niedziela, 3 marca 2019

I to się nazywa debiut!, czyli o „Drodze do domu” Yaa Gyasi

Droga do domu długo będzie mi się kojarzyć z Czarnymi Skrzydłami, inną powieścią przedstawiającą losy czarnoskórych niewolników. Z tym, że Czarne Skrzydłapozwoliłem sobie uznać za powieść słabą, a Droga do domuto rzecz autentycznie dobra.

Historia zaczyna się w wieku XVIII na terenach dzisiejszej Ghany. Dwie siostry, nie wiedząc o sobie nawzajem, stają się częścią odwiecznego konfliktu między plemionami Fante i Asante. Wojny wykorzystują Brytyjczycy, za każdym razem od zwycięskiej strony odkupując niewolników z zamiarem sprzedaży do Stanów lub na Jamajkę. Czytelnik w kolejnych rozdziałach poznaje losy kolejnych pokoleń, gdzie potomstwo jednej z sióstr pozostaje w Afryce, a drugiej dociera do USA.

Każdy rozdział opowiada o jednej postaci, czasem jedynie wspominając przodków. Każdy rozdział jest swego rodzaju opowiadaniem o człowieku i trudach, z jakimi przyszło mu się mierzyć. Siłą książki jest właśnie opowieść o życiu, są to często wzruszające, tragiczne historie, ale w żaden sposób nie odniosłem wrażenia, że nachalne. W przeciwieństwie do Czarnych Skrzydeł, które posiadają wartość głównie polityczną, Droga do domu to przede wszystkim literatura. Jasne, że można by książkę podciągnąć pod przeróżne dziejące się na świecie sytuacje, ale naprawdę można to uczynić z każdym jednym produktem kultury. Droga do domu to faktycznie dobre historie, nie promujące żadnych przekonań poza podstawowymi: wszyscy powinniśmy być równi. Nie jesteśmy, i pewnie nigdy nie będziemy, ale powinniśmy być.

Zaskoczeniem dla mnie był także talent autorki do pokazania historii mieszkańców Złotego Wybrzeża. Bo momenty w Stanach Zjednoczonych fascynują w oczywisty sposób; te wszystkie koleje losu, niewolnictwo, wojna, a potem i tak segregacja i odgórne sterowanie grupami społecznymi poprzez nie tylko przepisy i ustawy, ale nawet blokady rozwoju dzielnic czy trzymanie w ryzach poprzez narkotyki. Samo życie, znane fakty. A i tak pisane bez przeżywania martyrologii, bez mesjanizmu – to po prostu dobre opowieści. Jednak połowa książki dotyczy kolejnych pokoleń w Afryce, które są równie dramatyczne, i równie ciekawe, a pod pewnymi względami nawet ciekawsze, bo szeroko w popkulturze nieznane. Pewnie, że ostatni rozdział zalatuje trochę hollywoodem, ale to debiut bardzo młodej dziewczyny, może nie potrafiła się powstrzymać, może wydawca nalegał, w sumie to wszystko jedno: książka i tak jest bardzo dobra.

Wydawnictwo Literackie 2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz