to nie ma…

Kontynuacja „Króla” to chyba zaskoczenie dla wszystkich. Była to lektura tak kompletna, że wręcz trudno sobie wyobrazić dalsze losy bohaterów. Jednak kontynuacja to jest złe słowo, bo „Królestwo” to coś zupełnie innego. Dzieło, które jedynie wykorzystuje miejsce akcji oraz bohaterów z „Króla”, oferując kompletnie inne wrażenia.

Pewnie, że patrzymy na TEGO Jakuba Szapiro, JEGO kobiety i JEGO potomstwo. Ale ani Jakub, ani Ryfka, ani Dawid z Danielem nie są bohaterami książki, a przynajmniej nie bardziej niż liczne drugoplanowe postaci, z Konopką na czele (bo nawet w Warszawie podczas wojny można napisać coś o Ślązaku, pewnie, że tak). Prawdziwym bohaterem jest według mnie los Żydów (czytaj: zagłada) w Polsce. Oto bowiem w doskonałym momencie, w idealnym wręcz z punktu widzenia tego, co dzieje się dookoła, pojawia się powieść, w której nie będzie miejsca na pisane ku pokrzepieniu serc historie o tym, jak to Polacy Żydów ratowali. W miejsce klasycznych historii o męstwie naszego narodu będzie mowa o tym, jak to w Warszawie, już w trakcie wojny, gdzie zdawałoby się, że wróg jest dość jasno określony, Polacy wciąż mają czas na intensywnie wcielany w życie antysemityzm, nie brakuje także chęci do jego wcielania.

Obstawiam, że niejeden czytelnik odejdzie od „Królestwa” zniesmaczony jednoznacznością wizji autora, kto jednak ma głowę od myślenia, a nie jedynie od tego, by wyglądać jako tako, ten dowie się niejednej ważnej informacji. Z prawdziwą przyjemnością dostrzegam coraz częstsze na polskim rynku powieści, które odważnie wspominają o szmalcownikach, beznadziei nie tylko endecji, ale i sanacji, tchórzostwie kleru i klasy politycznej i różnych obliczach wojny i zachowaniach Polaków wcale nie jednoznacznie godnych szacunku. To jest droga do normalności, przyjęcie na klatę prawdy, a nie życie w kłamstwach i bzdurach, jakimi karmią w szkołach, gazetach i telewizji.

Bo że powieść jest napisana genialnym językiem, gdzie sama budowa zdań sprawia przyjemność, a ich wielokrotna złożoność wprawia w zachwyt, to nie wspominam nawet, to Szczepan Twardoch, rzecz jest oczywista.

Realizm magiczny w kryminale? Można, jak pokazuje Rosamund Lupton („Potem”)

Druga powieść pani Lupton, jaką mam okazję poznać, i drugi raz widać, że jest w twórczości tej autorki coś wyjątkowego, odmiennego od licznych na rynku, podobnych kryminałów i thrillerów z mocnym wątkiem obyczajowym.

Całość planu na książkę wygląda trochę jak swobodna historia w stylu znanego z realizmu magicznego Guillaume Musso. Pomysł, by narracja była prowadzona przez osobę, która de facto leży bez świadomości w szpitalu jest świetny – i na szczęście tylko na papierze wygląda jak Musso. Po prawdzie choć brzmi ckliwie, powieść jest faktycznie kryminałem przedstawiającym naprawdę mocną zbrodnię, bo w szkole, wśród dzieci i tych, którzy z definicji są ich opiekunami.

Na uwagę zasługuje także fakt, że narracja w formie pierwszoosobowej jest pisana niczym list, lub monolog skierowany do ukochanej osoby, do męża w tym wypadku. Buduje to doskonały klimat, identyfikacja z postacią głównej bohaterki następuje dosłownie w momencie, niemal od pierwszej strony książki.

Bohaterowie, to, co im się przydarzyło i sama zbrodnia są napisane świetnie, powieść trzyma w napięciu do samego końca, nawet mimo faktu, że samo zakończenie jest raczej nietrudne do przewidzenia. I jedyną wadą jest długość lektury, która po pierwszym, mocnym uderzeniu trochę traci impet i staje się rozwlekła, jakby na siłę próbując przekonać czytelnika do przeżycia emocji, które czytelnik już przeżywa, już jest nakręcony, już nie trzeba bardziej naciągać struny, bo pęknie. Na szczęście, jak na kryminał przystało, pod koniec akcja znowu zaczyna być szybsza i bardziej dynamiczna, a powieść choć opowiada o przestępstwie, zbrodniarzach i ofiarach jest również niezłym kawałkiem literatury obyczajowej, poruszającej liczne odmiany tego samego uczucia: miłości.

