czwartek, 28 lutego 2019

„Niewinność” Deana Koontza, czyli bardzo mocne rozczarowanie

„Niewinność” to jedno wielkie nieporozumienie, a nawet rozczarowanie. Wiadomo, że nie można się spodziewać bóg wie jakich doznań po tego typu literaturze, ale akurat Dean Koontz potrafi opisać grozę i niesamowitość dobrze, z klimatem, nawet jeśli fabuła jest klasycznym horrorowym stekiem bzdur. Tym razem jednak autor nie trafił; być może miał zbyt duże chęci, zbyt wielkie założenia – bo powieść tak właśnie wygląda, jakby miała prowadzić do czegoś naprawdę mocnego – ale sił nie starczyło na wykonanie. Końcówka książki to naprawdę słaba konstrukcja, taki niewypał po wspaniale zapowiadającym się fajerwerku.

Bardzo chce się wiedzieć kim są ci, których tak bardzo boją się ludzie. Kim jest bohater, dlaczego wzbudza (i jemu podobni) tak duże obrzydzenie i od razu gniew, wściekłość, pragnienie unicestwienia osobliwości. Chcemy więcej, by klasyczna opowieść o Pięknej i Bestii (bo od razu wiadomo, że to będzie właśnie tego typu opowieść) stała się zaskakująca, oferowała nowe pomysły, rozwiązania. „Niewinność” sugeruje, że taka właśnie będzie. Pietyzm autora w przedstawianiu losów swojego bohatera, dokładnym opisie jego dzieciństwa, matki, Ojca – trudno podczas lektury nie odnieść wrażenia, że będzie warto, że będzie książka o czymś istotnym, czymś godnym zapamiętania.

Jednak nie jest. Interesująco zapowiadający się horror, thriller – nieważne, powieść wywołująca niepokój – zostaje na ostatnich stronach sprowadzona do bardzo przepisowej, boleśnie zgodnej ze schematem gatunku grozy kategorii C drogi, czyli niewielkie „puf” z czegoś, co miało razić jak bomba atomowa. Szkoda kreacji bohatera, szkoda kreacji bohaterki, szkoda ich uczucia zmarnowanego na rzecz tak prostą, banalną i niestety przewidywalną. Szkoda.

Innocence
Albatros 2015

Jasnowidzenie, poltergeisty, wizje – czyli thriller według D. Koontza

W posłowiu do Wizji Koontz z rozbrajającą szczerością stwierdza, że gdyby stale pisał takie powieści, nigdy nie trafiłby na listy bestsellerów. Ale jednocześnie decyduje się książkę wznowić, bo mimo wszystko uważa ją za rzecz sympatyczną, czytaj: rozrywkę odrobinę mroczną. I jest to doskonałe podsumowanie tej pozycji, faktycznie stworzonej raczej do zabijania czasu w poczekalni u dentysty, albo lektury podczas podróży pociągiem, która z nóg nie zwali, ale wydaje mi się, że ogromna większość czytelników nie tylko dotrwa do końca, ale wręcz będzie ciekawa czy naprawdę mordercą jest ten, o kim myślę?

Wizja to bardzo klasyczny thriller, w którym do ostatnich stron szukamy brutalnego mordercy. Jednak na półkach w księgarniach książka nie będzie stała obok powieści Thomasa Harrisa czy Tess Gerritsen, ponieważ tu bohaterem jest nie policjant czy detektyw, a jasnowidz – kobieta, która potrafi ujrzeć zbliżające się zbrodnie. Wraz z mężem i bratem współpracuje z policją, jednak nie wszędzie jest witana z otwartymi rękami, także dlatego, że poddaje się terapii, bowiem w przeszłości przydarzyło się jej coś potwornego.

Bardzo szybko okazuje się, że Koontz nie zaskoczy tu zbyt wielu czytelników, jedzie schematami od początku do samego końca. Jest jednak pisarzem na tyle utalentowanym, że chce się brnąć dalej, dla samej przyjemności oglądania dobrych bohaterów i niezłych dialogów. Poza tym Koontz ma talent także do kreowania niepokoju. Nie tyle strachu, bo Wizja mało kogo przestraszy, ale właśnie niepokoju, a co za tym idzie pragnienia, by wreszcie wszystko się wyjaśniło, by się skończyło, by bohaterowie mieli upragniony spokój. Czyli jak na thriller emocje wywołuje idealne, a że dla wielu jasnowidzenie, poltergeisty i inne takie to zwykłe bzdury? Co z tego, skoro czyta się tak dobrze?

The Vision
Albatros 2015

Bardzo nietypowa kontynuacja, czyli ponownie o von Beckach

Drugi tom historii o von Beckach okazuje się być czymś zupełnie innym od Dziedzictwa von Becków. To już nie jest powieść obyczajowa, rodzinna saga z elementami romansu. Motywy historyczne znane nam z tomu pierwszego zostały rozbudowane tak, że otrzymaliśmy powieść sensacyjną, z zagadką sięgającą czasów drugiej wojny światowej, rozgrywaną nie tylko przez postaci nam znane, ale i nowe, także z wojskowych wywiadów. Książka jest o wiele bardziej dynamiczna, i choć dotyczy znanych nam postaci, autorka postarała się, by nie niszczyć naszych wrażeń z lektury tomu poprzedniego, bądź co bądź zupełnie innego typu literatury.

Werner von Beck, Maria Tarnowska – te postaci są tu jedynie odległym tłem. Pomysł na intrygę dotyczy znanego nam brata Wernera, jednak jej wykonanie skupia się na zupełnie nowych bohaterach. Książka nie wydaje się być pójściem na łatwiznę, wykorzystaniem udanej powieści poprzedniej w celu dorobienia paru groszy; wręcz przeciwnie. Literaturę typu sensacja o wiele przyjemniej czyta się znając te wszystkie szczegóły, które wpłynęły na losy von Becków, a które wcale nie zostały tu powtórzone. Myślę, że książka obroniłaby się jako pozycja samodzielna, jednakże znajomość tomu poprzedniego daje dodatkowego smaku.

