wtorek, 25 czerwca 2019

Easy Rider... tfu, Mad Max..., tfu, Czort (Roger Zelazny - „Aleja Potępienia”)

Niezła rzecz, z której istnienia sobie w ogóle sprawy nie zdawałem. W ogóle musiałbym poczytać Rogera Zelaznego, kiedyś rzuciłem okiem na pierwszy tom kronik Amberu, teraz “Aleja Potępienia” i widać jasno, że facet ma swój specyficzny styl pisania, który wpadł mi w oko. 

Mówią: klasyka postapokalipsy. Ale jednocześnie powieść jest napisana na tyle późno, po znacznie ważniejszych pozycjach w gatunku (“Kantyczka dla Leibowitza”, “Dzień Tryfidów”, nawet “Jestem legendą”), że nie wymienia się jej jednym tchem mówiąc o najważniejszych pozycjach gatunku. Tym lepiej, że powieść stała się trzecim tomem nowego cyklu klasyki od Rebisu, który zasługuje na brawa, bo dał nam wszystkim możliwość zakupu jednej z najlepszych książek wszechczasów: “Kwiatów dla Algernona” Daniela Keyesa. 

Wracając do tematu: najważniejszy w powieści jest bohater. A nawet w tym przypadku anty-bohater. Typ spod ciemnej gwiazdy, ot co. Idealnie pasujący do oszczędnego stylu autora; idzie przed siebie i w zasadzie nie wiadomo co sobie myśli. Podejmuje się misji szczytnej, jasne, dostarczenie leku na drugi koniec dawnych Stanów Zjednoczonych to nie byle co. Przejazd Aleją Potępienia, jak zowie się droga z zachodu na wschód (czyżby Route 66?) to wyprawa tak trudna, że wręcz mityczna. Jednak Czort (poważnie… Czort mu na imię) to przestępca, i to nie byle jaki, członek gangu motocyklowego, który ma na sumieniu niejedno niewinne życie. Jedynym celem dla Czorta nie jest wcale pomoc innym, a zmazanie win i uzyskanie ułaskawienia. Przed nim po drodze staną przeróżne wybory, ale Czort nie zawaha się ani razu, nauczony doświadczeniem swojego życia decyzje będzie podejmował natychmiastowo i nieodwracalnie.

Niedługa powieść, w zasadzie taka na jeden wieczór. Choć pozbawiona szczególnie dokładnych opisów świata po apokalipsie, to jednak bije końcem świata z każdej strony. No i to zakończenie… normalnie bym je wyśmiał, pastwił się nad dokonanym przez Autora wyborem, ale przyznaję, że tak bardzo pasuje to wydźwięku powieści, że po prawdzie nie wyobrażam sobie innego.

Damnation Alley
Rebis 2019

poniedziałek, 24 czerwca 2019

„Koniec dzieciństwa”, czy koniec wszystkiego? Pisze Arthur C. Clarke

Trochę nie chce się wierzyć, że Arthur C. Clarke napisał tę powieść w roku 1953. Bo na pierwszy rzut oka tego nie widać; powieść nie oferuje opisu gadżetów, które dziś moglibyśmy nazwać “retrofuturystycznymi”, nie prezentuje też żadnych postaw, które można by kojarzyć z tak odległymi czasami.

Oto nad największymi miastami świata pojawiły się statki obcych - trudno o lepszy początek książki. Błyskawicznie okazuje się, że opór nie ma sensu, nawet wystrzelona w kierunku jednego ze statków bomba nuklearna nie odnosi żadnego efektu (nawet nie niszczy samego miasta, “zupełnie przypadkowo” należącego do “potencjalnego wroga”). Nie, żeby opór był konieczny, raczej leży w ludzkiej naturze. Obcy błyskawicznie wskazują ONZ jako klasę przywódców, komunikując się bezpośrednio z sekretarzem generalnym. Krok po kroku, obserwując kolejne dni sekretarza przyzwyczajamy się do sytuacji, która dla części społeczeństwa jest niemalże spełnieniem marzeń. Oto bowiem na Ziemi nie mają już znaczenia poszczególne państwa. Nie ma wojen. Nie ma głodu, klęsk spowodowanych działalnością człowieka. Panuje powszechny dobrobyt, z tym, że nad głowami ludzie mają tajemniczych obcych. Potrzeba pokoleń, nim przybysze zdecydują się pokazać swoje oblicza, a książka skacze coraz to bardziej w przód.

Książka najbardziej spodoba się tym pesymistom (tudzież: realistom), którzy porzucili już nadzieję na świetlaną przyszłość gatunku ludzkiego. Autor pokazuje, że jedynym sposobem na zaprzestanie niszczenia wszystkiego wokół dla człowieka jest postawienie kogoś nad człowiekiem, kogoś na straży, kogoś wskazującego drogę i posiadającego odpowiednie narzędzia do wymuszenia posłuszeństwa.