Do licha, oto lektura, która zwala z nóg. Mimo, że jej nie zrozumiałem (Wit Szostak - „Chochoły”)

Kiedy zacząłem lekturę “Chochołów”, po kilkunastu pierwszych obróceniach strony w czytniku miałem ogromną chęć odłożyć urządzenie i kupić papierową wersję książki. Ogarnęło mnie mocne przekonanie, że o to chodzi, że takie właśnie rzeczy warto mieć w druku, że będzie to jedna z coraz rzadszych powieści, dla których warto ścinać te wszystkie drzewa, lasy… I zdanie podtrzymuję, choć z zamiaru zrezygnowałem. Bo normalnie nie dałem rady zrozumieć tej książki. Jest tego wszystkiego zbyt wiele, dla mnie za dużo.

Powiedzieć o czym jest powieść nie potrafię. Poznajemy rodzinę Chochołów (takie nazwisko, jakby co), mieszkającą w Domu – interesującym pomyśle, cała rodzina w jednej kamienicy w Krakowie, część mieszkań wciąż wynajmowana przez ludzi spoza familii, wszak mamy za sobą takie czasy, jakie mamy. Poznajemy narratora – bohatera, jego Matkę, Ojca, najbliższych, całą sytuację. Szostak pisze powoli, słowa składa w zdania, które same w sobie, bez wnikania w treść, spowodowały, że chciałem to kupić w papierze. To jest Literatura przez prawdziwie duże L, to jest o wiele, wiele więcej niż jesteśmy przyzwyczajeni otrzymywać kupując ebooki i książki w dzisiejszych czasach.

Wraz z upływem kolejnych stron dowiadujemy się coraz więcej, i sam coraz bardziej traciłem kontakt z rzeczywistością w książce przedstawioną. Co jest rzeczywiste? Co nie jest? Czy wszystko jest wymysłem? Krótko mówiąc: o co chodzi? Początkowo kompletnie zatraciłem się w lekturze, ale im bliżej końca tym wyraźniej widziałem, że będę zawiedziony. Za trudne dla mnie. Czy to realizm magiczny mnie wykończył? Czy Kraków, Wyspiański, Chochoły? Nawet nie będę udawał, że dotarło do mnie cokolwiek. Zdążyłem wielu ludziom polecić książkę na fali początkowego zachwytu, i jak mówię: zdania nie zmieniam, sam jednak doświadczyłem nie tyle lektury, co starcia, które w dodatku przegrałem. Może spróbuję znowu za dwie dekady…

Jak Stephen King przestał być Richardem Bachmanem, czyli „Mroczna połowa”

Okazuje się, że motyw “doppelgangera” – istoty zajmującej miejsce bohatera i czyniącej zło – nie zaistniał w prozie Stephena Kinga po raz pierwszy przy okazji tegorocznego “Outsidera”. Już w roku 1989 autor wprowadził na rynek powieść “Mroczna połowa”, której motyw przewodni jest z grubsza taki sam.

Kojarzycie Richarda Bachmana? Alter ego Stephena Kinga, z którego pseudonimu korzystał autor w przypadku swoich niektórych dzieł. Jemu właśnie zadedykowana jest “Mroczna połowa”, książka, która opowiada o pisarzu, który też używał pseudonimu. Pod swoim nazwiskiem zdobył sławę, ale nie pieniądze, tymczasem pod pseudonimem pisał rzeczy, które obsypały go dolarami. Coś jednak się z Thadem Beaumontem działo, gdy tworzył jako George Stark, wpadał jakby w trans, jakby ktoś przejmował nad nim kontrolę…

“Mroczna połowa” to zupełnie przyzwoity horror, który od najlepszych dzieł mistrza dzieli co prawda spora odległość, ale jak na bzdury, z których słynie gatunek, tę książkę wyposażono w dostatecznie interesujące postaci, by chciało się dotrwać do końca. Ponadto bohaterowie są także rozkosznie głupawi, co świetnie wpisuje się w opowieść o nagle istniejącym bycie, który morduje z zapałem wszystkich, których oskarża o porzucenie własnej, nieistniejącej osoby przez pisarza-ojca. Całkiem znośne brednie, dobre do zabicia czasu, polecam na podróż albo nudne szkolenia.

Nawet nie chce mi się wymyślać tytułu, czyli o „Bestiach i ludziach” Jacka Piekary

Czego by o Jacku Piekarze nie mówić, opowiadanie zatytułowane „Ponury Milczek” zapewniło mu na stałe miejsce wśród pisarzy, którzy coś jednak do powiedzenia mają. Ba, przecież nawet pierwszym tomom sagi o inkwizytorze Madderdinie nie można wiele zarzucić, to kawałek dobrej, rozrywkowej literatury.