Piętno von Becków czyta się nieźle, momentami miałem wrażenie, że obcuję z powieścią Jacka Higginsa. Skoro von Beckowie byli zaangażowani w drugą wojnę światową, ta występuje tu w o wiele szerszym kontekście. Nie tylko jako moment zawieruchy, w którym stosunkowo łatwo było “zagubić” cenne przedmioty (takich fabuł było setki, a będzie jeszcze więcej z czasem), które teraz potomkowie pragną odzyskać. Wojna światowa to także holocaust, i tym razem autorka nie uchyla się od opisania takich zbrodni dokonywanych w Auschwitz (dodatkowo opartych na faktach) że człowiekowi nie tyle robi się źle, co wręcz ogarnia go czysta wściekłość i pragnienie zemsty.

Sporym atutem twórczości pani Jax pozostają bohaterowie. Podobnie jak w tomie poprzednim, i tu są postaciami pełnokrwistymi, żywymi, i tak zwykłymi, że nie sposób się z nimi nie identyfikować. Oczywiście, że znowu autorka nie uniknęła pewnych uproszczeń, ale według mnie nie są to wady; to jest powieść sensacyjna, więc pewne typowe dla tego gatunku zagrania po prostu muszą występować.

Jasne, że Dziedzictwo von Becków jest książką lepszą, ale i tej nic nie brakuje. Jestem coraz bardziej ciekaw pozostałej twórczości pani Jax, właściwie już raczej jestem nawet fanem. Obie opowieści o von Beckach polecam, a sam lecę rzucić okiem co jeszcze autorka ma do zaoferowania.

Piętno von Becków
Videograf II 2016

Porządna saga rodzinna, czyli o „Dziedzictwie von Becków” Joanny Jax

Na samym wstępie od razu się przyznam, że tego typu powieści są właśnie dla takich, jak ja. Bardzo lubię rodzinne sagi, rozgrywane na przestrzeni wielu lat, w których ludzkie losy oglądamy na tle historii. Stąd już na starcie byłem mocno pozytywnie nastawiony na powieść Joanny Jax, i z pewnością znajdzie to swoje odbicie w mojej opinii o powieści Dziedzictwo von Becków.

Początek i zakończenie to najsłabsze elementy książki. Prolog i epilog mogłyby chyba wręcz nie istnieć; mowa jest o znalezieniu zwłok i rozwiązaniu zagadki śmierci człowieka. Kim jest ofiara? O tym dowiemy się z właściwej części opowiedzianej tu historii, która rozpoczyna się w połowie lat trzydziestych XX wieku w Wolnym Mieście Gdańsk, a kończy w czasach nam współczesnych. Jednak motyw morderstwa jako wywołanie całej tej sagi jest kiepski, bowiem historia Marii Tarnowskiej i Wernera von Becka broniła by się i bez kryminalnego wstępu. Wspominam o tym głównie z powodu końcówki książki, która jakby pędzi przed siebie gubiąc po drodze nogi, a wszystko kończy się… tak słabo, taki niewypał otrzymujemy w epilogu. Nagle do człowieka dociera, że losy ubogiej Polki i niemieckiego oficera SS prowadzą do czegoś tak słabego, aż przykro się robi.

Ale jeśli na chwilę zapomnieć o morderstwie, okazuje się, że otrzymujemy bardzo solidną, świetnie przygotowaną, zaplanowaną a następnie rozpisaną historię rodzinną, która – choć zdaje się, że nieczęsto będzie zaskakiwać – jest momentami wręcz pasjonująca. Że miłość między Polką i SS-manem będzie co najmniej problematyczna – to rzecz oczywista. Jednakże autorka bardzo sprytnie unika przewidywalnych rozwiązań, idzie bardzo daleko od linii najmniejszego oporu, łamie zdawałoby się, że oczywiste, i nawet będące na miejscu, schematy, oferując nam opowieść nie tylko wciągającą pod względem literackim, ale też pełną emocji. Nietrudno jest siebie samego postawić w roli poszczególnych bohaterów. Imponuje przygotowanie postaci i dbałość o detale, logika wydarzeń i związki przyczynowo-skutkowe powodujące kolejne zawirowania i zmiany.

Od zawsze byłem fanem tego typu rodzinnych sag, pełnych konfliktów, rozgrywanych na przestrzeni dziesiątek lat. Moim ulubionym twórcą dawniej był Jeffrey Archer, który jednak z czasem przestał zaskakiwać, często mam wrażenie, że facet pisze wciąż jedną i tę samą książkę. Joannie Jax jednak udało się mnie wielokrotnie zaskoczyć, uradować obraniem innej, niż się spodziewałem, ścieżki fabularnej oraz wspaniałą kreacją postaci, wśród których nie znajdziemy ludzi idealnych (lub z definicji złych), bohaterów papierowych, przypisanych do jednej roli. Także fakt, że sama historia jest jedynie tłem, a nie elementem najbardziej istotnym mi akurat przypadł do gustu. To opowieść o ludziach, żyjących w różnych czasach, nie o czasach samych w sobie, bez analiz, rozważań, wskazań lepszych bądź gorszych dróg. Lektura była ogromną przyjemnością (oprócz epilogu, który zawiódł banałem) i bardzo jestem ciekaw kolejnej książki opowiadającej o Beckach, zatem nie przedłużając, idę czytać.

