niedziela, 3 marca 2019

Fajnie było, ale się skończyło, czyli o zamknięciu sagi o Cliftonach i Barringtonach ("To był człowiek!")

Tym razem mi się nie chce wypisywać, jak to Jeffrey Archer całe życie pisze jedną i tą samą książkę. Prawdę mówiąc od około czwartego tomu tego cyklu przestałem się tym denerwować, bo, po pierwsze: ten człowiek jest i tak jednym z najlepszych narratorów, jakich w życiu poznałem, i po drugie: dłuższe cykle tak mają, że w pewnym momencie przestaje się zwracać uwagę na drobnostki i po prostu się chłonie dalszy ciąg historii o bohaterach, których polubiliśmy.

Jasne, nie będę oszukiwał: zakończenie sagi jest idealnie przewidywalne, jak zresztą ogromna większość wydarzeń, które spotkały rodziny Cliftonów i Barringtonów. Jedynie ktoś, kto nigdy nie czytał żadnej książki Archera (albo w ogóle nie czytał) być może da się zaskoczyć. Ale mimo to czytelnik już od sześciu książek zaangażowany i tak dozna wzruszeń, radości, i innych przeróżnych emocji towarzyszących lekturze powieści obyczajowej. Tak to po prostu działa.

Obiektywnie przyznaję, że jest to tom słabszy od poprzednich dwóch czy trzech; a nagromadzenie “rodzinnej atmosfery” jak to nazywam jest tu naprawdę duże, aż do przesady. Ale dobijając końca opowieści o życiu Harry’ego, Gilesa i Emmy ze świadomością, że to koniec łatwiej jest żenujące fragmenty przełknąć bez popitki, skupiając się na tym, co w książce jest plusem. Czyli przede wszystkim na historii Virginii Fenwick, która zresztą od pierwszego tomu jest jednym z jaśniejszych punktów przedstawianej opowieści. Nie ma to jak czarne charaktery, zawsze powtarzam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz