środa, 29 maja 2019

Powieść niczym wehikuł czasu (Łukasz Orbitowski - "Kult")

Choć punktem, wokół którego toczy się “Kult” są objawienia Matki Boskiej w Oławie, powieść nie ma nic wspólnego z religią jako taką, czy z kościołem katolickim czy dowolnym innym. Jest to jedynie powód, dzięki któremu Łukasz Orbitowski snuje bez wątpienia najlepszą opowieść w swojej pisarskiej karierze. I piszę to z ogromną radością i prawdziwą przyjemnością, bowiem po ostatnich pozycjach w dorobku pisarza czułem strach, że ten koleś, który opublikował “Inną duszę” już nie istnieje. A tymczasem facet ma się bardzo dobrze.

Powieść napisana jest w formie monologu, zapisu taśmy magnetofonowej z dyktafonu. Słowa wypowiada Zbigniew Hausner, brat Henryka, który na oławskich działkach doznał objawienia. Wydarzenia oparte są o prawdziwe, w sensie: historyczne; faktycznie w Oławie istniał w latach osiemdziesiątych kult nie uznany przez Kościół katolicki, któremu przewodził Kazimierz Domański. Całość opowieści jest jednak bardzo swobodną interpretacją własną pisarza, skupioną na tym, co Łukaszowi Orbitowskiemu wychodzi najlepiej: wspominaniu lat dzieciństwa.

Otóż bowiem Zbigniew nie opowiada po prostu o bracie, działkach i akcji około-kościelnej. Zbyszek zaczyna opowieść w dzieciństwie, pisząc o przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wspomina brata, zawsze trochę dziwnego, odmiennego. Pisze o swoich kumplach, z których jeden został działaczem PRL, drugi księdzem - oto tamte czasy w pełni. Wspomina rodziców, życie we wsi, przeprowadzkę do większego miasta, życie w nowopowstałych blokach. Opowiada o dziewczynach, o pracy fryzjera, wreszcie o małżonce i dzieciach, i wciąż mieszkającym z nimi bracie. A opowieść ta jest tak pełna treści, że nie da się nie wsiąknąć. A jeśli czytelnik sam w latach dzieciństwa zaczytywał się w powieściach chociażby takiej Hanny Ożogowskiej, z kolei przełom, zamianę PRL na RP pamięta doskonale sam, to już w ogóle “Kult” zaczyna działać jak wehikuł czasu.

Zupełnie jak w przypadku “Innej duszy”, do niedawna moim zdaniem najlepszej powieści Łukasza Orbitowskiego - powieść jest wspaniałym powrotem do czasów, które dla dzisiejszych około czterdziestolatków są magiczne. Niezależnie od stanu faktycznego czasy dzieciństwa wspomina się z rozrzewnieniem, i stąd też opowieść o latach osiemdziesiątych, o początkach kultu prezentowana przez brata i prezentowana z jego perspektywy jest lekturą wręcz uzależniającą. Taką, którą się sączy, nie połyka na szybko, taką, którą można się swobodnie delektować. Konstrukcja książki zresztą temu sprzyja, w moim przypadku były to aż dwa tygodnie cudownej wędrówki po czasach minionych. I niejeden doda: minionych słusznie, ale dla ludzi w moim wieku niezależnie od wszystkiego były to czasy szczęśliwe, magiczne, o których myślę zawsze z nostalgią. 

No i zostaje jeszcze sam Zbyszek. Oto Łukaszowi Orbitowskiemu udało się wykreować postać, z którą natychmiast się identyfikujemy. Oto nasz głos w książce, oto koleś, którym niejeden chciałby być, a często miewałem wrażenie, że wręcz nim jestem. Oto facet, który potrafi spoglądać dookoła z uwagą, który rozumie zasady rządzące światem wokół, i który choć mądry, jest jednocześnie po ludzku głupi i naiwny. Rewelacyjnie skrojony bohater do powieści, w której właściwym bohaterem są w zasadzie czasy, o których mowa, a dopiero gdzieś dalej bliskie związki różnego rodzaju i podobne im zdrady.

Po “Eksodusie” nie spodziewałem się wiele. Po prawdzie nawet nie wiedziałem, czy w ogóle będę sięgał po nową powieść pisarza. Dziś? Sprawy nie było, już nie pamiętam, nie ważne. “Kult” stoi tuż obok “Królestwa” i “Sto dni bez słońca” wiadomych pisarzy, to jest tej klasy powieść.

Świat Książki 2019

czwartek, 16 maja 2019

Alex Michaelides - "Pacjentka"

Choć tytuł sugeruje bohaterkę płci żeńskiej, faktyczną główną postacią jest terapeuta pacjentki. Obserwujemy faceta od momentu gdy Alicją Berenson się zainteresował, jak podejmował kolejne kroki by dostać się do zakładu, w którym pacjentka przebywa, wreszcie gdy przystępował do kolejnych prób skłonienia Alicji do mówienia. I o ile dziennik Alicji wrzucany tu i ówdzie do lektury raczej mnie nudził, tak sam Theo był coraz ciekawszy.

Przez większą część lektury zastanawiałem się nad jego postępowaniem. Bo tak naprawdę nie wiadomo czy facet naprawdę traktuje terapię jako coś tak istotnego, czy też może jest słabeuszem, ofiarą, która patrząc na innych cierpiących prowadzi terapię na samym sobie. Przyznam, że rozważania nad życiem Theo były całkiem przyjemne.

Z czasem jednak okazuje się, że “Pacjentka” oferuje bardzo hollywoodzkie podejście do tematu terapii. Lektura nie jest poważną analizą, nie oferuje nic ciekawego w temacie osób, które przeżyły traumę czy skutecznie zamknęły sobie dostęp do świata zewnętrznego. Te sprawy ostatecznie zostają spłycone do tradycyjnych scen znanych z setek jeśli nie tysięcy podobnych scenariuszy, a Theo i Alicja wskakują na klasyczne miejsca przynależne osobom uczestniczącym w dramacie. 

Rozwiązanie zaprezentowane w powieści z pewnością nie należy do nowych, już Agatha Christie przed wieloma laty napisała książkę dokładnie w tym stylu. Jako thriller można czytać i się dobrze bawić, ale od razu “psychologiczny”? Chyba tylko z powodu miejsca akcji, bo psychologii tu tyle, ile w dowolnym telewizyjnym tasiemcu. 

Silent Patient
W.A.B. 2019

wtorek, 14 maja 2019

Najlepsze Harvest Moon od lat, czyli setki godzin spędzone w Stardew Valley

Była kiedyś taka gra: Harvest Moon - Back to Nature. Ukazała się na mojej ulubionej konsoli, czyli PSX, i z perspektywy czasu wspominam ją z nostalgią. Kusi mnie nawet stwierdzenie, że z nią spędziłem najwięcej godzin, mimo zaliczenia Final Fantasy VII, VIII, IX, Chrono Trigger, Vagrant Story i wielokrotnego ogrania Metal Gear Solid oraz setek (tysięcy?) spotkań w ISS Pro Evolution. Bycie rolnikiem, który m.in. szuka żony mnie kręciło, wielokrotnie Harvest Moon ukończyłem.

Jak się potem okazało, był to zaledwie jeden epizod z całego cyklu gier. Niestety jednak dla mnie, mimo namiętnego poszukiwania gier z serii, poza Friends of Mineral Town na GameBoy Advance wszystkie pozostałe mnie nie przekonały. Obojętnie czy mowa o PS2, PSP czy Nintendo DS - to nie była ta magia. Dziś jest jeszcze gorzej, twórcy oryginalnych części sprzed lat poszli swoimi drogami i obok siebie istnieje zarówno Harvest Moon, jak i Story of Seasons, czyli to samo, robione przez część załogi, która odeszła.

piątek, 10 maja 2019

Bo jak nie pies, to kto?! (Spencer Quinn - "Po dobrej stronie")

Czasem jest tak, że po prostu sięga się po książkę, która leży i nawet nie woła. Kiedyś tak brałem pozycje z biblioteki, potem potrafiłem tak książki kupić, teraz jest najlepiej - pobieram w abonamencie Legimi. I tak pobrałem książkę “Po dobrej stronie” zupełnie nieznanego mi pisarza tworzącego pod pseudonimem Spencer Quinn. Wystarczyły dwa słowa opisu: bezpański pies.

Bo to, że bohaterka jest żołnierzem po przejściach, okaleczona, samotna - nie miało znaczenia. Ważne, że postanowił do niej dołączyć porzucony, samotny pies. 

