niedziela, 30 czerwca 2013

Zygmunt Miłoszewski - "Uwikłanie"

Bohaterem “Uwikłania” jest warszawski prokurator Teodor Szacki, dzięki któremu wielu czytelników będzie mogło uświadomić sobie fakt, że nad śledztwem pracuje nie tylko zmęczony policjant. Także zmęczony prokurator, od którego zdania naprawdę wiele zależy. Rzecz dotyczy morderstwa dokonanego podczas terapii zajęciowej. Prawda, że interesujący pomysł? A dalej jest tylko lepiej.

Początkowo nic nie zapowiadało, że książka spodoba mi się aż tak bardzo. Wręcz przeciwnie, lektura co prawda nie była nużąca, jednak trudno byłoby mi ją nazwać lekką i przyjemną. Z czasem jednak zacząłem dostrzegać jak bardzo realna i prawdziwa jest ta powieść. Taka mocno polska, co doceni szczególnie czytelnik kryminałów zagranicznych, obojętnie czy zachodnich, czy może skandynawskich. Tu jest Polska, tu wszystko stoi na głowie, układy rządzą światem, stanowiska kierownicze obsadzone są przez ludzi tępych, ale niezłych w podlizywaniu się, a jasnowidz może zostać świadkiem podczas procesu karnego. Stąd też niemalże “mistyczny” rodzaj terapii, która doprowadziła do zgonu w ogóle mi nie przeszkadzał.

Tak gdzieś do połowy lektura jest dość spokojna. Mamy mnóstwo czasu na poznanie bohatera, jego rodziny i problemów, zarówno tych istniejących, jak i wyimaginowanych. Autorowi udało się skonstruować bardzo ciekawą postać, typowego Polaka z początku nowego tysiąclecia: niby wszystko ma, ale w sumie zawsze czegoś mu brakuje. A potem nagle, wręcz niespodziewanie pisarz atakuje. Szacki prowadzi kilka spraw, a pan Miłoszewski, jakby nagle zdenerwowany światem dookoła nas zmienia ton i mamy pokaz różnych dramatów, bardzo brutalnych historii, tragedii, o których już nawet w wiadomościach dziennikarze wolą nie mówić.

Pod koniec autor trochę odlatuje, wyraźnie dążąc ku teoriom spiskowym, najpewniej pragnąc czytelnikowi to i owo uświadomić. Na szczęście fabuła na tym nie traci, i choć ostatecznie finał nie jest może jakoś mocno zwalający z nóg, to jednak postać głównego bohatera zapada w pamięć, i po prostu nie miałem wyjścia, zaraz po zakończeniu lektury zajrzałem gdzie najtaniej można kupić kolejny tom pod tytułem “Ziarno prawdy”.

Uwikłanie
W.A.B. 2007

czwartek, 27 czerwca 2013

Zygmunt Miłoszewski - "Bezcenny"

Zygmunta Miłoszewskiego kojarzę przede wszystkim z mojego ulubionego (jedynego, jaki oglądam) programu w TV: “Drugie śniadanie mistrzów”. Przy okazji ostatniego wydania przed wakacjami, gdy panowie przepięknie dyskutowali o kulturze w naszym dziwnym kraju, popisałem się intelektem: w sumie dlaczego miałbym nie kupić czegoś autorstwa pana Miłoszewskiego, zwłaszcza, że jest dostępny w ebookach? No a Marcin Meller akurat opisywał najnowszą powieść pisarza, zatem na nią padł mój wybór.

“Bezcenny” to powieść sensacyjno-przygodowa. Rzecz dotyczy obrazu Rafaela “Portret Młodzieńca”, który przywłaszczyli sobie obmierzli naziści (I hate those guys, jak mawia wiadomo kto), a wokół którego przez ostatnie prawie siedemdziesiąt lat narosło wiele ciekawych mitów i legend.

Bohaterami książki jest bardzo ciekawy czworokąt. Jest pani profesor, zajmująca się zawodowo odzyskiwaniem skradzionych dzieł sztuki. Jest marszand europejskiej sławy. Dalej mamy postaci z drugiej strony barykady: żołnierz, komandos, bohater, żyjące potwierdzenie faktu, że my, szaraczki nawet nie wiemy jak straszne rzeczy by się działy dookoła, gdyby nie tacy jak on, a na deser autor przygotował kobietę, która z zawodu jest złodziejką. Chyba najciekawszą postać, tak mi się wydaje.

Premier wyznacza im zadanie: odzyskanie “Portretu Młodzieńca”. Warto dodać, że wiadomo doskonale który to jest premier, niemalże widać jego oczka błyskające spod łysego czoła. Podobnie poznajemy innych polityków, w tym ministra (baczność!!!) kultury (spocznij, spocznij...). I po dość rozbudowanym wstępie, gdzie każdy czytelnik ma szansę doskonale poznać “osoby dramatu” rozpoczyna się powieść, w której będzie całkiem sporo udanych dialogów, mnóstwo akcji, pościgów, strzelania itp., itd., etc., a na dokładkę autor opowie nam bardzo ciekawe historie dotyczące szeroko rozumianej kultury, ze szczególnym uwzględnieniem okresu drugiej wojny światowej, gdy w Europie trafiła się nacja z przekonaniem, że kultura dotyczy tylko ich, rasy panów. Tak, tych obłędnie przystojnych, wysokich blondynów o niebieskich oczach, jak Hitler czy Himmler.

Można by powiedzieć, że “Bezcenny” to taki “Pan Samochodzik” na miarę naszych czasów. Kurczę, mamy tu nawet postać podróżującą charakterystycznym, nietypowym wehikułem, w dodatku tej samej marki co słynny pojazd Tomasza N. Z tym, że mówiąc o “naszych czasach” mam na myśli znacznie większą prostotę opowieści. Jest ona po prostu dopasowana do dzisiejszego czytelnika, który nie przepada za myśleniem podczas lektury, raczej woli ją łatwą i przyjemną, niż choć odrobinę wymagającą. Oczywiście to nie jakiś poważny zarzut, dzięki temu książka da radę się sprzedać.

Ja pod koniec byłem mocno zmęczony, tyle biegania, strzelania, pościgów... Całość jest podzielona na mnóstwo niedługich podrozdziałów, co nadaje dynamiki, jednak dziwnym trafem te momenty, gdy na pierwszym planie jest akcja bywają rozciągnięte maksymalnie. Poważnie można się zasapać.

Ostatecznie pieniędzy wydanych na “Bezcennego” w żadnym wypadku nie żałuję, sama książka jednak z nóg mnie nie zwaliła. Jest dobra, ale bez fajerwerków. Polecam fanom akcji, pięknych samochodów, szybkich kobiet (albo na odwrót...?) i nawet najbardziej nieprawdopodobnych teorii spiskowych.

Bezcenny
W.A.B. 2013

sobota, 22 czerwca 2013

Stephen King - "Joyland"

Bohaterem najnowszej powieści Stephena Kinga jest Devin Jones, dwudziestojednoletni młodzieniec, który trzydzieści lat temu zatrudnił się na czas lata w wesołym miasteczku nazwanym Joyland. Poznajemy go w chwili, gdy przeżywa trudne chwile, bowiem właśnie rzuciła go jego pierwsza wielka miłość. Jednak poznajemy go z pewnej oddali, bowiem Devin-King wszystko opowiada z perspektywy roku 2012, zatem czytelnik raczej z przekąsem się uśmiecha pod wąsem, niż daje porwać cierpieniom porzuconego zakochanego.

“Joyland”, podobnie jak poprzednia książka Kinga, “Dallas ‘63”, ma duże szanse wymknąć się z rąk wszystkim maniakom szufladkowania i ketegoryzacji. To po prostu powieść, która łączy w sobie zarówno kryminał, jak i romans, ale także odrobinę fantasy oraz klasyczne snucie historii wspomnieniowych, jak to dawniej bywało. Co zresztą w wykonaniu Stephena Kinga jest zwyczajnie świetne, choć nie aż tak genialne, jak we wspomnianym już “Dallas ‘63”.

