niedziela, 3 marca 2019

Powieść nadmuchana do granic możliwości, czyli o „Podpalaczce” Kinga

Powszechnie znaną prawdą o Stephenie Kingu, prócz tego, że jest bardzo utalentowanym twórcą, jest także fakt jego gadulstwa. Niejedna powieść, także te najlepsze, mogłaby być jeszcze bardziej udaną, gdyby pisarz powstrzymał swoje pióro i zwyczajnie ograniczył tę część opisów, które faktycznie nie wprowadzają wiele do lektury. Inną sprawą, że gadulstwo Kinga może się podobać, co mi się przytrafiło w przypadku powieści „Christine„. Ale ja nie o tym dzisiaj, tylko o „Podpalaczce”. Otóż nim cokolwiek powiem na temat fabuły jedno muszę rzec od razu: spośród wszystkich powieści Kinga jakie przeczytałem, ta właśnie zasługuje na Medal Prawdziwego Grafomana, bowiem tak ogromnej ilości kompletnie niepotrzebnych słów jeszcze w życiu nie widziałem. To jakiś rekord. Na końcu powieści powinien być wydrukowany dyplom z miejscem na uzupełnienie własnego imienia i nazwiska, dla tych, którzy będą potrafili dobrnąć do ostatniej strony.

Początkowo tego oczywiście nie widać. Przy pierwszych stronach książki czytelnik jest bardzo zadowolony, bowiem King, zupełnie jak w bardzo udanej według mnie „Martwej strefie„ zamiast pisać horror tworzy thriller. Taki w stylu swojego odwiecznego konkurenta – Deana Koontza. Oto poznajemy uciekających ojca i córkę, uciekają przed jedną z setek tajnych amerykańskich organizacji rządowych, bowiem córka posiada moc pirokinezy – jest podpalaczką. Oczywiście jak na Kinga przystało w trakcie mieszania czasów akcji dowiemy się dokładnie skąd owa moc się wzięła, i mniej więcej w tym samym momencie lektura przestanie sprawiać czytelnikowi przyjemność i zacznie bywać nudna. A im dalej, tym gorzej, w końcu zaczyna brakować interesujących postaci, na których można skupić uwagę, ponadto King robi coś, co książkę de facto zabija: kreuje agentów rządowych w myśl zasady polskiego ludowego ORMO – czyli kompletnych idiotów, wykonujących ten zawód tylko przez fakt bycia istotą ograniczoną intelektualnie, dzięki czemu łatwą w sterowaniu, wykonującą polecenia bez męczącego zastanawiania się nad ich celowością.

W tym momencie czytelnik zupełnie traci zainteresowanie dla dalszych losów Charlie i Andy’ego, gdyż sprawa staje się zwyczajnie oczywista. King kompletnie nie dba o jakość swojej powieści, idąc ścieżką widoczną dla każdego, podążając nią do samego końca, przewidywalnego jak fakt nadejścia świtu po nocy. Jest to pierwsza książka Stephena Kinga, którą zdecydowanie odradzam; którą polecić mogę jedynie badaczom twórczości Mistrza, którzy potrzebują ją znać dla innego celu, niż sama lektura, ta bowiem jest zupełnie pozbawiona wdzięku, to materiał na dobre opowiadanie w stylu „Z Archiwum X” ale nie kilkuset stronicową powieść. Szkoda Waszego czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz