środa, 4 listopada 2020

Anne B. Ragde - "Córka", sagi o rodzinie Neshov tom 6

Ja to się już lekko obawiam użyć sformułowania w stylu: “ostatni tom”, czy “zakończenie sześciotomowej sagi”. Bo gdzieś ktoś tak właśnie określił “Córkę”, czyli szósty tom historii o rodzinie z Neshov. Raz już się pożegnałem z lekturą, po tomie trzecim - i wciąż uważam, że tamto “zakończenie” byłoby dobre, takie prosto między oczy.

Zatem tym razem się nie żegnam. Kto wie, czy siódmy tom powstanie, z kolei o szóstym można w zasadzie powiedzieć dokładnie to samo, co o poprzednikach - saga jak to saga, trudno przestać czytać, gdy już się zaczęło. Autorka co jakiś czas zapewnia czytelnikowi trzęsienie ziemi, wyrzuca niektóre piony z planszy, i “Córka” jest niczym innym jak efektem ostatnich wydarzeń tomu piątego. Przy okazji - opis książki dostępny na stronie wydawcy, który tak chamsko zdradza ważne sprawy tym, którzy mogą na niego przypadkowo trafić (np. czytelnikom będącym w trakcie lektury tomów poprzednich) uważam za BEZCZELNOŚĆ. Proszę się przed opisami tego wydawcy bronić, wszyscy wy, którzy przypadkowo czytacie te słowa.

Prawdę mówiąc mam o “Córce” jedynie dwie uwagi, przy czym jedna wynika z drugiej. Jest książka mocno “pocięta”. Autorka skacze pomiędzy wydarzeniami w taki sposób, że często trzeba na chwilę się zatrzymać i przemyśleć czy wciąż jesteśmy tu i teraz, czy nagle znaleźliśmy się w czasie dawniejszym? Jest sztuką pisać w ten sposób, i technika ta nie jest moim zdaniem atutem autorki. Druga sprawa to konwersja ebooka, którego tradycyjnie czytałem w abonamencie Legimi - tu jest mały dramat, rozstrzelenie wszystkich akapitów interlinią powoduje, że problem z odnalezieniem się w czasie przez autorkę prezentowanym dodatkowo narasta.

Wiadomo, że “Córka” nie ma już tej siły co “Ziemia kłamstw”. Ale cykle to do siebie mają, że autor nie musi uderzać czytelnika pięścią między oczy na późniejszych etapach, wystarczy, że zrobił to na wstępie, tym samym zachęcając do lektury. Jest powrót do Neshov jak zawsze wycieczką udaną i przyjemną, zaznaczając, że przyjemną w ten specyficzny, raczej nieprzyjemny sposób, z którego słynie seria. To jednak jest bardziej dramat, niż powieść obyczajowa czy romans. I tak ma być, to “saga o rodzinie z Neshov” - synonim dramatu. Kto zna cykl, ten już przeczytał, kto nie zna - aż zazdroszczę tych emocji, które Was czekają przy “Ziemi kłamstw”. A i potem jest nieźle. Polecam.

Smak Słowa 2020

wtorek, 3 listopada 2020

Szczepan Twardoch - "Pokora"

No tym razem łatwo nie było. Chyba pierwszy raz się zdarzyła sytuacja, żebym odstąpił od lektury powieści Szczepana Twardocha na tak wiele dni, a nawet zmuszał się, by jednak wrócić, pchnąć sprawy do przodu, zakończyć, pójść dalej. A przecież to wcale nie jest zła książka, nie mogę nawet powiedzieć, by była słabsza od poprzednich. Ba, odwrotnie! Po zastanowieniu uznałem, że sytuacja przypomina tę z “Exodusu” Łukasza Orbitowskiego - irytuje mnie główny bohater. Jednak o ile “Exodus” porzuciłem, “Pokorę” ukończyłem, i zostałem odpowiednio nagrodzony. Świetna książka, chociaż nie łatwa.

Dawniej kupiłem sobie “Wyznania prowincjusza” tego samego autora, gdzie zebrał on w zbiorek swoje felietony ukazujące się bodaj na jego ówczesnej stronie internetowej (dziennik, czy jakoś tak). I tam był taki artykuł (“Narodowość jako akt woli”) o tworzeniu się narodu, jako zbiorowości oraz, jak to na tego pisarza przystało, na miejsce Ślązaków wobec Polaków i Niemców. Kto zna, ten ośmielę się zasugerować, że nieco szybciej odnajdzie przyjemność w lekturze “Pokory”.

Jest bowiem moim zdaniem “Pokora” imponującym przeniesieniem problemu narodowości jako takiej, szczególnie w przypadku regionów, w których nie jest to takie oczywiste, na karty powieści, być może nawet powieści historycznej. Rozmach przedsięwzięcia mnie przeraża, a fakt sprawnego przeniesienia człowieka jako jednostki zagubionej nie tylko wśród kwestii narodowo-politycznych, ale też zagubionego po prostu, zwyczajnie, wśród innych ludzi - fakt ten budzi kolejny raz mój niepokój. Człowiek o takim talencie, który potrafi zrealizować tego typu zamierzenie - jakież to szczęście że człowiek ten jest po właściwej stronie rzeczy! Czytaj: swojej.