Dziedzictwo von Becków
Videograf II 2014

Słów kilka o „W sieci umysłów” Jamesa Dashnera

Niby mamy tu wirtualną rzeczywistość, światy wykreowane sztucznie, graczy – pachnie przyjemnie cyberpunkiem. Ale po prawdzie od niemalże pierwszych stron lektury W sieci umysłów znacznie bardziej kojarzy się z typową, klasyczną powieścią z gatunku fantasy, gdzie wirtualna rzeczywistość jest niczym wymyślony bajkowy świat, zamieszkują ją potwory, z którymi należy walczyć, a nawet ma swojego Złego, którego dzielni śmiałkowie muszą pokonać.

Jest to powieść z gatunku young adult, i jestem przekonany, że młodszym czytelnikom będzie się podobać. Wyobrażam sobie, że dwadzieścia lat temu sam bawiłbym się doskonale, bez większych problemów identyfikując się z bohaterem, podobnie zresztą jak wówczas nie raziły by mnie liczne uproszczenia fabularne i rozwiązania tak proste, że nielogiczne. Ponadto powieść jest mocno powtarzalna, i napisana według schematu prostej sesji rozgrywki RPG, gdzie na każdym kolejnym kroku trafia się kolejna akcja, aż dochodzimy do tej ostatniej, po której wypada już tylko sięgnąć po następny tom. Bo dziś już chyba się nie da napisać po prostu powieści, trzeba od razu strzelać seriami i cyklami.

Owszem, na końcu książki czeka niespodzianka, bardzo przyjemna, jednakże docenią ją zdecydowanie tylko niespecjalnie doświadczeni literacko czytelnicy. Serdecznie polecam W sieci umysłów jako prezent dla czternastolatka, jednakże tym, którzy mają chęć na coś cyberpunkowego tradycyjnie polecam cykl Głębia Siergieja Łukjanienki czy nawet pierwszy tom naszego, polskiego Gamedeka – o niebo lepszą lekturę.

The Eye of Minds
Albatros 2015

Tylko dla największych fanów fantasy

Cały nowy pakiet Bookrage kupiłem z powodu nazwiska Sebastiana Uznańskiego. Na zawsze będę pamiętał jego Herrenvolk oraz co najmniej kilka opowiadań pokazujących talent tego twórcy. Kupując, jakoś przegapiłem tytuł akcji: fantastyczne premiery. No, nie przegapiłem, tylko dopiero po rozpoczęciu lektury dotarło do mnie, że będzie to fantasy, takie z zamkami i księżniczkami. No, ale akurat ten pisarz na pewno wie, jak z prostego fantasy zrobić coś fajnego!

Ehe, jasne. Big mistake, jak powiedziałby Arnold w jednym ze swoich słabszych filmów. Nie dość, że całość bardziej przypomina nieco rozbudowane opowiadanie, a nie pełnoprawną powieść, to jeszcze jest to rzecz bardzo, ale to bardzo słaba. W sumie może to i lepiej w takim razie, że nie trwa szczególnie długo? Księżniczka z Księżycowego Zamku zdaje się być oparta całkowicie o znane chyba każdemu schematy i klisze, z których słynie gatunek fantasy. Bohaterem jest postawiony w trudnej sytuacji rycerz, taki, od którego zależy los większej ilości ludzi, mamy królestwo, które może się rozpaść, jest odrobina polityki, miłość i pokusa oraz przeciwnik – nekromanci i nieumarli. Fabuła bardzo zawodzi; czytelnik znający niektóre poprzednie dokonania pana Uznańskiego przez cały czas czeka na “to coś”, ten moment, gdy okaże się, że było warto. Niestety takiego momentu w powieści nie ma, do końca pierwszej części można stracić nadzieję, podczas drugiej niestety odzyskać jej nie ma szans.

Żeby chociaż było to napisane z większym polotem! Są banalne powieści fantasy, typowo rozrywkowe, które zadziwią mało kogo, a które czyta się jednym tchem, na szybko przychodzi mi na myśl Czarny pergamin Rafała Dębskiego czy nawet Rycerz Kielichów Jacka Piekary, też miał swoje momenty i pewien klimat, który pchał czytelnika ku kolejnym stronom. Księżniczka… nie dość, że nie zadowala ani fabularnie, ani postaciami bohaterów, to jeszcze brakuje jej lepszego konceptu, zaskoczenia czytelnika, nie próbuje wciągnąć do zabawy, zadowoli tylko totalnych fanów gatunku, i jedynie takim pozycję mogę polecić.

Bookrage 2016

Tylko dla najtwardszych, czyli o „Krwi Helsinek” J. Thompsona

Pierwsza powieść Jamesa Thompsona o fińskim policjancie Kari Vaara była mniej więcej typowa, klasyczna, z dość realistyczną zbrodnią i bohaterami, którzy faktycznie mogą istnieć, byli rzeczywiści. Jednak potem autor zaczął odjeżdżać w stronę totalnej fikcji, w ciągu chwili robiąc ze zwykłego policjanta postać, o rolę której spokojnie starać mógłby się Stallone, Schwarzenegger czy inni gwiazdor kina akcji lat 80. Biel Helsinek to była rzecz pisana jakby na zamówienie, którego celem było zrobienie z realizmu pośmiewiska, a tom czwarty – Krew Helsinek – to dowód, że owo zamówienie przyniosło efekt i autor dostał kolejne.

Nie dość, że stanowisko bohatera, jako policjanta nawet nad ministrem sprawiedliwości, jest kompletnie wyssane z palca, to jeszcze prymitywizm postaci, brak wyobraźni plus brak umiaru u autora powodują, że powieść ta to stek bzdur. Mamy tu zagrania nawet nie z amerykańskiego filmu, ale amerykańskiego słabego serialu sensacyjnego: masę dwudziestolatków już posiadających po minimum dwa fakultety, samych twardzieli którym na życiu własnym nie zależy, którym kobiety same wchodzą do łóżek i jeszcze płaczą, że bohater jednak po ciężkiej wewnętrznej walce postanawia pozostać wiernym żonie… Jakaż to postać, która przeżywa te wewnętrzne cierpienie, zdając sobie sprawę z bólu, jaki sprawił tym postępowaniem bliskiej współpracowniczce, ten dramat, ach! Złamany nos nastawia się na trzy razy przy pomocy ołówka (ewentualnie długopisu, ale to w ostateczności), a o życiu i śmierci decyduje się zakąszając litry wypijanej wódki.

Stek bzdur. I bawiłem się doskonale, westchnienia politowania jednocześnie były westchnieniami może nie zachwytu, ale uznania, docenienia pisarza, który widać świetnie się bawi. Czasem się tak mówi, że coś jest tak złe, że aż dobre. No właśnie Krew Helsinek jest taka; ktoś, kto przepada za kinem akcji z lat 80. raczej nie będzie powieścią zawiedziony, bzdury czasem potrafią bawić, i przy tym być bardzo dobrym relaksem.

Helsinki Blood
Amber 2016

Myślałem, że Charlotte Link jest świetna w te klocki. Ale to było „Złudzenie”

Wrażenia płynące ze “Złudzenia” są bardzo nieprzyjemne. W pierwszej chwili jest dość niewiarogodne, jak pisarka odpowiedzialna za tak dobre powieści jak “Ciernista róża” oraz “Dom sióstr” potrafiła napisać coś nie dość, że tak banalnie prostego, to jeszcze zepsuć tak wiele w tej już słabej opowieści.

“Złudzenie” to kryminał z elementami thrillera, w którym trudno wskazać co jest najsłabszym elementem. Zbyt duża ilość postaci, potem porzuconych i wydobytych przy końcówce tylko po to, by jakoś usprawiedliwić ich istnienie? A może jednak potwornie kiepska kreacja mordercy, plus uświadomienie czytelnika co do jego tożsamości w połowie książki? Słowo daję: gdy autorka przyznała, że mordercą jest postać, którą czytelnik i tak podejrzewa, głęboko wierzyłem, że na końcu czeka nas ogromna niespodzianka. Ci wszyscy bohaterowie przecież MUSZĄ w jakiś logiczny, interesujący sposób złączyć swoje losy, a kwestia morderstw NA PEWNO będzie o wiele bardziej ekscytująca, niż dowiadujemy się w połowie powieści.

Jak mawiali w filmie: bolesna pomyłka. Otóż nie, Charlotte Link naprawdę nie miała pomysłu i ciągnęła tę historię z jakiegoś powodu, nie wiem jakiego, ale na pewno nie ku uciesze czytelnika i dla dobra opowiadanej historii. Choć początek zapowiada coś niezłego, typowego dla tej pisarki, książka jest bublem, z którego nawet debiutant miałby problem się wytłumaczyć. Odradzam zdecydowanie, jeśli ktoś jest ciekawy prozy tej niemieckiej autorki, niech sięgnie po jedną z wyżej wymienionych powieści – świetnych. O tej lepiej zapomnieć raz na zawsze.

Die Täuschung
Sonia Draga 2016

Powrót do Kornwalii, czyli wrażenia z lektury „Demelzy”

Niestety dla mnie okazało się, że serial “Poldark” faktycznie pierwszą serię oparł na dwóch tomach cyklu książkowego. Nic w “Demelzie” mnie nie zaskoczyło, całość widziałem w telewizji. Na całe szczęście słowo pisane jest bardziej atrakcyjne od ekranu, więc i tak bawiłem się nieźle. W zasadzie uważam, że “Demelza” jest nie tyle tomem drugim cyklu, co drugą częścią tomu pierwszego. Rozpoczęcie lektury jest płynne i ktoś, kto nie zna “Rossa Poldarka” nie ma po co sięgać po tę pozycję.

Historia niezłomnego Rossa toczy się dalej, a całość ponownie jest zapisem życia prostych ludzi w czasach niedostatku. Biedna Kornwalia tonie w finansowych zobowiązaniach, coraz trudniej znaleźć rody z tych stron, które nie mają długów u coraz bardziej wpływowych bankierów. W tle oglądamy życie prostych ludzi, dla których praca to wszystko, co najcenniejsze. Gdy lepiej urodzeni zmuszeni zostają do zamknięcia kopalni, oczom czytelnika ukazany zostaje dramat ludzi, którzy stracili szansę na najskromniejszy nawet posiłek. Tylko Ross próbuje działać, zirytowany na świat i jego zasady tworzone przez zamożnych dla zamożnych.

I znowu nie jest to powieść zaangażowana – cała ta bieda, dramatyczne wieści z Francji (rewolucja!), nastroje posępne i puste brzuchy to rzeczywistość, ale jest tu sporo miejsca i na radości dnia codziennego. Prości ludzie nie potrzebują skomplikowanych reguł, do zabawy wystarczy alkohol i okazja; a czasy, w których lud może zacząć się burzyć są jeszcze odległe. Winston Graham pod pozorem realistycznej historii ludzi z biednych stron w trudnych czasach jednak świetnie pokazuje jak bardzo musiał nie lubić podziałów klasowych i jak drażnił go świat, gdzie miejsce urodzenia definiuje człowieka praktycznie na zawsze.

A teraz zobaczymy, co będzie szybsze: kolejny sezon serialu, czy następny tom cyklu? Liczę na książkę.