Wiecie, to jest taki charakterystyczny dla tego pisarza styl. Zaczyna opowieść, a następnie ją rozwija. Po pewnym czasie okazuje się, że owo rozwinięcie trwało pół książki, i nagle wracamy do tej pierwszej sceny, jednak wiedząc już kompletnie wszystko, co wiedzieć powinniśmy, a także nieco tego, co jest wiedzą czytelnikowi zbędną, choć przyjemną, bo autor często tryska dobrym humorem i parsknięcia śmiechu znad książki są tu jak najbardziej obecne.

Ostatecznie jest to powieść dość przewidywalna w swojej fabule, ale tym razem wcale nie uznaję tego za jakąś wielką wadę. Chodzi mi rzecz jasna o samą zbrodnię sprzed lat, dokonaną w Joylandzie. Od kryminału ważniejsza jest historia młodego, dobrego człowieka i ludzi, których spotkał latem 1973 roku. I choć jest to historia, jakich wiele, i tak jej lektura daje bardzo dużo radości. Plus, co u Kinga jest plusem aż podwójnym, jeśli nie potrójnym, autor wiedział, kiedy skończyć, kiedy napisać: KONIEC, dzięki czemu całość jest tworem przyjemnie zamkniętym, a nie rozlazłym i przegadanym jak liczne dzieła z przeszłości Mistrza. “Dallas ‘63” było co prawda o wiele lepsze, ale “Joyland” i tak jest OK.

Joyland
Prószyński i S-ka 2013

Ramez Naam - "Nexus"

Dałem się skusić reklamom, blurbom i obietnicom, kupiłem powieść “Nexus”. Fanowi technologii zresztą trudno przejść obojętnie obok tego miana, to inna sprawa. Po zakończeniu lektury jednak trudno mi odnaleźć w sobie jakieś pozytywne wrażenia, co ciekawe, jednoznacznie negatywnych też nie znajduję. Jest we mnie za to mnóstwo obojętności dla tego, co autor chciał nam pokazać.

Otóż bowiem całość lektury wygląda mi na takie typowe “masło maślane”. Mimo wprowadzenia ciekawych technologii i dotykania przynajmniej teoretycznie istotnych spraw, autor tak naprawdę zadaje te same pytania, które zadało przed nim już wielu, lecz nawet nie próbuje się wysilić przy odpowiedziach. Chodzi mi o to, że po twórcy literatury zaliczającej się do fantastyki naukowej spodziewałbym się, że przynajmniej spróbuje znaleźć metodę na zmiany. Tymczasem książka prezentuje nowe wynalazki i idee z góry odrzucając ich pozytywne elementy, w myśl zasady: ludzie i tak ze wszystkiego zrobią broń i narzędzie zagłady. Jasne, to prawda, jednak by tę prawdę poznać nie trzeba kupować powieści “Nexus”, wystarczy odrobinę się zastanowić. Czyli znowu zostaje tylko idealizm, kilkoro postaci, które wbrew wszystkim będą próbować. A od idealizmu niezwykle blisko do mesjanizmu - a tego to ja po prostu nie kupuję.

Całość jest także dość ciekawie napisana. Ciekawie niestety nie w sensie: interesująco, ale w sensie: o co chodzi? Z jednej strony część książki jest jak najbardziej dojrzała, z drugiej jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że kierowana jest do młodzieży. Może nie aż tak dosłownie, jak “Igrzyska śmierci” czy “Przegląd Końca Świata: Feed”, jednak ogólne uczucie jest właśnie jakieś takie młodzieżowe. Często sprawy przedstawione są zbyt prosto, w zbyt oczywisty sposób.

I tak wydaje mi się, że to, co autor chciał powiedzieć gubi się gdzieś w przepełnionej akcją książce, która sporego grona czytelników po prostu nie ma szansy zadowolić. Bo o ile idea wynalazku jest może nowa, a na pewno ciekawa, o tyle wykonanie oraz konkluzja prezentują coś, co nałogowym czytelnikom po prostu jest od dawna znane. Raczej wątpię, bym sięgnął po kolejny tom.

Nexus
Drageus 2013

czwartek, 20 czerwca 2013

Åsa Larsson - "Krew, która nasiąkła"

Bohaterką książki o tym jakże wydumanym tytule jest Rebeka Martinsson, z zawodu prawniczka. Poznajemy ją w chwili, gdy przeżywa trudne chwile; otóż okazuje się, że ma na sumieniu życie ludzkie. Tamte wydarzenia opisuje debiutancka powieść pisarki, o jeszcze bardziej nieciekawym tytule: “Burza z krańców ziemi”, jednak na chwilę obecną książka ta nie jest w naszym kraju dostępna pod postacią ebooka, zatem trzeba zacząć od tomu drugiego.