I mamy tego bohatera, tę niedojdę, tego idealnie odwzorowanego czytelnika, który czegokolwiek by nie otrzymał - nie doceni, a cokolwiek będzie poza możliwościami zdobycia - zapłacze, że potrzebuje. Ofiarę z losu, ofiarę z przypadku, ale i ofiarę na własne życzenie. Alojza tak trudno lubić, jak trudno polubić ciamajdy wokół nas - istoty jakby stworzone do sprawiania innym problemów; patrzymy na takie postaci z ironią, nawet gniewem, jednak za każdym razem wyciągając rękę, by kolejny raz im pomóc, bo jak nie my, to kto? Wypada. Trzeba. Co zrobisz, ktoś musi.

Szczęściem z biegiem lat zdajemy sobie sprawę, że sami również należymy do tegoż gatunku i jest łatwiej, dawna empatia zamienia się w zrozumienie i akceptację. W ten sposób i historię Alojza byłem w stanie ukończyć, a gdy spłynęło zrozumienie istoty przekazanej rzeczy i jej rozmach (powtarzam się, sorry), plus ostatnie sceny będące niczym innym jak nagrodą dla zmęczonego czytelnika-cynika - nie mogłem nie docenić planu, wykonania i efektu, jaki “Pokora” pozostawia.

Pod pewnymi względami to może być najlepsza powieść Szczepana Twardocha. A na pewno jest to kolejny krok w jego karierze, ukazujący że jest jeszcze wiele wyzwań, a ten pisarz nie zamierza osiadać na laurach, wyzwania owe zamierza podejmować. Rzecz może nie najprostsza, ale oferująca jednak mnóstwo przyjemności, no i tę nagrodę na końcu. Lektura obowiązkowa.

Wydawnictwo Literackie 2020

czwartek, 17 września 2020

Harry Harrison - "Przestrzeni! Przestrzeni!"

Powieść początkowo przypomina rzecz nieco bardziej skupioną na dynamicznej akcji. Oto poznajemy kolejne postaci, w klasycznym układzie, obserwując ich codzienność. Jest policjant, jego przyjaciel - współlokator, złodziejaszek, ofiara morderstwa no i jest też kobieta. A całość przedstawiona w świecie, w którym już nie ma surowców, nie ma zasobów, ludzkość raczej egzystuje, niż faktycznie żyje, a ludzie u władzy zamiast zmieniać świat wciąż skupieni są jedynie na sobie i swoich sprawach związanych z utrzymaniem władzy.

Całkiem udana opowieść o poszukiwaniu mordercy, okraszona romansem i opisem przyjemnej dla oka męskiej przyjaźni w pewnej chwili mocno zmienia swój ton. Harry Harrison ostro atakuje aktualnie istniejący system demokracji oraz obrzydliwą konsumpcję, która stała się celem samym w sobie. Książka napisana w roku 1966 brutalnie uświadamia czytelnikowi jak pęd w kierunku awansów i pieniądza, ale pozbawiony moralności i jakichkolwiek zasad poza: szybciej i więcej - jak ów pęd doprowadzi do świata, na którego czele staną nikt inny jak populiści. I będą trwać w informowaniu narodu o winnych obecnej sytuacji, będą znajdować coraz to ciekawsze grupy społeczne, które można oskarżyć o terroryzm, będą wbijać klin w społeczeństwo za każdym razem, gdy tylko im, „elitom”, zacznie cokolwiek lub ktokolwiek zagrażać.

Oto wspaniała powieść dla wszystkich, którzy czasem marzą o rozbracie z państwem, z religią, z tłumem, któremu wydaje się, że faktycznie rządzi i jest głosem większości. Autor rozprawia się z rządem ukazując faktyczne jego oddziaływanie, przy pomocy współlokatora głównego bohatera tłumaczy czytelnikowi to, co i nam by się wytłumaczyć przydało. Ot chociażby jakim cudem od poruszenia tematu kontroli urodzeń nagle rozmawia się o mordowaniu dzieci. Albo jak to się stało, że nagle z tematu edukacji seksualnej przeskoczyliśmy do nauki masturbacji w szkole. Z tej powieści czytelnik dowie się bardzo dokładnie o społeczeństwie tego, czego powinno się uczyć w szkole - ale nie wolno, bo lepszy obywatel głupi i posłuszny, któremu łatwo wskazać wroga niż obywatel, który wroga zobaczy w rządzie czy chociażby w swoim lokalnym „reprezentancie”.

I tylko bohater nie zachwyca, nie dochodzi bowiem do wewnętrznej przemiany z Gustawa w Konrada ani nawet w Kordiana. Protagonista trwa przy sprawowaniu swej funkcji niezmiennie, tak, jakby autor po postawieniu wszystkich swoich tez i wyłożeniu wszystkich swoich prawd rozejrzał się dookoła i stwierdził: przecież już i tak jest za późno. Czas na zrywy i zmiany w człowieku przeminął, a teraz pozostaje nam tylko trwać tak długo, jak zamordowana przez człowieka planeta nam pozwoli.

Make Room! Make Room!
Rebis 2019
seria: Wehikuł Czasu
296 stron

czwartek, 27 sierpnia 2020

Elena Ferrante - "Czas porzucenia"

Nie byłem w stanie doczytać tej książki, tzn. skupić się na każdym słowie, strona po stronie. Autorka tak bardzo pojechała ze stanem psychicznym bohaterki (matka dwójki dzieci którą właśnie zostawił mąż), że po prostu nie umiałem grzecznie obracać kolejnych stron czytnika. Jechałem przed siebie galopem, opuszczając wiele słów, tylko dlatego, że MUSIAŁEM dowiedzieć się o co chodzi; czy naprawdę kobieta aż tak bardzo wpadła w jakiegoś rodzaju psychiczną blokadę, czy może jednak autorka miała na myśli co innego. 

To nie jest horror, to dramat psychologiczny. Ale czytałem niczym horror, z gęsią skórką, wypełniony takim niepokojem, że po odłożeniu czytnika byłem prawdziwie zmęczony. Prawdę mówiąc to zupełnie nowy dla mnie rodzaj emocji podczas lektury - bowiem to nie jest opis dramatu, cierpienia, okropnych rzeczy jakie zdarzają się ludziom. To znam, lubię, przeżywam, ale nie w ten sposób. “Czas porzucenia” to pierwszoosobowy zapis faktycznych emocji kobiety, która myśli i mówi straszne rzeczy. Jeśli ktoś jest ciekaw jak można wpaść w sytuację, która może skończyć się pobytem w szpitalu psychiatrycznym, jakąś diagnozą; skąd się to często bierze, jakim sposobem wczoraj zdrowi ludzie dziś stają się pacjentami - oto jest dobra lektura.

I giorni dell' abbandono
Sonia Draga 2020

wtorek, 25 sierpnia 2020

Robert A . Heinlein - "Drzwi do lata"

No chyba tylko Robert Heinlein tak zupełnie bez skrępowania, po prostu, między drinkiem a cygarem, był w stanie strzelić powieść, która ogarnia tak wiele tematów z gatunku science fiction. Słowo daję, rozmach tego Pana zachwyca, przy jednoczesnym zachowaniu umiaru w wątkach i ilości bohaterów. 

Książka jest ogromnym peanem pochwalnym dla kreacji, dla inżynierii, dla wykorzystania umiejętności i pomysłowości w celu ułatwienia codziennego życia ludziom. Teraz już nie wiem, jak wyglądał oryginał, czy Heinlein tak śmiało prezentował rozwiązania znane z czasów dzisiejszych już w latach pięćdziesiątych, czy też powieść podlegała redakcjom z biegiem lat - ale w zasadzie to nie jest ważne. Głęboka wiara w to, że technologia istnieje po to, by codzienność człowieka uczynić prostszą, znośniejszą i przyjemniejszą bije z każdej strony tej powieści. 

A najzabawniejsze jest to, że jest to jedynie tło dla wydarzeń właściwych. Oto poznajemy inżyniera, którego samo życie pcha w coraz to mniej przyjemne rejony. Tu następuje pierwszy śmiały pomysł autora, czyli hibernacja na życzenie. Oto ludzie poddają się hibernacji w oczekiwaniu na lepsze czasy, może na wynalezienie leku, a może po prostu znudzeni teraźniejszością pragną odważnie odnaleźć się w świecie za parędziesiąt lat. 

Komu się wydaje, że proces hibernacji będzie opisany z uwagą, pietyzmem i uczczeniem myśli techniczno-futurologicznej, temu przypominam że mówimy o Robercie Heinleinie - największym jajcarzu wśród pisarzy SF, zwanym też największym pisarzem SF wśród jajcarzy. A potem jest jeszcze lepiej, i gdy czytelnik myśli, że zaczyna ogarniać wizję, wtedy Szanowny Autor wyskakuje jeszcze z podróżami w czasie. No kumulacja po prostu, to jak wygrać w totolotka dwa razy w ciągu doby.

Mówi się, że mamy wielką czwórkę science fiction; ABCD, tj. Asimova, Bradbury’ego, Clarke’a i Dicka. No z tej czwórki klasyków moim ulubionym pisarzem jest Robert Heinlein, który “Drzwiami do lata” znowu zwalił mnie z nóg tak, jak przy “Władcach marionetek” czy “Kawalerii kosmosu”. Super książka, z jednej strony kanon SF, z drugiej strony dobra dla każdego - uniwersalnie dobra.

The Door Into Summer
Rebis 2020

niedziela, 23 sierpnia 2020

Anette Hess - "W Niemieckim Domu"

Tytułowy Niemiecki Dom ma podwójne znaczenie. Po pierwsze to nazwa restauracji, którą w latach sześćdziesiątych w RFN prowadzi rodzina Bruhns. Po drugie - to dosłownie typowy, niemiecki dom, w którym cień wojny zamiast niknąć nachodzi na mieszkańców coraz bardziej. 

Bohaterką jest młoda tłumaczka, której przyszło w udziale uczestniczenie w procesie żołnierzy SS zarządzających obozem w Oświęcimiu. Obserwujemy dość zdeterminowanych prawników oraz często zblazowanych oskarżonych, niejednokrotnie nawet nie przebywających w areszcie, a odpowiadających na zarzuty z wolnej stopy. Ewa nieco przypadkowo angażuje się coraz bardziej i bardziej, pewnego dnia odkrywając, że nie jest zaledwie uczestniczką dzisiejszego dramatu. Zaczyna sobie przypominać sceny dawno zapomniane, w tym także obrazy obozu Auschwitz-Birkenau jakie pamięta ona sama.

Książka nie jest jedynie następną pozycją “skazaną na sukces”, która odcina kupony od tematu, którego nie sposób przeoczyć. Nie jest także moim zdaniem powieść próbą jakiegoś rozliczenia Niemców, ani rzeczą, która ma przypomnieć światu, iż Niemcy odpowiedzialność na siebie wzięli. To znacznie bardziej pokaz dramatu młodej osoby, która musi zmierzyć się nie tylko z ostracyzmem ze strony społeczeństwa, ale przede wszystkim z obrzydzeniem do samej siebie i do świata jako takiego. Młoda osoba nie jest w stanie pojąć w jaki sposób do władzy doszli zbrodniarze tego kalibru, tak łatwo jest przecież krzyczeć: mogliście się przeciwstawić! Ewa nie ma dzieci, Ewa nie ma nawet męża, Ewa mieszka z rodzicami i rodzeństwem, a w umyśle młodej kobiety przeciwstawienie się złu jest takie oczywiste i takie proste.

Autorka nie ciągnie tematu. Nie próbuje nam pokazać mechanizmów, które do zaistniałej sytuacji doprowadziły. Kto, podobnie jak Ewa, twierdzi, że to Niemcy jako całość doprowadzili do milionów ofiar - temu polecam film z R. Carlylem “Hitler. Narodziny zła” czy trylogię “Stulecie” Kena Folletta. Tymczasem Anette Hess milczy ostentacyjnie, tak, jak rodzice Ewy nie próbując niczego tłumaczyć. W uczciwym świecie, w którym nie ma zagrożenia, zawsze winny będzie cały naród.

I na samym końcu książki autorka rewelacyjnie podsumowuje całość, wspaniale wręcz, przypominając czym tak naprawdę był Oświęcim, kim były ofiary i kim byli oprawcy. Podsumowanie to jest tym bardziej wartościowe, że niestety tu i teraz politycy dzieląc nas na walczące frakcje sami traktują i jednych, i drugich jak narzędzia. A to byli ludzie, którzy kochając najbliższych mordowali sąsiadów, i którzy kochając najbliższych umierali tysiącami dziennie.

Deutsches Haus
Wydawnictwo Literackie 2019

sobota, 22 sierpnia 2020

Stefan Darda - "Nowy dom na Wyrębach"

Prawie dekadę temu poznałem powieść Stefana Dardy pt. “Dom na Wyrębach”. Prawie tyle samo czasu autor potrzebował, by do książki wrócić. W księgarniach pojawił się “Nowy dom na Wyrębach”, w dodatku rozbity na dwie części, co jak zawsze komentuję z niesmakiem. Mimo, że faktyczny tom trzeci zwie się “Nowy dom na Wyrębach II”, co może sugerować ciąg dalszy zamkniętej całości, tak nie jest. To jedna książka rozbita na dwie, można więc zapłacić dwa razy.

Wracając do samej lektury. Rzecz jasna wpierw musiałem sobie przypomnieć tom pierwszy. Przechodząc do kolejnych nie widać w ogóle tej niemalże dekady, która upłynęła między epizodami. Wracamy do Wyrębów wraz z bohaterami, których już znamy. Domostwo wciąż jest niepokojone przez zjawiska niespotykane i niemożliwe do wytłumaczenia przy pomocy logiki i rozsądku, plus na scenie pojawiają się nowe zagrożenia. 

To powieść grozy, więc oczekiwanie sensu w przedstawionej historii jest naiwnością. Jak to w przypadku horroru jest niemalże zawsze, i tu lepiej przeżywać i poddać się klimatowi, zamiast myśleć przy lekturze. Choć mimo to czuję się w obowiązku dodać, że bzdury z tomu pierwszego były lepiej umocowane w polskiej rzeczywistości; to, co pan Darda pokazuje tutaj jest jakby jeszcze bardziej naciągane.

Mimo to przewracanie kolejnych stron daje przyjemność i taką swobodną, niezobowiązującą rozrywkę, którą w każdej chwili można przerwać i powrócić w pierwszym lepszym momencie. “Nowy dom na Wyrębach” się w historii polskiego horroru nie zapisze jako arcydzieło, ale powodów do wstydu też nie ma. Z tym, że obowiązkowo trzeba znać część pierwszą, i pamiętać o co chodziło, inaczej będzie kiepsko.

Nowy dom na Wyrębach
Nowy dom na Wyrębach II
Videograf 2017, 2018

Alfred Bester - "Gwiazdy moim przeznaczeniem"

Jaki to jest cudowny chaos! Gdy człowiek słyszy: klasyka fantastyki naukowej, która powstała w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, to z całą pewnością nie myśli sobie: to będzie jazda bez trzymanki. Prędzej lekko się obawia przed zetknięciem z “klasyką”. Wiesz, z czymś już na starcie lepszym; z czymś wybitnym, kultowym, co w ciemno należy w zasadzie uznać za arcydzieło.