Czarna Owca 2016

Doskonałe studium choroby alkoholowej a przy okazji niezły kryminał – czyli o „Dziewczynie z pociągu”

Z reguły nachalna promocja książki powoduje u mnie skutek przeciwny do zamierzonego – trzymam się od takowej z daleka. I potem czasem żałuję, że mnie coś dobrego tak długo omijało. :) Nie każde kreowanie przez wydawcę “bestsellera” jest po prostu prymitywną reklamą, o czym mogłem się kolejny raz przekonać sięgając po “Dziewczynę z pociągu”.

Co jest największą zaletą powieści, to sposób podzielenia jej na trzy równolegle prowadzone narracje. Bohaterkami są trzy kobiety – była żona, aktualna żona i sąsiadka. Była żona – Rachel – codziennie przejeżdża pociągiem w okolicy swojego dawnego domu, gdzie jej były mąż mieszka z drugą żoną. Parę szeregowców dalej mieszka para, która Rachel fascynuje. Kobieta układa sobie w głowie ich życie, wymyśla dla nich imiona, znajduje im wyimaginowane zawody – żyje ich nieprawdziwym życiem.

Oglądamy to z uczuciem coraz większego niepokoju, bo takie zachowanie nie wydaje się zbyt zdrowym objawem, prawda? Rachel nie potrafi pogodzić się z utratą męża, z faktem, że tak szybko ponownie się ożenił, i że już ma dziecko. Rachel coraz więcej pije, żyje w kłamstwie, zdając się na litość przyjaciółki, pogrąża się w alkoholizmie – i to jest naprawdę doskonale opisane. Paula Hawkins ze swojego kryminału zrobiła prawdziwe studium choroby psychicznej polegającej na uzależnieniu od alkoholu. Nie zaprezentuje nam jedynie klasycznych scen pełnych wymiocin, pozostawionej wokół brudnej bielizny, wstydu, jaki ogarnia alkoholika kolejnego dnia, gdy ktoś takiemu przypomni co wyczyniał. Poznamy czarne dziury w pamięci osoby uzależnionej, utracone godziny nie do odzyskania, plus co ważniejsze, poznamy także mechanizm samej choroby, która dotyka nie tylko chorego, ale i jego najbliższych. Z “Dziewczyny z pociągu” można wyczytać wiele o współuzależnieniu, o czym u nas mówi się za rzadko, w stosunku do ilości chorych. O bólu, strachu i niepokoju, o słabości i bezradności bliskich, uderzanych przez chorobę alkoholika.

Książka to kryminał, w którym rzecz jasna pada trup, a bohaterki z każdą stroną okazują się coraz bardziej tajemniczymi postaciami. Rzecz nieźle przedstawia przeróżne aspekty bycia żoną i/lub kochanką, kobietą za którą się oglądają lub młodą matką z urodą nieco sponiewieraną przez poród, sporo tu się mówi o kłamstwach i szacunku lub jego braku w związku – krótko mówiąc jest tak, jak lubię. Sam kryminał jest jedynie powodem do ukazania bardzo ciekawych, realistycznych postaci i wydarzeń, jakie mogą się stać udziałem każdego z nas. I dlatego też uważam, że “Dziewczyna z pociągu” jest godna polecenia, bo o ile sama sprawa, zagadka jest niezła – choć klasyczna – tak wszystko dookoła, cały świat przedstawiony i bohaterowie zostali wykreowani z ogromnym pietyzmem, i wręcz uważam, że z powieści można wydobyć znacznie więcej, niż tylko samą rozrywkę.

Świat Książki 2015

Prawie jak „Autostrada do nieba”, czyli o powieści totalnie familijnej

Będąc pod wrażeniem jakości “Złodziejki książek” naturalnie sięgnąłem po inne powieści Markusa Zusaka. Najłatwiej dostępną (cudowne Legimi!) jest “Posłaniec”, oryginalnie wydany przed wielkim bestsellerem, u nas dostępny po sukcesie “Złodziejki…”.

Od samego początku zabawy miałem dwa podstawowe skojarzenia. Po pierwsze – sposób narracji, swada, z jaką pisze Zusak, znowu przedstawiając historię z perspektywy pierwszej osoby – jak dla mnie facet ma talent niczym Stephen King. Fakt, że całość rozgrywa się w niedużym miasteczku, w dodatku w jego nieco biedniejszej dzielnicy, też ma znaczenie. Ed Kennedy od pierwszych słów wypowiedzianych w powieści oddaje ducha najlepszych bohaterów samego Mistrza, ironicznie, dowcipnie wrzucając dygresje, w dialogach widać także ogromną inspirację stylem, jakim posługuje się King.

Drugie skojarzenie bezpośrednio związane jest z pomysłem na fabułę. Ed otrzymuje od kogoś tajemniczego zadania do wykonania. Na kartce zapisano nazwisko, czasem nawet adres i godzinę – Ed udaje się we wskazane miejsce i dostrzega różne odcienie ludzkiego życia, dramaty, ale nie tylko. Musi coś z tym zrobić, jest uświadomiony, że nie ma wyboru. I jest to motyw znany nam wszystkim, który oglądaliśmy szczególnie w przeróżnych serialach, np. Zagubiony w czasie, Dotyk anioła, Zdarzyło się jutro, czy klasyczna już Autostrada do nieba. I choć nie brzmi to specjalnie zachęcająco – bo rzecz wydaje się słodka do zemdlenia, z zawartością cukru w cukrze przekraczającą sto procent – dzięki pierwszoosobowej narracji Eda i jego specyficznej postawie życiowej słodycz zostaje zrównoważona ironią, i faktycznie książka okazuje się bardzo wciągająca, choć totalnie przewidywalna.