Szkoda, że z czasem to, co pisarz ma do powiedzenia stało się coraz bardziej monotematyczne. I nie mam na myśli poglądów autora, bo są jego sprawą, a nas nikt nie zmusza do lektury jego książek, niech więc sobie uważa jak lubi. Chodzi mi o szeroko rozumiany seks, którego nagromadzenie jest tak duże, że aż… męczące. I niestety do takich też pozycji zalicza się zbiór opowiadań zatytułowany „Bestie i ludzie”. Obiecuje wiele poprzez konfrontację człowieka z potworem, tym bardziej, że nie ma gorszych potworów, niż ludzie. Niestety jednak po pierwszych dwóch opowiadaniach, które są raczej ok, pisarz szybko wkracza w rejony ulubione, i zaczynamy czytać o seksie. Ja nie mówię, że to jest temat zły, pożądanie jest jak najbardziej dobrym motywem do opisania historii o potworze ukrytym w pełnym żądz człowieku. Ale jeden tego typu tekst by mi wystarczył. Tymczasem zawartość tego zbioru gdzieś po zaliczeniu 2/3 objętości przypomina, za przeproszeniem, mokry sen zdelkarowanego onanisty i opowiadań z czasem nawet nie chce się kończyć inaczej, niż na siłę.

Mam nadzieję, że zapowiadany na niebawem (wreszcie) drugi tom przygód bardzo młodego Madderdina („Płomień i krzyż”) będzie czymś więcej, że nawet Jacek Piekara się znuży wiecznym pisaniem tego samego.

Rozkoszne głupoty, czyli „Dziewczyna na klifie” Lucindy Riley

Tak sobie mniej więcej wyobrażałem literaturę “kobiecą”, którą strasznie mocno próbuje napisać wielka fanka tego typu literatury. Próbuje, próbuje, ale to trudne, to niełatwe. Brnie dalej, był pewien pomysł, tu się noga powinęła, tam było ślisko i nastąpił upadek, wreszcie ostatkiem sił Lucinda Riley dobrnęła do końca i z poczuciem spełnionego marzenia, ale i pewnym strachem przed czytelnikami książkę wypuściła do ludzi.

Pewnie, że autorka nie pisała “Dziewczyny na klifie” jako debiutu. Ba, za sobą miała już całkiem sporo innych powieści, wydanych także pod pseudonimami, nim przyszedł czas na dzieje Grani i Aurory. Powieść jest jednak tak rozkosznie głupawa (ale nie głupia), tak czarująco oczywista w kolejno następujących wydarzeniach i tak wdzięcznie próbująca choć odrobinę dodać do treści cokolwiek niespodziewanego, że Lucinda Riley jawi się nie jako pisarka z dorobkiem, ale debiutantka właśnie, a przede wszystkim wielka fanka tego typu powieści. Z gatunku, który naprawdę lubię.

Gdyby to była moja kolejna powieść autorki, pewnie byłbym rozczarowany, może nawet oburzony banałami, jakimi strzela do nas pani Riley w “Dziewczynie na klifie”. Ale to nasze pierwsze spotkanie, i nim pozwolę sobie na jakąś trwalszą opinię, muszę przeczytać coś więcej. Sam bawiłem się nieźle, ale chyba jednak bardziej z powodu rozczulająco spapranej opowieści, niż samej fabuły czy przeżyć bohaterów. Dla takich rzeczy stworzono abonament – pewnie wydanych pieniędzy na zakup bym żałował, ale czytając w abonamencie nie żałuję ani chwili spędzonej z tym uroczym potworkiem.

Pablos gracz: Małe gry bywają piękne, czyli dlaczego warto zagrać w „2064: Read Only Memories”

Poza paroma partyjkami w Rocket Leaguew ogóle nie grywam online, z ludźmi. A jednak ostatni abonament na PS Plus, jaki opłaciłem, był na rok z góry. Powodem tego jest łatwość zapomnienia o wydanych pieniądzach (to boli tylko raz) i oczekiwanie na gry z abonamentu. Wcale nie liczę na tytuły AAA, bowiem te zazwyczaj kupuję i ogrywam sobie sam w okresie premierowym. Znacznie bardziej chodzi mi o tytuły mniejsze, na które normalnie nigdy nie zwróciłbym uwagi. W ten sposób zagrałem m.in. w świetne Alone with You, a także w 2064: Read Only Memories.

Grę początkowo chce się nazwać przygodówką, bowiem wydaje się, że będziemy klikać po kolejnych lokacjach, kolekcjonować przedmioty, które następnie będzie trzeba użyć w jakiejś sytuacji. Ale nie, już po kilku kwadransach się okazuje, że 2064: Read Only Memories to bardziej produkcja w stylu visual novel. Tak naprawdę jako gracz będziemy po prostu świadkami sporej ilości dialogów, a ewentualne zdobycie, tudzież następnie użycie przedmiotu to prawdziwa rzadkość.

Droga przez mękę, czy o „Exodusie” trzy słowa (Łukasz Orbitowski)

Bardzo przegadana książka, w której można by odnaleźć więcej niż jedną myśl przewodnią. Jest jednak pewien problem – bohater. Nie wiem, czy zamierzeniem Autora było napisać kilkaset stron o totalnej dupie wołowej, imitacji mężczyzny – postaci w zasadzie typowej dla naszych czasów, którą wielu z nas czasem potrafi dostrzec w lustrze. Czy bohater miał być istotą lektury, czy zdarzenie, jakie przeżył? I czy owo zdarzenie – choć straszne – faktycznie go zmieniło, czy też od zawsze był ofiarą losu? Bo dla mnie Janek to istota, której naprawdę chciałbym uniknąć, facet, który sobie pozwolił na upadek, stropiona dupa wołowa, jakich pełno dookoła w naszych czasach, w momencie, w którym to właśnie mężczyzna był potrzebny, zamienił się w coś innego, nijakiego, upadł tak, jak upada ktoś słaby, ktoś, kto myśli tylko o sobie. Ktoś tak zwyczajnie, na co dzień pozbawiony wyobraźni, tak mocny w gębie, a tak słaby faktycznie. Tchórz. A o jego stosunku do kobiet to już w ogóle żal pisać.

I o tym dla mnie jest „Exodus”, a cała reszta dookoła, te wszystkie dodatkowe tematy mnie zwyczajnie nudziły, bo ani to odkrywcze, ani interesujące. Zabawę psuła także egzaltacja, z jaką Autor przez całą książkę opowiadał w pourywanym i zbyt często powtarzanym tekście o faktycznym dramacie, o przyczynach. Już po kilku pierwszych powtórzeniach, choć nie wiemy nic, wiemy wszystko. Nie czeka niespodzianka, i nie wydaje mi się, by miała czekać, by miało to powtarzanie być czymś, co ma zaskoczyć. Jest to zbyt prosta w zrozumieniu kwestia, a tworzone napięcie jest sztuczne, powtarzanie tego samego w kółko z kolei jest irytujące.

Rzecz jasna najprawdopodobniej po prostu nie zrozumiałem Autora, jednak zamiast zamknąć buzię postanowiłem się mimo wszystko wypowiedzieć – dla samego bohatera, dla Janka. No słowo daję, dla takiej stropionej dupy wołowej to aż szkoda poświęcać tak wiele stron. Czy to słaba książka? Nie, Autor wie, jak pisać. Problem jest taki, że po lekturze w czytelniku pozostaje jedynie złość na bohatera, bez większych refleksji, bez dodatkowych bonusów. Złość i pogarda. Do końca czekałem na coś, co to zmieni, jednak nic się nie zmieniło. I po prawdzie żal mi czasu, jaki na lekturę poświęciłem, nie po to przecież czytam, by się denerwować.

Pablos gracz: Oto produkt ze słowem MARVEL w tytule, który mnie nie uśpił, wręcz przeciwnie!

Jestem raczej przeciętnym fanem amerykańskich komiksów, lubię, ale nie są najbardziej istotnym elementem pop-kultury na mojej liście. Inaczej niż w przypadku filmów i seriali – te nie interesują nie kompletnie, nudzą, a widok takiej kaszany, która kosztuje tyle milionów burzy spokój mojego socjalistycznego serca.

Jestem natomiast wielkim fanem gier w otwartym świecie, oferujących dużą dawkę wolności w tym, co można robić. I jestem fanem bohaterów, którzy niekoniecznie traktują się poważnie, a co za tym idzie w ciemno zawsze wezmę Spider-Mana czy Flasha, odrzucając Batmana w siną dal. Facet przebrany za nietoperza, który traktuje się poważnie? Sam nie umiem zachować powagi. Facet ukąszony przez radioaktywnego pająka, który rzuca na lewo i prawo sucharami? O to chodzi!

Stąd Marvel’s Spider-Man zagościł w czytniku mojej konsoli dzień po premierze i po ośmiu dniach wspaniałej zabawy grę z urządzenia wyjąłem mając nabite w niej równe 100%.

Tom drugi o wiele lepszy niż pierwszy, czyli o kontynuacji „Pana Mercedesa” (Stephen King)

Odkładając Outsidera zachciało mi się powrócić do jednej z bohaterek, postaci, którą King wymyślił na potrzeby swojej trylogii kryminałów, i tu ponownie “wykorzystał”. No, tak naprawdę nie z powodu samej kobiety, co raczej pewnych informacji, które sugerowały, że kolejne tomy przygód detektywa Hodgesa mogą być czymś innym, niż Pan Mercedes, który pozostawił mnie onegdaj z odczuciami raczej ambiwalentnymi.

Zresztą widzę tu pewną prawidłowość; opinie fanów Pana Mercedesa o kolejnych tomach są dość często mało pochlebne, z kolei ja od pierwszych scen Znalezione nie kradzione widziałem, że to o wiele lepsza rzecz, niż tom pierwszy, przedstawiający nam Hodgesa, Holly i Jerome’a.