Potem, gdy już czytelnik czuje się zaznajomiony z LeAnne, rozumie dlaczego poszła do wojska, kim dla niej stała się koleżanka Marcie w szpitalu, zaczynamy doceniać szczegóły. I nawet potrafiłem się nieco zainteresować przyczynami, które doprowadziły do okaleczenia bohaterki i śmierci jej towarzyszy. Najbardziej jednak podobał mi się opis codzienności osoby, która tak wiele przeszła, w której czaszce ciągle tkwi odłamek. Trochę jak w “Ręce mistrza” Stephena Kinga, czasem LeAnne zupełnie nie pamięta pewnych dat, momentów z życia, to znowu natychmiast zapomina to, o czym w tej chwili rozmyśla - nie wydaje mi się, żeby to była jakaś super wnikliwa analiza, ale wystarczy do dobrej zabawy.

LeAnne musi uporać się nie tylko z samą sobą po wypadku, i nie tylko z psem, który jest wspaniały. Jak to pies. Bohaterka jednak kluczy między kilkoma sprawami: jest jej matka, jest generał, który chciałby wyjaśnić sprawę nieudanej akcji, jest doktor psychiatra który się gdzieś w tle wymądrza i bzdurzy, jak to doktor psychiatra. Jest nawet poszukiwanie chwili zapomnienia w męskim towarzystwie. No i jest jeszcze zupełnie nagłe poszukiwanie ośmioletniej dziewczynki, która zaginęła po pogrzebie matki - również żołnierza.

Najważniejszym elementem jednak jest sama LeAnne. “Po dobrej stronie” nie wyjaśnia zbyt wiele, nie stara się analizować przeżyć po wojnie, stresu pourazowego, nic z tych rzeczy. To opowieść o człowieku w danej sytuacji, w pewnym czasie. I o psie. Dobra opowieść, na jeden, może dwa wieczory.

The Right Side
Wydawnictwo Insignis 2019

wtorek, 7 maja 2019

Z Nowej Zelandii do Afryki, czyli trylogii Kauri tom 3 (Sarah Lark - "Bogowie Maorysów")

Trzeci tom cyklu Kauri łączy w sobie elementy dwóch poprzednich. Bohaterowie stali się trochę ciekawsi, niż w "Kobietach Maorysów", nie są bowiem tak bezczelną kopią poprzedników. Nawet nie z samymi kobietami mamy do czynienia, co jest miłym zaskoczeniem. Jednym z głównych bohaterów jest Kevin Drury, syn z Michaela z części pierwszej. I chce się poznawać historię jego młodości oraz miłości, można się zaangażować jak przy lekturze "Złota Maorysów".

Z tomu drugiego natomiast autorka wzięła fascynację krainą i historią. Jednak, co interesujące, tym razem nie chodzi o Nową Zelandię. To znaczy wyraźnie widać, że uczucie do wysp u pani Lark jest bardzo intensywne, ale w trzecim tomie akcja na pewien czas przenosi się do południowej Afryki, gdzie czytelnik będzie miał okazję poznać zwyczaje Burów, a także odwiedzić jedne z pierwszych szerzej znanych obozów koncentracyjnych, dowodu na ostateczny upadek humanizmu.

Książka stara się oferować coś ponad jedynie historię obyczajowo-romantyczną. Sarah Lark wykorzystując bardzo progresywne, liberalne państwo jakim na początku XX wieku była Nowa Zelandia konfrontuje swoich bohaterów o otwartych umysłach z Burami. Efekt jest dość drastyczny; zostaje pokazane społeczeństwo ludzi, których życie nie zmieniło się praktycznie od dwustu lat, i którzy żyją według reguł opartych o wyłącznie podziały. "Bogowie Maorysów" próbują edukować, ukazując jak bardzo można się wzbogacić otwierając się na nowe: na poznawanie innych kultur, wyrównywanie szans, i rzecz jasna zrównanie płci. Wydźwięk jest oczywiście pozytywny, niestety w tle tak intensywnych wydarzeń bardzo słabo wypada wątek Atamarie, jedynej kobiety na uczelni pragnącej zostać inżynierem. 

I tak przez połowę książki czytelnik połyka lekturę w czasie opisu losów Kevina, a przez drugą połowę się nudzi, ziewając tak przy edukacji Atamarie jak i jej przygód romantycznych. Na szczęście ten pierwszy wątek jest na tyle dobry, że cierpienie wywołane nudą nie jest specjalnie duże.