Nie przepadam za takimi “familijnymi” klimatami, wolę trudne dramaty, rzeczy bardziej brutalne, rzeczywiste. Ale przyznam, że choć nie potrafię nazwać tej powieści wybitną, rewelacyjną czy genialną, jest to dobra rzecz. Wydaje się przygotowana dla innego rodzaju czytelnika i – niestety – wydaje się przygotowana z myślą o kasowym sukcesie w kinie. Ale choć fabularnie zawodzi przez swoją przewidywalność, nie sposób nie docenić narracji i pewnego temperamentu autora/narratora. Także fanom dynamicznej, wręcz pełnej wigoru narracji rzecz zdecydowanie polecam.

Nasza Księgarnia 2014

Stara historia opowiedziana na nowo, czyli Markus Zusak i „Złodziejka książek”

Zasiadając do lektury zupełnie nie wiedziałem o czym książka będzie. Udało mi się skutecznie obronić przed nachalnym promowaniem tej pozycji sprzed jakiegoś czasu, nawet mimo istnienia filmu na jej podstawie. I myślę sobie, że to dobrze, bo jest to powieść tak wyjątkowa, że zakwalifikowanie jej jako kolejnej martyrologicznej pozycji o holokauście, Żydach czy niemieckim nazizmie jest zwyczajnie zbyt proste.

Najpierw zachwyca forma. Jest to historia przedstawiona w pierwszej osobie, ale przez narratora, jakiego trudno sobie wyobrazić. Narrator ten opisując życie małej Liesel Meminger wraz z jej przybranymi rodzicami stale “psuje” nam zabawę, często wybiegając myślą wprzód i zdradzając to, co zdarzy się w kolejnych latach. Powoduje to powstanie specyficznego, wyjątkowego klimatu, w którym bardzo szybko czytelnik potrafi się zacząć poruszać swobodnie, stajemy się częścią tego świata z narratorem równie osobliwym jak rzeczywistość lat trzydziestych w Trzeciej Rzeszy.

Potem zachwyca przedstawienie bohaterów, postaci, które jednocześnie doskonale wpisują się w dziwny klimat opowieści, a przy tym są ludźmi z krwi i kości, jakich często możemy spotkać, prawdziwymi. A na sam koniec zachwyca istota książki, czyli zrozumienie tematu, tego, o czym ona w ogóle jest, mimo holokaustu, mimo tragedii Żydów i innych ludzi, których zmieliła machina Hitlera i mimo ukazania świata faszystowskiego, gdzie cała ideologia narodu oparta została o jedną zasadę: my lepsi, inni gorsi. Czytelnik stopniowo zaczyna odsłaniać początkowo ukrytą prawdę, i patrząc na rodzącą się u Liesel miłość do książek wpierw kibicuje dziewczynce, a potem czeka, aż i ona zrozumie.

Rewelacyjna książka, nie tyle samą ukazaną tu historią – bo to już było nie raz, nie dwa – co wykonaniem całości przez autora. To pomysł na kształt ułożenia kolejnych zdań tu robi największe wrażenie, na styl powieści, na jej dynamiczne, niedługie fragmenty rozdzielone wieloma specjalnie wyróżnionymi zdaniami. Sama forma jest także odzwierciedleniem prawdy, jaka zostanie objawiona Liesel, i dodając do tego niewątpliwy talent Zusaka do utrzymywania uwagi czytelnika otrzymujemy powieść, która faktycznie zasługuje na uwagę tłumów i którą się gorąco chce polecać, jako coś innego, coś nowego, co pokazuje, że nawet dziś utalentowany twórca znajdzie sposób na stworzenie czegoś swojego, odrębnego od stale powielanych schematów. A że pod koniec robi się momentami zbyt patetycznie? Gdy opowiadamy o holokauście nie sposób uniknąć patosu, zresztą ostatnie strony książki pokazują, że nawet patos można ukazać trochę inaczej, niż zwykle.

Nasza Księgarnia 2014

Ballada z blokowiska, czyli o „Jolancie” Sylwii Chutnik

W “Jolancie” mamy dwa podstawowe elementy, które czynią tę powieść wyjątkową. Z jednej strony jest historia tytułowej Jolanty i jej dzieciństwo w latach osiemdziesiątych, rozwód rodziców, blokowisko na Żeraniu, śmierć matki i zupełnie nieprzystosowanie do świata, a z drugiej – formę książki, która nie jest klasycznie rozumianą powieścią. Jest to ballada, gatunek łączący w sobie zarówno prozę, z fabułą i narratorami, z elementami poezji, dialogami, a wszystko to okraszone jest sporą dawką emocji, płynących w dwie strony: od Jolanty i pozostałych bohaterów do czytelnika oraz od czytelnika gdzieś tam, gdzie ulatują podczas lektury. Każda książka oferuje i powoduje emocje, ale Jolanta jakby inaczej, bo mam wrażenie, że specjalnie wyselekcjonowane, przygotowane przez autorkę, płynące w obie strony według drobiazgowo zaplanowanego kursu.

Jakkolwiek zabrzmi to słabo, sorry – jest to dziwna książka. Jednocześnie męcząca i wciągająca. Gdy czytelnik zasiada do lektury chce wołać do bohaterki: opanuj się, kobieto! Opamiętaj! Nie jesteś jedyna, której ojciec odszedł od matki, która dorasta niczym sierota, która jest tak schowana w sobie, że nie znająca świata, bojąca się wszystkiego i wszystkich. Weź się w garść, dziewucho, gorzej od ciebie mieli, i żyją! Ale gdy przy tej lekturze posiedzi się dłużej, dajemy się porwać nierzeczywistej historii, jakby magicznej, gdzie realizm brutalnego życia w blokowisku w okresie przełomu z PRL na RP miesza się z wyobraźnią Jolanty, obrazami, które generuje jej umysł, próbując się jakoś bronić przed życiem, tak bardzo przerażającym bohaterkę. I oglądamy jak Jolanta toczy rozmowy z ojcem, którego przy niej nie ma, jak słucha matki, która od dawna spoczywa na cmentarzu, i odnajdujemy siebie samych, w myślach zawsze takich mądrych, wygadanych, cwanych i tak bardzo inteligentnych. A w życiu jakoś cichych, spolegliwych, unikających konfliktów, z biegiem lat tkwiących wciąż w tym samym bagnie o nazwie: “kiedyś ja też będę”, coraz bardziej zawistnych, że innym – o wiele przecież głupszym, prostakom – tak dobrze się powiodło. I jest Jolanta świetnym połączeniem “dziwności”, która tkwi w wielu z nas, z rzeczywistością, którą najlepiej skojarzy pokolenie dzisiejszych trzydziestoparolatków z blokowisk. Jeszcze wczoraj kolorowe (choć dziś próbują nam wmówić, że szare) mieszkanie w PRL-u, pełne dzieciństwa, z codziennym mlekiem rano, obiadem po szkole, zbiorem puszek, monet czy znaczków, gdy mama zawsze była obok, a tata zawsze o tej samej godzinie wracał z pracy… A już dzisiaj to samo mieszkanie pełne brudu, zaniedbane, przyszły lata dziewięćdziesiąte, ilość alkoholików gwałtownie wzrosła, podobnie ilość samotnie wychowujących matek, wraz z utraconymi posadami w pracy i prawami człowieka, który nagle dowiedział się, że tak właściwie to nie jest u siebie, i nie jest wśród swoich, bo nagle świat przestał już nawet udawać, że ma jakiś sens, i jeszcze wczoraj pewne jutro dziś stało się tylko wspomnieniem. Nagle honor zamienił się w znajomości, uczciwość stała się słowem tym mniej znaczącym, im częściej używanym, a kolejne, coraz to ciekawsze przepisy powodują, że nikt normalny nie zarabia zgodnie z prawem, wszystko na boku, bo bardziej się opłaca.

Opis czasów przełomu jest bardzo mocny, autorka brutalnie przypomina swoim rówieśnikom o chyba najlepszych, a na pewno najgorszych czasach ich dzieciństwa, pozostałym zaś te prawdy uświadamia na przykładzie Jolanty, której w końcu czytelnikowi szkoda, i której los czytelnika zaczyna przejmować. I tak przeżywamy tę balladę, aż do samego końca, dobrze wiedząc, jaki będzie ten koniec. Dziwna, ale mocna rzecz, polecam.

Znak Literanova 2015

Pablos gracz: Pierwotne instynkty, czyli jak walczyłem o przetrwanie z grzbietu mamuta

Czasem sam się dziwię, jak niewiele mi potrzeba do szczęścia, przynajmniej jeśli chodzi o gry na “duże” konsole. Far Cry 4 niewiele się różnił od słynnej i wybitnej części trzeciej, a teraz Ubisoft oddał nam do dyspozycji odcinek z podtytułem “Primal”, który w gruncie rzeczy też niespecjalnie się różni od klasycznej już trójki. A ja zachwycony oddałem grze prawie 40 godzin ze swojego życia, bawiąc się rewelacyjnie, w ogóle bez pretensji do producenta o powielanie znanych już schematów. I przez cały czas trwania gry znowu zadawałem sobie to pytanie, co przy wakacjach w Kyracie – jak to jest, że ten sam producent, znany głównie z kopiowania siebie samego, robi tak dobrą robotę w przypadku serii Far Cry, a tak beznadziejną w przypadku serii Assassin’s Creed?

Witamy przed naszą erą


Tym razem Far Cry obejdzie się bez broni strzeleckiej. Pierwszy raz w historii, a raczej w prehistorii. Gra zabiera nas w podróż do roku 10 000 przed czasami znanymi nam, a akcja toczy się gdzieś w Europie Środkowej. Klimat jest dość umiarkowany, z zaznaczeniem, że na północy mamy śniegi i widoczny lodowiec, a na południu coraz więcej stepów. Bohaterem jest Takkar, którego poznajemy podczas plemiennego polowania na mamuty. Każdy widział to na trailerze, więc żaden spoiler – polowanie się powiodło, ale zdobycz przejmuje tygrys szablastozębny, grupa zostaje rozbita, a Takkar otrzymuje od umierającego towarzysza zadanie odnalezienia krainy Oros i zjednoczenia mocno rozbitego plemienia Łindża.

Mózg w maszynie, czyli niezwykły debiut Adama Bełdy

Trudno nie zacząć od młodego wieku autora. Po tekście w ogóle nie widać, że Adam Bełda przyszedł na świat w roku 1991, jest to tak dojrzałe, sprawne i przemyślane pisanie. O “Edgarze” twórca mówi, że to “powieść psychologiczna w realiach twardego science fiction”, i nie widzę powodów, by się z tym twierdzeniem nie zgodzić. Tytułowy Edgar to człowiek, który miał ogromnego pecha – zginął w wypadku. Jednakże w czasie, gdy dzieje się akcja książki medycyna jest o wiele bardziej zaawansowana od tej nam znanej. Uratować się ciała nie dało, jednak wciąż był możliwy ratunek mózgu, co w przedstawionym świecie skutkuje szeregiem następstw.

Mózg umieszczony został w maszynie, która na ten czas stała się “ciałem” Edgara. To drogie urządzenie, zatem należy je spłacić, najlepiej przez pracę w miejscu, gdzie człowiek nie dałby rady. Edgar zostaje zatem wysłany na odległą planetę, przez rok będzie ją badał, a potem otrzyma gigantyczne wynagrodzenie, zapewniające nie tyle jemu przyszłość, co najbliższym.