Powieść wciąż pasuje do definicji kryminału, jednak równie mocno skupia się na bohaterach i ich życiu. A dokładne przedstawienie człowieka w różnych sytuacjach do coś, co Kingowi zawsze wychodzi, poza tym sam pomysł o zbrodniach, które wywołała lektura książki, postać fikcyjnego bohatera – jest to coś, co potrafię zrozumieć i co mnie wciąga. Tak właśnie czytałem książki przed dwudziestu laty – totalnie, na maksa, z całkowitym zaangażowaniem. Kupuję ten pomysł. Wędrówka pomiędzy latami siedemdziesiątymi a czasami obecnymi sprawia dużo przyjemności, i nawet Hodges i Jerome, których tak bardzo nie potrafiłem zrozumieć w Mercedesie, tu są ok.

Im bliżej końca, tym całość robi się coraz bardziej przewidywalna, ale w zasadzie ten fakt nie psuje zabawy. Jest tu bowiem co innego, coś, co nawet Panu Mercedesowi dodaje parę punktów: pewien plan. Widać, że zabójca z mercedesa nie był Kingowi potrzebny jedynie do zabawy w kryminał, nie. Na horyzoncie zaczyna majaczyć coś, co starzy fani Kinga zawsze chętnie przytulą: groza. Już w Znalezionym nie kradzionym zapowiada się tom ostatni, zatytułowany Koniec warty i rzeczy, które z kryminałem niewiele będą miały wspólnego, rzeczy, które nie śniły się filozofom. :)

Idealna na podróż, chwilowa rozrywka, czyli o Outsiderze słów parę (Stephen King)

To się już raczej robi nudne, tak stale wypisywać jak to King potrafi wspaniale rozpocząć powieść. A potem nagle coś się dzieje i jakość zaczyna się rozmywać, gdzieś się traci. Niestety jednak Outsider to kolejna książka Mistrza, która zalicza się do tej właśnie grupy.

Dość długo autor trzyma nas w niepewności co do gatunku, do jakiego powieść będzie należeć. Otóż początkowo rzecz wygląda zupełnie jak początek dramatu, potem może z coraz liczniejszymi elementami kryminału i thrillera. Jednakowoż ostatecznie Outsider okazuje się być fantastyką, konkretnie powieścią grozy. I akurat w przypadku tej fabuły niestety nie jest to dobra informacja.

Jak to jest możliwe, że ktoś, kto według wszelkich dowodów ewidentnie jest mordercą jednocześnie ma niezbite fakty na to, że faktycznie był gdzie indziej? Jakim cudem DNA znajdują się jednocześnie na ciele ofiary i wiele kilometrów dalej, gdzie oskarżony twierdzi, że w owym czasie przebywał? Gdyby King znalazł tkwiącą mocno w naszej rzeczywistości odpowiedź na to pytanie, być może mielibyśmy do czynienia z geniuszem na miarę Dallas ‘63. Jednakże o ile w przypadku wspomnianej książki elementy fantastyczne są punktem wyjścia i w zasadzie dla czerpania z powieści przyjemności nie mają znaczenia, tak tutaj ta wspaniale zarysowana historia, ten początek jest jedynie wstępem do rozwiązań w stylu wyciągania królików z kapelusza. Zadziwiające, jak elementy fantastyki potrafią pomagać albo szkodzić, w zależności od momentu wykorzystania.

Jako horror powieść jest zaledwie ok, bowiem nie oferuje żadnego autentycznego klimatu grozy. To stek bzdur, który nawet nie próbuje czytelnika straszyć, i trochę szkoda, bo po prawdzie z biegiem lat nie będzie za co Outsidera pamiętać. Początek świetny, miasteczko, trochę prawdy o ludziach, dramaty. Ale potem jest już tylko znośnie, ot takie pisanie dla pisania. Jakby chcąc podnieść lecącą na łeb jakość autor wprowadził do książki jedną z postaci trylogii Pana Mercedesa, może jako nagrodę pocieszenia.

Powieść jest ok, dało się czytać w podróży. Ale na pewno nie będzie stała na regale (wirtualnej półce) obok prawdziwie genialnych dzieł Stephena Kinga.

Najlepsza seria przygodowa: Pan Samochodzik, część 2

ciąg dalszy, tomy 1 – 4 dostępne tutaj

Nowe przygody Pana Samochodzika

Była to jedna z niewielu książek w serii, której w dzieciństwie jakoś nie doceniłem. Choć bawiłem się świetnie, to oczywiste, czytałem więcej niż raz, także jako “Pana Samochodzika i kapitana Nemo”, to jednak jakoś lekce sobie ważyłem ten epizod. Tymczasem po latach niespecjalnie widzę powody do lekkiego potraktowania tej książki. Po prawdzie wada jest tylko jedna: brakuje wykładów, tego jednego tematu, którego autor trzyma się podczas rozwiązywania zagadki.

Bohater rzecz jasna szuka skarbu, ale tym razem Zbigniew Nienacki skarb potraktował bardzo “byle jak”. Oto szukamy ciężarówki wypełnionej dobrem, która zatonęła na jednym z jezior. Oczywiście dobra były zrabowane przez hitlerowców, wiadomo. Ale ani sam skarb, ani jego historia nie są ciekawe, ba, historii po prostu nie ma. I tego brakuje, tych wykładów, tego wyłożenia w kilku ciekawie napisanych akapitach czegoś, czego się nie wiedziało.

Nie brakuje tu za to interesujących bohaterów. A nawet być może jest ich zbyt wielu, przez co czytelnik może nie przywiązywać wagi do wszystkich postaci, co szkodzi intrydze. Kapitan Nemo, Kaznodzieja (znany także jako Fałszywy Ornitolog), Czarny Franek i jego banda, Marta, Wacek Krawacik, facet z brodą, harcerze, a na deser genialny pan Anatol, “besserwisser” i jego natrętne pouczanie wszystkich dookoła. O tak, postaci nie brakuje, i mogą się podobać.

Powieść przecież dobra, a jednak… brakuje historii, takiej pisanej przez “duże Ha”. Za to bardzo moralizatorska; pokazuje, że nawet chuligani nie muszą na zawsze pozostać bandytami. Całkiem sporo zdrowych, centro-lewicowych poglądów tu Nienacki zaprezentował. Na takich się wychowałem i w takie wciąż wierzę.

Pan Samochodzik i zagadki Fromborka

W dzieciństwie zagadki Fromborka nie trafiły do mnie tak mocno, jak inne części. Dziś potrafię wskazać dlaczego: zbyt wiele elementów nielogicznych. Choć powieść ostatecznie sprawia wrażenie stojącej twardo na ziemi, to niestety w trakcie lektury zabawy, które dla nas wymyślił Zbigniew Nienacki nie są dla mnie specjalnie atrakcyjne. Po pierwsze: Cagliostro. Nie mam nic przeciwko sztuce iluzji, ale postać tego magika zdecydowanie za szybko odkrywa prawdziwe karty. Dłużej byłbym w niewiedzy, bawiłbym się lepiej. Po drugie: AS. Tym, którzy nie znają, nie powiem co to, ale sam pomysł na wprowadzenie tego typu urządzenia wraz z dodatkowymi bohaterami jest… ok. W sam raz dla nastolatków. I tylko dla nastolatków. No, ale to powieści dla młodzieży.

Do Fromborka Pana Samochodzika oczywiście zaprowadził zaginiony skarb, znowu dobra zrabowane i ukryte przez hitlerowców. Ale nasz bohater ma zakaz szukania skarbów, bowiem inny wysłannik Ministerstwa Kultury i Sztuki jest już na miejscu w charakterze detektywa. Pomysł świetny, ale niestety magister Pietruszka to postać ze wszystkich stron zmarnowana. Wydaje mi się, że tworząc ją Nienacki bawił się tworzeniem pyszałka, ale tak naprawdę uda mu się to dopiero w Pan Samochodzik i Fantomas. Magister Pietruszka to słaba wprawka, od początku do końca błazen, zbyt realistyczny, by bawił.

Tymczasem Tomasz N. ma za zadanie przygotować przewodnik po Fromborku, co ma usprawiedliwić jego obecność przed zazdrosnym kolegą z pracy. I jest ta książka prawdziwą kopalnią podstawowej wiedzy o tym mieście, jak i Koperniku, pierwszych polskich monetach, ale także o Warmii i Mazurach jako takich. Całość spisana zgodnie z poprzednimi tomami, na zasadzie usprawiedliwienia posiadania tych ziem przez Polskę po II wojnie światowej, ale Nienacki ma dryg do takich tematów, no a Historia, w sensie historyczna prawda, i tak obroni się sama. Choć gdy mówiąc o Prusach Wschodnich pisze o siedlisku szowinizmu to widzę cenzora, który dopisuje te słowa, Nienacki nigdy nie ukrywał lewicowych poglądów, a takie jednoznaczne wstawienie całej grupy społecznej do jednego worka zdecydowanie do niego nie pasuje.

Co jest poza tym w książce świetne? Waldemar Batura. Wiadomo. On jak Moriarty dla Holmes’a, jest dodatkiem idealnym. A co kuleje? Poza magikiem i AS-em kuleje brak ilustracji. W Templariuszach to tak nie bolało, wizualizacja ich symboli nie jest warunkiem niezbędnym do dobrej zabawy. Ale we Fromborku brakuje szczególnie jednej ilustracji, pokazującej niezłą zagadkę logiczną, która udaje, że kpi z matematyki. Jest opisana, owszem, ale akurat jej mechanizm funkcjonowania najlepiej prezentuje się na ilustracji.