Trylogia Kauri to mnóstwo stron, które dają sporo przyjemności, ale i potrafią zmęczyć. Oczywiście całość polecam fanom powieści obyczajowej, jak i romansów. Myślę, że to nie jest moje ostatnie spotkanie z książkami tej pani, ale najpierw trochę odpocznę, to mi dobrze zrobi.

Die Tränen der Maori-Göttin
Wydawnictwo Sonia Draga 2015

poniedziałek, 6 maja 2019

Nowa Zelandia jakiej nigdy nie znałem, czyli Sarah Lark uczy w powieści "Kobiety Maorysów"

Ciąg dalszy losów bohaterów “Złota Maorysów” zaoferował mi dokładnie tyle samo przyjemności, co i zdziwienia połączonego z koniecznością lekkiego mrużenia oczu w co poniektórych fragmentach. Z jednej strony bowiem Sarah Lark opowiada o Nowej Zelandii tak, że nie sposób się nie wkręcić w historię tego kraju, ale z drugiej przesadza, a nawet idzie na zbyt dużą łatwiznę. 

Oto Matariki, córka Lizzie i Michaela. Zostaje porwana przez swojego biologicznego ojca, maoryskiego wojownika, i od tego momentu oglądamy dziecko, które swoją zaradnością i inteligencją nie tylko zawstydza swoich porywaczy, ale gatunek ludzki w ogóle. Absolutne przegięcie; jeśli ktoś chce poczytać o wybitnych dzieciach, których inteligencję łatwo przyswoić i po prostu cieszyć się lekturą, niech czyta Orsona Scotta Carda. Pani Lark tego nie potrafi, a jakby tego było mało, poza małą Matariki pojawia się jeszcze jedno, siedmioletnie dziecko w tle, które to już po prostu wyczynia rzeczy niestworzone. I to jest słabe, bo niewiarygodne, i bardzo psuje opowieść.

Na scenie pojawia się także nowa rodzina. Violet wraz z siostrą Rosie są łącznikiem czytelnika z Europą, z naszymi ludźmi i naszymi zwyczajami. Dzięki Violet łatwiej się poruszamy po wyspach Nowej Zelandii, bowiem zupełnie tak, jak czytelnik dziewczyna dziwi się światu. Niestety jednak pani Lark szybko zaczyna stosować metodę kopiuj-wklej, a historia Violet to dramatyczna i pełna bólu opowieść prawie niczym nie różniąca się od historii Kathleen z tomu poprzedniego. I ja rozumiem doskonale, że życie kobiet wtedy niestety było często takim dramatem, z tym nie polemizuję, jednak jako czytelnik czuję się, jakbym czytał drugi raz to samo.

Z drugiej strony “Kobiety Maorysów” okazują się powieścią napisaną z takim zaangażowaniem, że na tle losów bohaterek szybko zacząłem się interesować samą krainą, czego po sobie bym się nigdy nie spodziewał. Matariki angażując się w sprawy rdzennej ludności wysp bierze udział w nietypowych protestach organizowanych przez człowieka o imieniu Te Whiti, którego zupełnie nie znałem, a który jest postacią historyczną i jest to postać o ogromnej sile; przywódca na miarę Gandhiego czy Nelsona Mandeli. Sposób Maorysów na czynny udział w rządzeniu krajem i dbałość o uczciwość białych ludzi w rządzie robi ogromne wrażenie, jest tak odmienny od walk i konfliktów znanych z historii innych konfrontacji, na przykład Zulusów czy amerykańskich Indian. 

A to nie wszystko, bowiem Violet mimo smutnego i pełnego cierpienia życia angażuje się w walkę o prawa wyborcze dla kobiet. Po czym okazuje się, a czego nie widziałem i mi teraz głupio, że Nowa Zelandia była pierwszym krajem w świecie, gdzie kobiety zostały dopuszczone do czynnego udziału w wyborach jeszcze w XIX wieku, i który to proces został świetnie przedstawiony z tej powieści. 