Tymczasem “Gwiazdy moim przeznaczeniem” Alfreda Bestera to powieść przede wszystkim przygodowa, pełna akcji, oferująca (anty)bohatera, który w imię zemsty brnie przed siebie nie wahając się przed popełnieniem żadnego czynu, który nie ma innego celu, niż tylko oddanie tego, co sam przeżył. 

A że całość dzieje się w super interesującym świecie, to tylko lepiej. Natomiast pięknem powieści jest bohater i jego cel, zaś science fiction jest jedynie tłem - nie na odwrót, co niestety często skutkuje dziełem pełnym może i ciekawych pomysłów, ale pozbawionym właściwej treści. Autor bez żadnego uprzedniego przygotowania stawia czytelnika naprzeciw typa, którego raczej nikt nie chciałby poznać, sytuacja jest coraz bardziej dynamiczna, jeszcze nie zdążymy przetrawić tego, co się stało, a autor nagle zaczyna dorzucać coraz to ciekawsze opisy jego wyobrażenia świata za ok. 500 lat, przy czym okres powstania powieści wyraźnie wskazuje kierunki, do których będziemy zmierzać. 

Świetna książka, i tym przyjemniejsza, że to zupełnie odmienna klasyka SF niż wydane w tej samej serii książki Aldissa czy Clarke’a. Oto książka dla tych, którzy pragną akcji, zarazem w zasadzie niczym nie ustępująca literacko wizjom innych autorów należących do kanonu. Tego Bestera to trzeba sprawdzić, sięgnąć po coś więcej, koniecznie.


The Stars My Destination
Rebis 2020

piątek, 21 sierpnia 2020

Joanna Jax - "Prawda zapisana w popiołach"

Uśmiałem się, bo kończąc lekturę cyklu “Zanim nadejdzie jutro” zamarzyła mi się kolejna saga Joanny Jax - taka, która połączy bohaterów z tymi znanymi z “Zemsty i przebaczenia” i pokaże nam życie Polaków w Ojczyźnie Ludowej. Nie musiałem czekać specjalnie długo i proszę: trzy kolejne książki totalnie zgodne z moim pragnieniem.

Że mi się podoba, to jest oczywiste. “Prawda zapisana w popiołach” jest dokładnie tym, czego potrzeba temu krajowi, w którym w roku 2020 bezwstydnie nawołuje się do nienawiści, w którym za słowa o “tęczowej zarazie” nie ma żadnej reakcji ze strony tzw. “państwa”. Powojenny zamordyzm, potem odwilż za wczesnego Gomułki, aż do roku 1968, gdy złudzenia zachować już mogli tylko ci niespecjalnie inteligentni. Na to czekałem, na taki “Dom”, tylko do czytania. Dodatkowego smaku dodaje znajomość bohaterów z poprzednich książek; tym bardziej się angażujemy, gdy obserwujemy, że po gehennie zesłania, po łagrach, po partyzantce, po wojnie ci, którzy przeżyli i ci, którzy walczyli zostali porzuceni w tak obrzydliwy sposób.

Odkąd pamiętam ciekawi mnie natura ludzka. Jak to jest możliwe, że po tak strasznych czasach znalazło się tak wielu młodych ludzi, którzy zamiast cenić wolność dziarsko ruszyli do MO, UB i SB? Ha, może tak, jak po roku 89., gdy okazało się, że czerń to tylko inny kolor niż czerwień.

Joanna Jax rewelacyjnie prezentuje mechanizm działania tzw. Służby Bezpieczeństwa oraz manipulacji, których dopuszczano się w imię ojczyzny. Zawsze coś za coś, zawsze nacisk, powszechne szantażowanie, strach o bliskich powoduje, że czasem po prostu nie ma wyjścia. Dziś jednoznacznie o tzw. TW mogą wypowiadać się tylko ci, którzy dawniej kryli się w domach matek; gdy nie ma zagrożenia łatwo jest rzucać oskarżenia. Joanna Jax pokazuje nam jak naprawdę wyglądało werbowanie na agentów i jak niewiele można było zrobić, by się przeciwstawić.

Na największą uwagę jednak zasługuje szczegółowe przypomnienie temu dumnemu jak lawa narodowi, niestety znanego z krótkiej pamięci, co Polacy zrobili swoim rodakom w roku 1968. Pewnie, że władza była prowokatorem. Ale to ludzie, którzy jeszcze wczoraj byli sąsiadami zachowali się tak, jak warto przypomnieć, szczególnie teraz, gdy władza znowu nawołuje do nienawiści i wskazuje grupy społeczne do bicia.