Nie wiem czy wydawca nie przywiązał wagi do obrazów w Panach Samochodzikach, czy nie uzyskał do nich praw… Faktem jest, że ta zagadka, jak i symbole Templariuszy czy ikony, które będą nam towarzyszyły w Tajemnicy Tajemnic nie są żadnymi osiągnięciami malarstwa i każdy potrafi je narysować. Tu i teraz, wystarczy sięgnąć po dowolne papierowe wydanie i przerysować sens ilustracji. Obawiam się więc, że po prostu wydano książki bez aż takiego zaangażowania, jakiego ja, jako fan bohatera bym sobie życzył. A szkoda. Ciekawe, czy są w wersjach papierowych. A czy są wersje papierowe w tym wydaniu?

Pan Samochodzik i Fantomas

Tak, oto Fantomas. Jedna z trzech moich ulubionych części cyklu o Panu Samochodziku. Pierwotne wydanie miałem w twardej oprawie, leżało grzecznie na półce w mieszkaniu, wystarczyło sięgnąć i zakochać się w tym bohaterze (jakkolwiek to brzmi, czytelnik wie, co mam na myśli).

Oto historia, o której Tomasz wspomina na początku Zagadek Fromborka, czyli która zdarzyła się przed znanymi nam już przygodami. Pan Samochodzik wyjeżdża za granicę, i to w dodatku na Zachód! Konkretnie do Francji, w której pojawił się tajemniczy i bardzo interesujący włamywacz, podpisujący się mianem znanym z serii książek oraz filmów, które wyszły parę lat przed publikacją pierwszego wydania. Tak, tych rewelacyjnych komedii z Luisem de Funesem.

Nie jest oczywiście tak, że o Tomasza zabiegała francuska policja. Trafia do Zamku Sześciu Dam dzięki Karen Petersen (Pan Samochodzik i Templariusze), która poleca jego usługi znajomemu baronowi. Ten się boi o swoje cenne obrazy, które z dnia na dzień okazują się być falsyfikatami. Fantomas najpierw wysyła listem ostrzeżenie o zamiarze kradzieży i żądanie okupu. Następnie, gdy okup nie wpłynął, okazuje się, że nie wiedzieć kiedy i w jaki sposób… obraz na ścianie w galerii to nie oryginalny Van Gogh, Cezanne, Monet czy inny, ale sprawnie przygotowana kopia.

Jest tu tak wiele elementów, które składają się na jakość tej historii, że można się z wrażenia złapać za głowę. Oto detektyw z towarzystwa ubezpieczeniowego, Gaspard Pigeon – pyszałek idealny. Ale czy faktycznie tylko pyszałek? Dalej mamy swobodne pogadanki Tomasza N. z Francuzami o różnicach między własnością państwową i prywatną, rewelacyjna lektura, pisana w czasach socjalizmu i przez człowieka, który nigdy nie ukrywał swojej lewicowej natury. Następnie Loara i jej zamki – skąd młody czytelnik mógłby się dowiedzieć tak fascynujących rzeczy o historii Francji, zamkach akurat nad tą rzeką i malarstwie samym w sobie, gdyby nie ta książka? Przecież w szkole wolą bredzić o piędzi ziemi i bohaterskiej śmierci przodków, a nie tematach, które mogą zafascynować na całe życie. Dalej: siostra barona Eveline, mocno już posunięta w latach, rozbijająca się najnowszymi super szybkimi samochodami. A jej przekleństwa w kilku językach! Na stałe weszły do mojego repertuaru przed około ćwierćwieczem, używam zawsze, gdy chcę zabłysnąć w tzw. “towarzystwie”. No i wreszcie Fantomas, pokazany tak, jak w filmach: złoczyńca idealny, ale prawie dżentelmen; niesamowicie przebiegły i inteligentny, inspiruje czytelnika nie mniej, niż nasz ulubiony bohater. Oczywiście mówię o inspiracji dzięki jego intelektowi, nie złodziejskim skłonnościom.

A to zakończenie…! Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie na mnie zrobiło gdy pierwszy raz skończyłem czytać Fantomasa. Genialne. Lepsze, niż genialne. Wspaniałe.