Rebeka jest, nie ma sensu owijać w bawełnę, w rozsypce. Od dawna nie brała czynnego udziału w żadnej sprawie, w całości pochłania ją ona sama, jej własna osoba, oddalająca się od poczytalności, wędrująca w nieciekawe, groźne zakamarki depresji. W końcu jednak, po części w wyniku swoich zamierzeń, a po części dzięki tak zwanemu łutowi (nie)szczęścia trafia ponownie w rejon Kiruny - najbardziej na północ wysuniętego miasta Szwecji, w kraju geograficznym bezpośrednio sąsiadującym z Laponią, w okolicach kręgu polarnego.

Jak to w życiu bywa, następuje przedziwny splot wydarzeń. Na miejscu wciąż trwa śledztwo, poszukiwanie mordercy, który w dość okrutny sposób pozbawił życia lokalnej pastor, kobiety mocno i konkretnie denerwującej wszystkich dookoła. Także czytelnika, bowiem w książce mamy cały szereg niedługich wtrąceń będących retrospekcjami, będzie nam zatem dane całkiem dobre poznanie pastor i jej wybuchowej, pełnej nieskrywanego feminizmu osobowości.

Rebeka ani przez chwilę nie myśli o jakimkolwiek zaangażowaniu w sprawę. Przecież nawet nie jest prawniczką śledczą, nie bierze spraw karnych, zajmuje się szeroko rozumianym biznesem. Poza tym jej depresja nie pozwala na dostrzeżenie wszystkiego, co się dzieje wokół. Aż do czasu.

“Krew, która nasiąkła” to książka specyficzna, a sposób, w jaki autorka kreuje wydarzenia zdecydowanie odstaje od typowych kryminałów, zresztą nie tylko tych skandynawskich. Trzeba jednak dać się w opowieść wciągnąć i pozwolić pani Larsson wędrować od postaci, do postaci, od wydarzenia, do kolejnego. Po pewnym czasie czytelnik zaczyna zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę ten kryminał w niewielkim stopniu zajmuje się samym morderstwem. Znacznie lepiej przedstawiona jest postać zmarłej oraz mieszkańcy miasteczka, ich codzienne dramaty, zwykłe życie, które nawet w tej mlekiem i miodem płynącej (zdawałoby się) Skandynawii jest równie brutalne i pełne grozy jak w innych rejonach świata. Strona za stroną, nagle uświadamiamy sobie, że tak naprawdę nie jest ważne kto zabił, ani nawet z jakiego powodu - a przynajmniej nie bezpośrednio, nie jest to informacja najcenniejsza. To nie hollywood, gdzie na końcu muszą być fajerwerki, zakładnicy, rozbrojenie bomby na sekundę przed wybuchem. Tu nawet nie zejdą się dawni małżonkowie czy kochankowie. Autorce chodzi o coś innego, o coś, co niejednemu czytelnikowi nie da spokoju. O pokazanie, że happy end nie istnieje, a gotowe rozwiązania wszelkich kłopotów są domeną pisarzy słabych i nie znających życia (nie wiem czemu na myśl przychodzi mi przede wszystkim Camilla Läckberg oraz około mnóstwa pisarek z USA?). Bólu nie można uniknąć, nie można nawet się na niego przygotować: i tak przyjdzie w najmniej spodziewanym momencie i dokona spustoszenia we wnętrzu człowieka.

A jednak można żyć dalej.