Oczywiście przede wszystkim jest to książka o ludziach i miłości, romansów tu nie brakuje, w tym nawet pomiędzy osobami o odmiennej płci. A jednak kończąc lekturę, mimo krytycznych uwag co do prezentacji niektórych dzieci czy kopiowaniu historii życia Kathleen byłem w pewien sposób i tak zafascynowany Nową Zelandią jako krajem, który na przełomie XIX i XX wieku zdaje się być tak bardzo wyprzedzający resztę świata pod względem panujących przepisów, powiedzieć, że progresywnym, to za mało. I też wyspy nowozelandzkie zapamiętam na długo, natomiast imiona bohaterów szybko stracą się w mojej pamięci. Jako powieść “Kobiety Maorysów” nie dorównuje części pierwszej, ale za to oferuje o wiele większy, nieporównywalnie większy walor edukacyjny, i przyznam, że nawet jeśli pani Lark nie potrafi przekonująco opisać inteligentnego dziecka, to bez problemu jest w stanie wzbudzić u czytelnika zaangażowanie w sprawy fascynującego ją kraju.

Im Schatten des Kauribaums
Wydawnictwo Sonia Draga 2015

środa, 1 maja 2019

Wyprawa do Nowej Zelandii (Sarah Lark - "Złoto Maorysów", trylogii Kauri tom 1)

Sarah Lark to pseudonim niemieckiej pisarki o imieniu Christiane Gohl. Pisarka jest także podróżniczką, którą zafascynowała Nowa Zelandia. Patrząc na bibliografię autorki tę fascynację widać; całkiem sporo poświęciła Maorysom i krainie jako takiej. Patrząc na rozmiar “Złota Maorysów” widać także, że kobieta ma gadane; to z pewnością nie jest rzecz na jedno popołudnie.

Powieść rozpoczyna się w Irlandii pod panowaniem królowej Wiktorii. Obserwujemy czasy, w których głód był tak dokuczliwy, że ludność miała do wyboru albo kradzieże albo emigrację, jeśli ktoś miał szczęście zdobyć pieniądze na podróż. Bohaterów poznajemy w momencie, gdy albo trafiają na statek do Australii jako przestępcy albo z własnej woli poszukują lepszego życia daleko od domu rodziców, w świecie, gdzie teoretycznie można zacząć wszystko od nowa.

Powiedzieć, że “Złoto Maorysów” zwaliło mnie z nóg, to jakby nie powiedzieć nic. Książka odhacza wszystkie możliwe, wszystkie jakie przyszły mi do głowy kratki na liście powieści idealnej: doskonale zarysowani bohaterowie, zero papierowych postaci, niezłe tło historyczne, walor edukacyjny, romans, miłość, dramaty codzienności, ważne wybory, poszukiwanie szczęścia i swojego miejsca w życiu.

Kusi mnie porównać powieść do innej, faktycznie wybitnej. To rzecz jasna będzie pewna przesada, ale moje zaangażowanie w śledzenie losów Mary Kathleen, Lizzie i Michaela Drury’ego nieznacznie tylko ustępowało zaangażowaniu, które pamiętam z genialnego dzieła Wilbura Smitha o tytule “Gdy poluje lew”. Obie powieści przejmują całkowitą kontrolę nad czytelnikiem, i w sumie nie wiadomo czy sprawia to historia przedstawionych postaci, czy egzotyczne z naszego punktu widzenia tło, czy swobodna narracja idealnie łącząca oba te elementy. I choć żaden bohater nie ma tak potężnej charyzmy jak Sean Courteney, to wewnętrzna siła Kathleen i Lizzie (mana, jak opisują to Maorysi) oraz prostolinijność i pewna poczciwa głupota Michaela są świetnymi motywami do przedstawienia znacznie większej historii w bardzo ciekawym miejscu z faktycznie interesującą kulturą.

Cieszy mnie, że autorka popełniła więcej powieści, a samo “Złoto Maorysów” (tytuł niestety w ogóle nie oddaje tego, co powieść oferuje) jest kontynuowany, mam nadzieję przedstawiając dalsze losy postaci i ich potomstwa. Gdyby to był debiut autorki, odczuwałbym obawę; czasem miewamy zbyt duże oczekiwania po doskonałym początku, wspomniany Wilbur Smith napisał dziesiątki dobrych książek, ale “Gdy poluje lew” był tylko jeden… Na szczęście Sarah Lark pisząc “Złoto Maorysów” miała prawie dwadzieścia lat doświadczenia w pracy pisarza, patrzę na kolejne dwa tomy z optymizmem.

Das Gold der Maori
Wydawnictwo Sonia Draga 2015