Pan Samochodzik i Tajemnica Tajemnic

To moja ulubiona część przygód Pana Samochodzika. Naprawdę nie pamiętam, czy dlatego, że być może była pierwszą, którą przeczytałem? Oryginalne wydanie miałem ze słynnej białej serii, którą ilustrował Szymon Kobyliński, a którego to tomu odmówił ilustrowania, oddając pierwszeństwo poprzedniemu rysownikowi. A piszę o tym dlatego, że w Tajemnicy Tajemnic naprawdę powinny być rysunki, ażeby dokładnie zrozumieć czym był tak zwany kwadrat magiczny. Niestety w tym ebookowym wydaniu rysunków nie ma, narzekałem już przy Zagadkach Fromborka, narzekam dalej. W tym epizodzie wręcz wyraźnie tekst mówi: “jedna strona blaszki wyglądała tak:”. A następny akapit dodaje: “druga strona blaszki wyglądała tak:”. A rysunków bezczelnie nie ma, a każdy mógł je zrobić, chodzi o kwadraty i cyfry, wystarczyło iść do pierwszej lepszej biblioteki, powieść wypożyczyć, obrazki przerysować a grafikę umieścić w książce. Ale wpierw trzeba chcieć.

Pamiętam, jak długo próbowałem zrozumieć czym jest ikona. Nienacki w zasadzie tłumaczy czym dla prawosławnych są ikony, ja jednak musiałem być bardzo młody, bo pamiętam swoje niezrozumienie. A internetu żeby sprawdzić w owych czasach nie było. Rzecz dotyczy przemytu ikon z terenów PRL na Zachód, szlak biegnie przez Pragę. I tak Pan Samochodzik rusza na poszukiwanie szajki przemytników, a przy okazji próbuje odgadnąć zagadkę przepołowionego talizmanu Edwarda Kelleya. Poza Kelleyem mamy tu rabina Loewe i Johna Dee, i szybko okazuje się, że w Tajemnicy Tajemnic dowiemy się masę interesujących rzeczy o alchemii, czarownikach, kabale – tematach interesujących tak Elżbietę I, Rudolfa II czy nawet Stefana Batorego.

Znowu występuje tu cała grupa poszukiwaczy skarbu, i znowu autor stanął na wysokości zadania. Jako człowiek o poglądach lewicowych od dawien dawna pisarz przedstawiał kobiety jako partnerki dla mężczyzn. Od Wyspy Złoczyńców mamy do czynienia z silnymi, inteligentymi kobietami, które nawet jeśli zajmują się przygotowaniem posiłku, to wywołują tym wyrzuty sumienia u bohatera. Ale wiecie, jak to jest: feminizm i równouprawnienie to ładne ideologie, ale w rękach nieodpowiednich ludzi są wypaczone, dając przeciwnikom setki dodatkowych argumentów do szowinistycznego myślenia. I chyba autor poznał jakąś feministkę lub rozbawił go ten ruch na Zachodzie, bowiem mamy tu do czynienia z przedstawicielką Ruchu Wyzwolenia Kobiet – panią piękną i inteligentną, a jednak noszącą męskie ubrania i stosującą męską wodę kolońską. Koń by się uśmiał.

Interesujących bohaterów jest więcej (jest nawet dzisiejszy różokrzyżowiec!), w tym znowu dyrektor Marczak się pojawia w samym środku akcji, ale nie oni są najważniejsi. Otóż najważniejszą postacią w tej książce, która miała ogromny wpływ na moje postrzeganie świata jest… pies. Otóż Pan Samochodzik staje się właścicielem psa. I to nie po prostu słodkiego kundla, ale prawdziwego, super wytresowanego doga niemieckiego błękitnego. A to, co robi autor książki, gdy swobodnie, od niechcenia, jak to on, wplata do tekstu analizy z posiadania psa i różnic między ludźmi psy posiadającymi a tymi, którzy psów nie posiadają – to czysty geniusz. W Protazym można się zakochać, Protazy nas bawi i uczy, na jego przykładzie dostrzeżemy, że pies to nie tylko bezwarunkowo wierny towarzysz w życiu, ale też prawdziwy przyjaciel, ochroniarz, a nawet pełen troski członek rodziny. Psy rules!

A najlepiej wspominam tą całą alchemię, talizmany, golemy, zamianę rtęci w złoto i inne tego typu bzdury, które opisane są bardzo sugestywnie, i będąc młodym czytelnikiem czułem niejeden dreszcz grozy podczas lektury. A Nienacki, jak to on – pisząc o historii z pełnym do niej szacunkiem jednocześnie wskazuje skąd się tego typu mistycyzm bierze, i zupełnie nie nachalnie, bez chęci sztucznego edukowania wskazuje, że człowiek zawsze miał i mieć będzie pewne pragnienia, i zawsze chciał i chcieć będzie realizować je tanio i bez wysiłku. Stąd zawsze trafią się różnego rodzaju szarlatani oferujący dosłownie wszystko, obojętnie czy pod postacią ubranego w komiczny strój alchemika-maga, czy księdza lub innego pastora tudzież popa, tak naprawdę sprzedających ludziom dokładnie te same bzdury.

A na deser weźmy jeszcze, że Tomasz N. w tym tomie z niezwykłą skutecznością udaje gangstera. To już po prostu wisienka na torcie. Subiektywnie: najlepszy Pan Samochodzik ever.