Także szczerze mówiąc: bezmiar depresji, takiej codziennej, życiowej, bardzo realistycznej obecny w tej pozycji natychmiast kazał mi dokupić resztę książek tej autorki. Dawno nie odczuwałem takiego zmieszania, dawno nic mnie tak nie wgniotło w sofę, jak końcówka “Krwi, która nasiąkła”. Ostatni raz to czułem, gdy zaczynałem przygodę z książkami Håkana Nessera, który jest moim ulubionym przykładem pisarza (prawie) doskonałego. Trzymam kciuki, by następne książki pani Larsson były równie realistyczne i tak samo prawdziwe. Wierzę, że mogą takimi być nawet mimo tych egzaltowanych tytułów :)

Det blod som spillts
Wydawnictwo Literackie 2011

niedziela, 16 czerwca 2013

Tess Gerritsen - "Dolina umarłych"

O czym będzie “Dolina umarłych” wyraźnie mówi już prolog, w którym obserwujemy młodą dziewczynę, zaledwie trzynastoletnią. Znajduje się w osadzie założonej przez jedną z licznych w Ameryce sekt, a los zgotował jej paskudną niespodziankę: przywódca zgromadzenia pragnie wziąć ją za kolejną żonę. Nikt nie słyszy jej niemego krzyku, nikt nie widzi jej przerażenia, jest pozostawiona sama sobie i potraktowana jak domowy sprzęt, przedmiot, a nie istota ludzka.

Pierwsze powieści o duecie Rizzoli & Isles były bardzo klasyczne, z seryjnymi mordercami na pierwszym planie. Potem jednak umiejętności Tess Gerritsen znacząco się rozwinęły, a kryminały/thrillery zaczęły opowiadać o ważnych problemach społecznych. I tak samo jest w przypadku “Doliny umarłych”, niestety jednak książka wcale nie mówi o mechanizmie, na zasadzie którego działają sekty. Wielka szkoda, ale pisarka nawet nie próbuje tłumaczyć zachowań ludzkich, nie stara się przedstawić opanowanych religijną paranoją “wiernych” tak, byśmy mogli zrozumieć dlaczego stali się tak łatwowierni. Odpowiedź na odwieczne pytanie: “jakim cudem dorośli, inteligentni ludzi dali się tak omamić?” nie nadchodzi.

Problemem społecznym tu jest inne zjawisko: odrzucenie dzieci przez rodziców. Oprócz wspomnianej już dziewczynki, która w ekspresowym tempie musiała stać się kobietą, poznamy też szesnastoletniego chłopaka żyjącego samotnie wśród śniegów, odrzuconego przez tak zwane Zgromadzenie. Jego historia jest nie mniej dramatyczna.

Jeśli chodzi o bohaterki, to “Dolina umarłych” skupiona jest przede wszystkim na Maurze Isles. Kontynuowane są wątki z książek poprzednich, zatem znowu czytelnika często może dopadać pytanie: jak tak mądra kobieta może być tak naiwna? Jej związek z katolickim księdzem to pokaz tak dramatycznej desperacji, że aż źle się człowiekowi robi. Jak to jest, że wykształcone, inteligentne, utalentowane kobiety tak często mają problem ze znalezieniem odpowiedniego mężczyzny? Gerritsen wyraźnie stawia to pytanie, niestety jednak nawet nie próbuje na nie odpowiadać... 

Wyraźnie widać, że autorka jest coraz lepsza, tematy, które porusza są coraz ciekawsze. Na razie jednak jest wciąż sporo braków i niedopracowań, które jednoznacznie wskazują, że miejsce jej powieści wciąż pozostaje wśród książek typowo rozrywkowych. Nakreślenie problemów społecznych i dramatów swoich bohaterów nie wystarczy, by osiągnąć kolejny stopień wtajemniczenia, trzeba jeszcze chociaż spróbować udzielić czytelnikowi odpowiedzi dlaczego tak się dzieje. “Dolina umarłych” jest niezłym czytadłem, już lepszym od wielu książek Alex Kavy i innych seryjnie tworzących kryminały pisarzy z USA, jednak wciąż nie dorównuje znacznie bardziej rozbudowanym opowieściom, z jakimi często mamy do czynienia w Europie (Nesser, Mankell).

Ice Cold/The Killing Place
Albatros 2011

sobota, 15 czerwca 2013

Håkan Nesser - Barbarotti, tom 5. "Rzeźniczka z Małej Birmy"

No proszę, miały być cztery tomy i koniec. A tu taka niespodzianka, powstał tom piąty, napisany dopiero co, w zeszłym roku. Normalnie bym przypuszczał (lekko, dyskretnie, z nadzieją, że nie mam racji), że autor w ten sposób próbuje (być może) odciąć kilka kuponów od popularności swojego bohatera. Wszak Van Veeterenowi nieco do Barbarottiego brakuje, i to właśnie ten Szwed o włoskim nazwisku potrafi przyciągnąć tłumy, podczas gdy komisarz z fikcyjnego kraju leżącego gdzieś w okolicach Beneluksu jest “zaledwie” interesujący.