Oczywiście książka jest przede wszystkim powieścią o ludziach szukających miłości. Fakt, że świat, w którym przyszło im żyć jest dziwny, ale wyskoczymy z niego często, a to do Afryki gdzie toczy się bój o wolność i wyzwolenia z kolonializmu, to znowu do Wietnamu, gdzie trwa wojna czy do Czechosłowacji rujnowanej przez czołgi Układu Warszawskiego a nawet i do Paryża, gdzie rok 1968 był równie obrzydliwy, jak w Polsce. I tylko jedną mam uwagę negatywną - czyli koniec sagi. A raczej jego brak. Nie wiem o co chodziło autorce, nie rozumiem. To nie jest koniec, to jest jak zabranie dziecku lizaka. Liczę na coś więcej, a marzy mi się dobrnięcie z opowieścią do lat 90. i rozliczenie Solidarności z tego, co uczyniono robotnikom wykwalifikowanym w pierwszych latach po przejęciu władzy w kraju.

tom 1: Milczenie aniołów, 
tom 2: Krzyk zagubionych serc, 
tom 3: Śpiew bezimiennych dusz.

Videograf 2019, 2020

wtorek, 28 kwietnia 2020

Legend of the Skyfish, czyli niespodziewanie dobra produkcja (Android, iOS)

W pierwszej chwili Legend of the Skyfish(*) wydawała mi się mało zachęcająca, głównie ze względu na sterowanie - nie ma nic gorszego, niż narysowane na ekranie przyciski, mające zastąpić fizyczne klawisze. Jest to bowiem gra akcji, w której nie dość, że owymi narysowanymi guzikami trzeba manipulować, to jeszcze spora część zabawy jest zabawą na czas. To nie brzmiało zbyt zachęcająco. 

Ale okazuje się, że Crescent Moon Games wie jak przygotować dobrze grę. Mimo, że przystawki telewizyjne z Andoidem (i fizycznym manipulatorem) nie są specjalnie popularne, a pady to wśród użytkowników systemu rzadkość, Legend of the Skyfish obsługę pada wspiera. Rozgrywka od razu staje się bardziej interesująca, gdy wiemy, że sterować postacią będziemy przy pomocy fizycznych przycisków.



Fabuła jest cudownie abstrakcyjna. Wcielamy się w bohaterkę, która ma za zadanie pokonać złego Skyfisha. A walczyć będzie przy pomocy własnej zręczności, sprytu oraz… wędki. Otóż w grze bronią jest wędka, którą uderzamy w przeciwników, lub ich nawet przyciągamy do siebie. I tak też jest zbudowana rozgrywka, na krótkich (choć licznych) planszach oferujących proste zagadki zręcznościowo-logiczne. Coś trzeba przełączyć, coś uruchomić, kogoś wyeliminować, często zmieścić się w czasie. Nie potrafię sobie wyobrazić zabawy na ekranie dotykowym, natomiast przy pomocy dobrego pada gra się wybornie.



Na uwagę zasługuje także grafika, opisywana jako ręcznie malowana. Nie znam się, ale faktycznie dwuwymiarowe etapy robią bardzo miłe wrażenie nawet na takich, którzy względy wizualne dostrzegają na końcu (czyli takich jak ja). 



Faktem jest, że parę elementów w grze można by poprawić. Przedmioty usprawniające zabawę znajdujemy zbyt rzadko, ulepszenie wędki na mocniejszą trafiamy raz na paręnaście etapów. Zabawa robi się przez to nieco monotonna,około 45 plansz podzielonych jest na zaledwie kilka większych światów, etapy zatem są mocno podobne i prędzej czy później lekko nużą swoją jednostajnością. A to, że gra bywa frustrująca, to już raczej nie wada - Legend of the Skyfish staje się w pewnym momencie dość wymagająca, to nie jest produkcja, która przechodzi się sama.



Czasem tęsknię za czasami sprzed epoki iPhone’a, gdy nie było mikropłatności, gier freemium, gdy za z góry określoną cenę otrzymywało się z góry określoną zawartość. Dobrze, że i dziś choć raz na jakiś czas trafia się producent, który woli grę sprzedać raz, a dobrze, a nie zarzucać nas dodatkowymi kosztami. Legend of the Skyfish swobodnie polecam wszystkim, którzy pragną przyjemnej, zręcznościowej zabawy, która urzeka abstrakcyjnymi pomysłami fabularnymi oraz przyjemną dla oka grafiką. Uczciwa rozgrywka za uczciwą cenę.

(*) grałem w 2017 roku

czwartek, 23 kwietnia 2020

Kiedy powiedzieć ukochanej osobie, że zdarzyło się coś strasznego? (B. A. Paris - "Dylemat")

Z radością uprzejmie donoszę, że czwartej powieści B. A. Paris znacznie bliżej do pierwszych dwóch, niż zdecydowanie słabszej “Pozwól mi wrócić”. W “Dylemacie” powraca to potężne napięcie znane z “Za zamkniętymi drzwiami”, jednak tym razem nie obserwujemy działań bestii w ludzkiej skórze, a wręcz przeciwnie. Bohaterami powieści są małżonkowie, których związek należy do tych zdecydowanie udanych.

Autorka oboje bohaterów stawia w sytuacji osoby, która wie coś, co powinna wiedzieć także druga połowa. W obu przypadkach rzecz dotyczy ich córki, już samodzielnej, na ten moment przebywającej dosłownie na drugim końcu świata. Zbliżające się okrągłe, czterdzieste urodziny matki oraz przygotowania do gigantycznej imprezy są motywem, który B. A. Paris wykorzystuje do ukazania czytelnikom dramatu z tych, które doceniam najbardziej: historia ta mogła przytrafić się każdemu. O ile początkowo w nieco senny sposób poznajemy bohaterów, tak w pewnym momencie napięcie zaczyna rosnąć, zbliżając się do punktu krytycznego. A gdy czytelnik spodziewa się, że już wie czego dotyczy powieść, autorka sprytnie dodaje kolejne elementy, w taki sposób, że czytelnik nie odczuwa już niczego poza niepokojem. Lektura jest niemalże stresująca, ale w dobrym tego słowa znaczeniu.

Doceniam także dość rozbudowane tło, na którym obserwujemy bohaterów. B. A. Paris bardzo sprytnie, nie zajmując czytelnikowi czasu i bez zbytecznego ględzenia i tak ukazuje nam sporo dodatkowych szczegółów, które zmieniają postaci z papieru w prawdziwych ludzi. Podoba mi się także odejście od kryminału na rzecz obyczajowego dramatu. A uwierzcie mi, że dramat tu przedstawiony zrobi na was wrażenie. Szkoda tylko zbyt wydumanego epilogu, ale na szczęście jego niski poziom nie zabije tych wszystkich emocji, które przeżyłem wcześniej.

The Dilemma
Albatros 2020

niedziela, 19 kwietnia 2020

Marketing lepszy niż faktyczna lektura, czyli nihil novi (Kassandra Montag - "Świat po powodzi")

Kiedy zaczynałem lekturę spodziewałem się (naprawdę nie wiem skąd mi się to wzięło) książki, która w jasny sposób czytelnikowi powie: tak będzie wyglądał świat jeśli wciąż pozwolimy gadającym garniturom wyśmiewać się z ocieplenia klimatu. Że całość ukazanej tu historii będzie uderzać czytelnika niczym pięść w czoło, że przekaz będzie na pierwszym planie, że autorka chce powiedzieć o czymś ważnym.

A tak nie jest. Oczywiście, że powódź i całokształt obrazu świata przedstawionego wynika ze szkodliwej działalności człowieka, jest ten temat jednak zupełnie pominięty. Ot, doprowadziliśmy wreszcie do tego, i mamy za swoje. Zupełnie bez emocji, bez właściwego przekazu, weź się, czytelniku, lepiej skup na losach Myry i Pearl.

Zatem skupiłem się na losach bohaterki, która wraz z córką żegluje wokół jedynego skrawka lądu w okolicy, czyli szeroko rozumianych gór Skalistych i Andów. Łowią ryby i próbują przeżyć, Myra wspomina swoją drugą, nieco starszą córkę, z którą została pozbawiona kontaktu. Czytelnik się spodziewa, że pojawi się nadzieja na odzyskanie tegoż kontaktu, i zupełnie jak za dotykiem magicznej różdżki bierzemy udział w wyprawie hen, na północ, gdzie dziewczynka była ostatnio widziana.

Po drodze autorka prezentuje nam kilka typowych postaw dla lektury post-apokaliptycznej. Oto źli ludzie, piraci, którzy w świecie pozbawionym prawa i porządku terrorem wymuszają posłuszeństwo u tych nielicznych, którzy wciąż próbują jakoś funkcjonować. Proszę, tu mamy statki reprodukcyjne, gdzie przetrzymuje się dziewczyny i kobiety w jedynym słusznym celu. Gdzieś widziałem jak ktoś próbuje tym faktem porównać “Świat po powodzi” z “Opowieścią podręcznej”. Karkołomny pomysł; powieść Kassandry Montag nie wytrzyma kontaktu nawet z komiksem “The Walking Dead”, a co dopiero z poważną, przemyślaną, skłaniającą do myślenia fantastyką socjologiczną.

Jest bowiem “Świat po powodzi” po prostu powieścią akcji, w której jedyne emocje, jakie przeżywamy są w całości oparte na ogranych wielokrotnie akordach, na schematach, z których buduje się pozbawione ambicji filmy w Hollywood. A bohaterka, choć postawiona w roli osamotnionej matki podejmującej wielkie wyzwanie odszukania drugiej córki tak naprawdę nie wygląda jak postać dramatyczna. Znacznie bliżej jej do Sigourney Weaver strzelającej do ksenomorfów czy Lindy Hamilton eliminującej kolejnego T-1000.

Oczywiście, że można się dobrze przy lekturze bawić. W końcu dotarłem do końca bez zmuszania się do kolejnych sesji. Jednak te wszystkie blurby i opinie, które dostrzegam tu i ówdzie bardzo książce i autorce szkodzą. To nie jest ten kaliber lektury - to po prostu dobry dramat w ciekawych okolicznościach, ale zupełnie pozbawiony motywów skłaniających do większej zadumy czy to o bestiach ukrytych w człowieku, czy naszym postępowaniu rujnującym tę planetę.

After the Flood: A Novel
HarperCollins Polska 2019

piątek, 17 kwietnia 2020

O życiu w PRL-u i Nowej Hucie opowiada Edyta Świętek

W oczekiwaniu na kompletne wydanie kolejnej serii Joanny Jax (Prawda zapisana w popiołach), odczuwając tęsknotę do dobrej, obyczajowej sagi rodzinnej umiejscowionej w niedawnej historii Polski, zacząłem szukać czegoś podobnego. Znalazłem do tej pory nieznaną mi pisarkę - Edytę Świętek, która w ofercie ma dokładnie to, czego potrzebuję: saga rodzinna, która rozpoczyna się tuż po drugiej wojnie światowej, a kończy wraz z upadkiem komunizmu w naszym kraju.

Spacer Aleją Róż to opowieść rozgrywająca się w Krakowie, a konkretnie w Nowej Hucie. Obserwujemy rodzinę Szymczaków, którzy po odebraniu im ziemi przez władzę ludową stopniowo wędrują w kierunku Krakowa właśnie ze względu na tamtejsze zapotrzebowanie na robotników. Nowa Huta staje się miejscem, do którego ściągają ludzie z całej Polski, którzy po wojnie pragną zbudować swoje życie od nowa w tym zupełnie nowym dla nich świecie.

Historii nie brakuje dramatyzmu, jest i dużo uczuć, zarówno emocji negatywnych, jak i miłości i szacunku. Autorka z każdym kolejnym tomem staje się coraz lepsza w tym, co robi, i przyznaję, że choć tom pierwszy zdawał mi się zbudowany ze schematów i nie zaskakiwał niczym, tak potem było już tylko lepiej. Spacer Aleją Róż jest trochę jak serial Dom, tylko nie aż tak dobry. Jednak pragnienie kontynuowania lektury jest tak duże, że całość można połknąć w kilka dni, a na wieść że powstaje ciąg dalszy, o pokoleniu które będzie musiało się zmierzyć z dzikim kapitalizmem lat 90. czytelnik się tylko cieszy.

Oczywiście, że saga zbudowana jest ze schematów i próżno tu szukać zadziwiających zwrotów akcji. Nie doświadczymy także specjalnie głębokich przemyśleń, świat przedstawiony w Spacerze Aleją Róż jest raczej czarno-biały - a życie w PRL-u przecież dwukolorowe nie było. Mimo to uważam, że dla fanów tego typu historii, dla wielbicieli rozłożonych na dziesiątki lat rodzinnych sag Spacer Aleją Róż okaże się lekturą zdecydowanie przyjemną.

Cień burzowych chmur
Łąki kwitnące purpurą
Drzewa szumiące nadzieją
Szarość miejskich mgieł
Powiew ciepłego wiatru
Wydawnictwo Replika

czwartek, 16 kwietnia 2020

Prawie jak Persona, czyli Tokyo Mirage Sessions #FE Encore (ATLUS)

Myślę, że od razu trzeba wyjaśnić jedną rzecz: choć w tytule występuje magiczna dla wielu nazwa Fire Emblem (#FE, lub sharp FE), gra nie ma nic wspólnego z taktycznym jRPG. Całe Fire Emblem ogranicza się do wystąpienia w produkcji bohaterów znanych z cyklu, głównie z odsłon Shadow Dragon oraz Awakening.

Tokyo Mirage Sessions #FE Encore to remaster gry wydanej na Nintendo Wii U. Teraz, gdy Switch znacznie przebił sprzedażą Wii U gra ma wreszcie szansę dotrzeć do szerszego grona fanów, a szczególnie fanów serii Persona, do których się zdecydowanie zaliczam.

Bowiem TMS#FEE to nic innego, jak specyficznego rodzaju Persona. Gra należy do świata przedstawionego w cyklu Shin Megami Tensei, a rozgrywka przypomina Persony właśnie, konkretnie te od części trzeciej - najlepsze. Ponadto widać tu wielki wpływ na cykl Persona, ewidentnie testowano tu elementy, które potem znalazły swoje miejsce w ostatniej póki co, piątej odsłonie serii.

środa, 15 kwietnia 2020

I ty możesz zostać antysystemowcem, czyli pognębienie Bethesdy przez Obsidian w The Outer Worlds

The Outer Worlds od studia Obsidian miało być takim Falloutem, na jakiego fani czekali od czasów pierwszych dwóch odsłon, a co bardziej tolerancyjni od czasów Fallout: New Vegas. I trzeba przyznać, że dokładnie taką produkcją jest, z tym, że zamiast postapokalipsy mamy retrofuturystyczne science fiction.

Wspominając dawne Fallouty nie tyle ma się na myśli klimat świata po zagładzie nuklearnej, co charakterystyczną linię fabularną opartą na interesujących postaciach oferujących jeszcze bardziej interesujące zadania do wykonania. I tą drogą właśnie poszli twórcy z Obsidiana, oferując graczom tytuł, który przypomina dawne, dobre czasy spędzone z gatunkiem RPG. Czując gdzieś szóstym zmysłem co się święci przygotowałem sobie postać, która posiada konkretną charyzmę, chcąc zrobić sobie z gry z widokiem z oczu bohatera tytuł, w którym zamiast strzelać będę perswadował, zastraszał, a jeśli trzeba, to nawet oszukiwał.

I bawiłem się świetnie. Przynajmniej przez pierwszych kilkanaście godzin. Ale o tym później.