Oczywiście jest to tylko część książki. Autor bowiem im bliżej końca tym bardziej wchodzi w rejony, które historię mi psuły. Choć początkowo wyraźnie podkreśla, że wiara w religie i mistycyzm powodowały głównie zło, wykorzystując ludzką głupotę i naiwność, ostatecznie tworzy z powieści o ludziach coś, co wcale nie jest łatwo zrozumieć. Jakby na przekór sobie, a może właśnie zgodnie z poprzednim tokiem rozumowania - nadzieją na przetrwanie tak niszczycielskiego gatunku jest ewolucja, być może pod czułym nadzorem wyższej cywilizacji.

Koniec może się podobać, nie musi - nieważne. Niezależnie od tego “Koniec dzieciństwa” skłania do myślenia, prowokuje do zastanowienia się nad pewnymi kwestiami dotyczącymi gatunku ludzkiego. I warto sobie przypomnieć, że już siedemdziesiąt lat temu ci mądrzejsi poruszali takie tematy. I że naprawdę musi się coś zmienić. A czasu coraz mniej.

Childhood's End
Rebis 2019

wtorek, 4 czerwca 2019

Najlepsza? Tak mi się wydaje (Daniel Keyes - "Kwiaty dla Algernona")

Już o tej książce pisałem. Wyszło nowe wydanie, musiałem kupić. Na marginesie: jeśli to jest oprawa twarda, to boję się że miękkie są jakości papieru toaletowego. Ale wracając: ponownie ogarnęło mnie wrażenie, że to najlepsza rzecz jaką czytałem w dotychczasowym życiu.


sobota, 1 czerwca 2019

Po pierwsze: protagoniści, czyli przywilej wielotomowego cyklu (Hjorth, Rosenfeldt - "Najwyższa sprawiedliwość"

Szósta część cyklu o specjalnej grupie policji i psychologu Sebastianie Bergmanie jest jak spotkanie znajomych, których nie widzieliśmy dłuższy czas. A ponieważ w tomie piątym końcówka oferowała (wreszcie) coś naprawdę niezłego, czytelnik sięgając po “Najwyższą sprawiedliwość” jest ciekawy nie tyle kolejnej sprawy, co samych bohaterów, już tak dobrze znanych.

A autorowie doskonale sobie z tego zdają sprawę, stąd też czytelnik nie zastanawia się CZY Vanja powróci do grupy, ani CZY Sebastianowi uda się z nią nawiązać jakiś kontakt, ale KIEDY i Z JAKIEGO POWODU obie te postaci znowu znajdą się obok siebie. I wypada duetowi przyznać, że to, co zaprezentowali ma sens. 

Sensu natomiast dość szybko zacząłem szukać w sprawie, jaka trafiła się policjantom. Otóż bowiem mamy do czynienia z seryjnym gwałcicielem. Jest to jednak postać, która trzyma się jednej grupy kobiet i dokonuje swojej zbrodni wielokrotnie. Czytelnikowi zostają zaprezentowane różne typy ofiary; niektóre żyją w stanie zaprzeczenia, inne zamykają się przed światem, jeszcze inne próbują jakoś iść dalej po spotkanej krzywdzie, i to jest ok, tego się spodziewałem, na to liczyłem. W pewnym momencie jednak zostaje odsłonięty motyw, który faktycznie jest powodem gwałtów, i tu mój gust znacząco podniósł jedną brew, a napięcie znikło. Przy końcu powieści na szczęście wszystko ma ręce i nogi, ale, cóż, nie jest to najciekawsza ze spraw.

Nie ma to jednak większego znaczenia, otóż bowiem czytelnik nie przesuwa stron “Najwyższej sprawiedliwości” ze względu na pracę policji, o nie. Motorem napędowym powieści jest dwójka postaci, które całkowicie kradną ogromną większość uwagi czytelnika. Pierwszym z nich jest oczywiście Sebastian, który zrobił przez ostatnie pięć tomów masę durnych rzeczy, spaprał tak wiele spraw i zniechęcił do siebie już praktycznie wszystkich. I jak to bywa w przypadku nałogowców dopiero gdy już każdy ma Sebastiana w nosie; gdy skończyły się wreszcie kolejne szanse na poprawę, nasz bohater postanawia zrobić coś, cokolwiek, by odzyskać choć odrobinę tego, co posiadał, a co zniszczył.

Drugą postacią jest oczywiście Billy. Nie da się mówić konkretnie, by nie psuć zabawy tym, którzy nie czytali piątego tomu, więc krótko i enigmatycznie: to, co Billy zrobił go ściga, i to dosłownie. Nie tylko wewnątrz, nie tylko wyrzuty sumienia, ale i dosłownie - sprawa zaczyna istnieć w przestrzeni publicznej i nasz młody policjant musi podjąć pewne decyzje. Nie muszę dodawać, że podejmuje je na ostatnich stronach, a czytelnik zostaje skazany na ponowne oczekiwanie…

En högre rättvisa
Czarna Owca 2019