Jednak mowa jest tu o Håkanie Nesserze, zatem o odcinaniu kuponów nie ma mowy. Ufam temu człowiekowi, do lektury podszedłem z pełną wiarą w talent pisarza. I nie zawiodłem się, bowiem Nesser już w pierwszych pięciu zdaniach książki udowodnił, że moje wychwalanie i promowanie go wśród znajomych i w internecie nie jest przesadzone. Nic więcej nie powiem, to trzeba poznać samemu, to, co się przytrafiło Barbarottiemu. Oczywiście poznanie i zrozumienie owego wydarzenia będzie znacznie bardziej uderzające wówczas, gdy znamy poprzednie cztery tomy.

Jak zwykle obserwujemy dramat połączony z kryminałem. Tym razem chodzi sprawę sprzed kilku lat, rzecz dotyczy zaginięcia mężczyzny. Kwestia jest o tyle ciekawa, że partnerka zaginionego odsiedziała jedenaście lat za morderstwo, zabiła swojego męża, bydlaka jakich niestety wiele. I niestety nie wszyscy tak kończą, wielu dożywa sędziwego wieku... no, ale ja nie o tym. Teraz, w pięć lat po przerwaniu śledztwa (utknęło w miejscu) Barbarotti zostaje wysłany do ponownego sprawdzenia sprawy. I oczywistym jest, że akurat ten policjant nie będzie w stanie się oprzeć by nie zajrzeć także do sprawy wcześniejszej, tamtego dramatu, gdy pewna gnida straciła życie, a pewna kobieta poszła na ponad dekadę do paki.

Powieść w niczym nie odstaje od poprzednich czterech tomów. Jej siłą pozostaje umiejętność autora do kreowania prostych zagadek, które jednak zaprezentowane są w taki sposób, że rzeczywiście odczuwamy zaskoczenie. Choć początkowo wszystko wydaje się w miarę proste, to Nesser potrafi sprawy ostatecznie zagmatwać akurat na tyle, by jednocześnie potrafiły zaskoczyć i dać czytelnikowi sporo rozrywki, ale przy tym wcale nie stały się przekombinowane lub zbyt naciągane.

Jedyną różnicą względem poprzedników jest skupienie uwagi na inspektorze Gunnarze Barbarottim. Oczywiście policjant był bohaterem wszystkich części, jednak dotychczas jeszcze nigdy nie trafił aż tak bardzo na pierwszy plan. Strasznie sympatyczny człowiek z naszego bohatera, bardzo łatwo się wczuć w jego rolę, doznać jego emocji i dać się porwać smutkowi, jaki Barbarottiemu towarzyszy. A także w jego towarzystwie powoli wychodzić z odrętwienia.

Bardzo interesujące jest także zakończenie książki. Wcale bym nie był zdziwiony, gdyby z czasem pojawił się tom szósty, mówiący jak też sprawy potoczyły się potem. Trzymam kciuki, by tak właśnie się stało, bo w sumie to ciekawość mnie zjada, jak też się to rozwinęło.

Styckerskan från Lilla Burma
Czarna Owca 2013

wtorek, 11 czerwca 2013

Wilbur Smith - "Pora umierania"

Jest całkiem możliwe, że doświadczam właśnie książkowego kaca. Konkretnie poświęconego prozie Wilbura Smitha. Od kilku ostatnich książek mówiłem sobie, że teraz czas na przerwę, na coś innego. Mimo to zaraz po ukończeniu lektury sięgam po kolejną pozycję tego twórcy, Wilbur Smith jest bowiem bardzo utalentowany jeśli chodzi o zakończenia swoich powieści. Nawet jeśli całość bywała monotonna, to końcówka zazwyczaj robi sporo zamieszania i czytelnik po prostu odczuwa mus poznania dalszej historii wybranych postaci.

Niestety jednak “Pora umierania” zakończy moją przygodę z tym autorem na jakiś czas. Jest to bowiem według mnie dotychczas najbardziej prosta, zwyczajna i na domiar złego ordynarnie nadmuchana zbędnym słowotokiem powieść Smitha, przez którą chwilami naprawdę trudno było mi przebrnąć.

Bohaterem jest Sean Courteney, prawnuk tego słynnego Seana, bohatera zwalającego z nóg debiutu “Gdy poluje lew”. I z przykrością muszę powiedzieć, że postać została dość mocno zmarnowana. Wszyscy, którzy znają poprzednią powieść, w której poznajemy dzieciństwo Seana (“Płomienie gniewu”), będą się spodziewali mocnych wrażeń, bowiem Sean nie jest do końca... jakby to powiedzieć... normalny? Czyny, jakich dopuścił się w dzieciństwie, a które bezpośrednio spowodowały jego wygnanie ze Związku Południowej Afryki (później Republiki) wyraźnie wskazywały, że mentalność tego chłopaka mocno przypomina sposób myślenia socjopaty.

A “Pora umierania” okazuje się powieścią akcji, chwilami niemalże powieścią wojenną, jednak mocno połączoną z gatunkiem o nazwie romans. I wszystko byłoby w zupełnym porządku, gdyby autor podjął nieco większy wysiłek tłumacząc nam dlaczego Sean nagle jest nieco innym człowiekiem. Takie sytuacje się raczej nie zdarzają, by ktoś o zdecydowanie spaczonej psychice nagle stawał się w miarę rozsądnym, a nawet uczuciowym człowiekiem. Mam na myśli, że owszem, wszystko jest możliwe - jednak w książce wyraźnie brakuje uzasadnienia, rozwinięcia. To, co ma do przekazania Wilbur Smith mnie kompletnie nie przekonuje.

Któtko mówiąc: autor wpierw przygotował grunt, wzbudził u mnie wielkie oczekiwania kreując bardzo ciekawą postać. A potem wszystko to zmarnował. Całość wygląda tak, jakby Smith miał gdzieś w szufladzie odłożony romans rozgrywający się na tle wojny, a potem nagle stwierdził, że bohaterem będzie jednak Sean Courteney. Gdyby był nim kto inny, lub gdyby była to osobna historia, nie powiązana z sagą Courteneyów, mielibyśmy niezłe czytadło. Jednak postawienie w roli głównej akurat tej postaci spowodowało u mnie uczucie ogromnego rozczarowania, które nie przeminęło także po odłożeniu książki.

A Time to Die
Amber 1993

sobota, 8 czerwca 2013

Wilbur Smith - "Płomienie gniewu"

Kolejna bardzo długa powieść Wilbura Smitha kontynuuje wątek poświęcony Centaine Courteney de Thiry, jednak skupiając się znacznie bardziej na dalszych losach jej synów oraz ich dzieci. Autor doskonale wie jak opisać relacje między rodzeństwem i jak zaniepokoić czytelnika różnymi zachowaniami dzieci. Od samego początku widać, że wśród czwórki potomków Shasy Courteneya znajdą się czarne owce, jednak Wilbur Smith się postarał, zatem czeka nas i niejedno zaskoczenie.

Książka porusza wiele spraw i rozbija się na wiele wątków. Niestety tu podział jest bardzo nierówny; często na pierwszy plan wychodzą postaci mające marginalne znaczenie. Myślę, że autor poprzez nagromadzenie bohaterów chciał jeszcze dobitniej pokazać mechanizm apartheidu, jednak uważam, że ograniczenie ilości postaci czarnoskórych mieszkańców państwa wyszłoby powieści na dobre. Bowiem to panująca rasa biała jest o wiele bardziej interesująca, czarni przedstawieni są jako masa, którą łatwo sterować, jak to przy rewolucji. Trudno oczekiwać, że może być inaczej. Zupełnie inaczej jest w przypadku białych, obojętnie czy Burów, czy z pochodzenia Anglików - obie nacje powoli przekształcają się w naród Afrykanerów. Świetnie pokazana jest propaganda - wszyscy wiemy czym apartheid był, jednoznacznie kojarzymy ten system jako coś złego, plugawego. Wilbur Smith jednak udowadnia, że apartheid miał mocne postawy, nie wziął się po prostu z czystego rasizmu i nazizmu. Rzecz jasna systemu owego autor nie usprawiedliwia i nie próbuje pokazać, że był czymś dobrym. Po prostu mówi o tym mądrze, przedstawia racjonalne podstawy, motywy powstania apartheidu. Nie stroni jednak też od opisów brutalnego, podzielonego świata i doskonale sobie zdaje sprawę, że system nie potrwa długo, że musi upaść. Faktycznie upadł w kilka lat po wydaniu tej książki.

“Płomienie gniewu” z pewnością bardziej podobały mi się od poprzednika, choć i tu jest kilka elementów, które lekturę psują. Na pierwszy plan wysuwa się tu małżonka Shasy - Tara Courteney. Osobiście nie jestem w stanie uwierzyć, że jest możliwe istnienie osób tak przerażająco naiwnych. Owszem, gdzieś na boku, z dala od “światowego życia” pewnie tacy żyją. Jednak żona ministra? Wykształcona kobieta, świadoma (zdawałoby się) otoczenia? Myśląca? Nie, jej naiwności nie kupuję, psuła mi zabawę.

Saga rodu Courteneyów trwa. I choć dalsze losy Shasy wydają się być przesądzone, to jego dzieci, każdy spośród czwórki, to osobowości. O ile wiem, to przynajmniej jedna z licznych powieści Wilbura Smitha mówi o ich dalszych przygodach, z pewnością trafi w moje ręce.

Rage
Albatros 2010

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Wilbur Smith - "Prawo miecza"

Czyn, którego dopuściła się Centaine w związku ze swoim drugim dzieckiem spowodował, że zamiast tym bardziej oczekiwać na dalszy ciąg miałem kłopoty z utrzymaniem uwagi przy lekturze “Prawa miecza”. Nie kupuję tego, nie jestem w stanie przyjąć do wiadomości takiego rozwiązania swoich spraw, jakie zastosowała młoda Francuzka. I to jest pierwszy powód, przez który lektura powieści trwała bardzo długo.

Drugim powodem jest coś znacznie gorszego: fabuła tej książki jest tak kompletnie przewidywalna, że chyba mogła by wygrać jakiś konkurs na najmniej zaskakującą powieść. Zarówno losy Lothara i Manfreda, jak i Centaine z Shasą są tak oczywiste jak słynny mem z Nicholasem Cagem. Przebrnięcie przez tak wiele stron chwilami jest wręcz mordęgą.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Wilbur Smith poszedł na łatwiznę. Ciekawe postaci, które strach zmarnować na zmarnowanie właśnie idą (Lothar), Centaine w swoich czynach wydaje mi się mało autentyczna, z kolei młode pokolenie, Manfred i Shasa, mimo że świetnie przedstawione to jednak popełniają te same błędy i doświadczają takich samych nauczek od życia jak milion innych młodych bohaterów przed nimi. Uważam, że pisarza, który stworzył genialną postać Seana Courteneya stać na więcej.

“Prawo miecza” nie zaoferowało mi dobrych postaci, ani ciekawej fabuły. Najśmieszniejsze jednak jest to, że mimo to powieść odcisnęła mocne piętno. To już nie pierwszy raz, “Brama Chaki” też chwilami była monotonna, lecz nadrobiła to genialną końcówką. Podobnie “Prawo miecza”: obserwacja tła społeczno-politycznego daje ogromną radość, wyraźnie widać skąd wziął się apartheid. Wędrówka Shasy i Manfreda do Niemiec na olimpiadę, spojrzenie na Burów tak chętnie wpatrujących się w Hitlera oraz ostateczne zdobycie władzy przez narodowców - wspaniale przedstawione. I wreszcie końcówka książki - Centaine i Manfred, czyli Wilburowi Smithowi udało się mnie zaskoczyć po raz pierwszy podczas lektury tej pozycji. A zaskoczenie było tak istotne, że mimo planów sięgnięcia po dzieło innego pisarza i tak prawie natychmiast po zakończeniu “Prawa miecza” rzuciłem się na “Płomienie gniewu”.

Power of the Sword
Amber 1993