Ze strony science fiction jest tu więcej, ale wbrew pozorom nie SF będzie w “Edgarze” najważniejsze. Raczej dziesiątki pytań o człowieka jako istotę społeczną, postawioną w trudnej sytuacji. Z jednej strony Edgar musi jakoś się odnaleźć w świecie, gdzie jest już tylko “umysłem”, bez szans na odzyskanie życia, jakie pamiętał. Z drugiej strony mamy jego rodzinę, żonę i córkę, na które wypadek Edgara oddziałuje w takim samym stopniu, jak na bohatera. Był ojciec, mąż, i nie ma. A jednak jest, ale zupełnie inny, jak i zupełnie inne natychmiast stało się życie. Co więcej: przez rok Edgara z rodziną nie będzie, a gdy wróci… cóż, to nie człowiek, przynajmniej w biologicznym rozumieniu tego słowa.

“Edgar” robi wrażenie właśnie nie ze względu na otoczkę SF, ale na psychologię bohaterów właśnie. Autor zagłębia się znacznie bardziej, niż można by oczekiwać od kogoś tak młodego. I to, co przedstawia, stawiając pytania, czasem sugerując odpowiedzi, ma prawo się podobać. Nie jest to co prawda tekst, który czyta się jednym tchem, narracja jest odrobinę usypiająca i zdarzało mi się gubić wątek, tak swobodnie błądzi myślami Edgar, ale złego słowa nie powiem – zdecydowanie warta uwagi książka. Po pierwsze dla treści, rzecz jasna, ale świadomość młodego wieku autora stale tkwiła mi pod czaszką i dodawała powieści dodatkowego smaku, który zdecydowanie mi się podobał. To jakby nadzieja, że wciąż jeszcze trafiają się twórcy, którzy chcą pisać coś, co im się podoba, a nie wydawać to, co się na pewno sprzeda.

Novae Res 2011

O „Łasce” Anny Kańtoch, czyli kryminał w późnym PRL-u

Znana głównie z powieści i opowiadań należących do gatunku fantastyki Anna Kańtoch tym razem oddała w nasze ręce kryminał. Rzecz dzieje się w roku 1985, a główną bohaterką jest nauczycielka z niedużego miasteczka. Nie jest to jednak typowa protagonistka, której ciekawość jest punktem wyjścia, i która od pierwszych chwil sugeruje powstanie kolejnych tomów większego cyklu. Łaska wręcz przeciwnie, od pierwszych chwil sprawia wrażenie zamkniętej całości, gdzie rozwiązanie zagadki kryminalnej będzie punktem do rozwiązania zagadki z przeszłości – gdy Maria była Marysią, i w roku 1955 któregoś dnia znikła w lesie na kilka dni. A gdy się odnalazła, jej ubranie pokryte było zaschniętą krwią, a dziewczynka sama niczego nie pamiętała.

Początek książki to przede wszystkim klimat. Wspaniały nastrój zagrożenia, ogromny niepokój, który szybko staje się ciężki, wręcz nieznośny. Przedstawienie kolejnych postaci i zależności między nimi, ukazanie świata dziś zapomnianego, niedużego miasteczka w PRL-u, z milicjantami zamiast policji i nieco odmiennym stosunkiem władzy do obywatela wyszło autorce nieźle, ale prawdziwy zachwyt wzbudza właśnie umiejętność zaniepokojenia czytelnika. Sama Maria jest osobą zamkniętą w sobie, żyjącą z boku, ze świadomością, że i tak cała społeczność widzi w niej ofiarę z przeszłości, zakłada i wyobraża sobie cholera wie co w związku z jej zaginięciem sprzed trzydziestu lat. Ma swoje problemy, lęki, i właśnie opis bohaterki wraz ze stopniowym odkrywaniem strasznych wydarzeń, jakie spadają na niewielką społeczność powodują, że czytelnikowi mają prawo momentami spacerować ciarki po plecach.

Kryminał powinien ukazywać nie tylko pracę służb, ale i relacje między ludźmi, by uświadomić czytelnikowi, że władze to też ludzie, ze swoimi lękami, problemami. Tu także autorka dała radę, kreując kilkoro postaci z wyraźnymi charakterami (lub ich brakiem, jak w życiu). Choć po zakończeniu lektury widzę kilka spraw nierozwiązanych, kilka więcej niż raz wspominanych momentów, które sprawiają wrażenie niepotrzebnych, bo porzuconych. Trochę szkoda. Podobnie wygląda sama zagadka kryminalna. Ośmielę się założyć, że kto w kryminałach tkwi nieco głębiej, niż okazyjne sięganie po ten gatunek, ten rozwiąże sprawę nieco wcześniej, niż milicja. Sytuację jednak ratuje bardzo udana końcówka, ostatnia scena, która zamiast skupiać się na uldze, przeciwnie – wzbudza niepokój. Ma autorka talent do siania niepokoju właśnie, bez wątpienia, a że ja lubię tego typu emocje przy lekturze, tym bardziej czekam na kolejny kryminał pani Kańtoch, bo podobno powstaje, podobno znowu w latach osiemdziesiątych, i podobno bez powiązań z Łaską, po którą według mnie warto sięgnąć.

Wydawnictwo Czarne 2016

O „Rossie Poldarku” Winstona Grahama, w oczekiwaniu na „Demelzę”

Oczywiście, że najpierw obejrzałem serial, tę nową wersję, bo podobno istnieje też wersja starsza. Z początku mnie nie zachwycał, ale w miarę szybko się wciągnąłem (aktorka grająca Demelzę jest przepiękna). A potem przyszło olśnienie, że cały ten Poldark powstał na podstawie książek Winstona Grahama. Szukam, szukam… poważnie nigdy wcześniej nie wydano jego powieści w naszym kraju?

W każdym razie teraz dzięki Czarnej Owcy możemy twórczość W. Grahama poznać. Tom pierwszy – po prostu “Ross Poldark” – już wyszedł, tom drugi (“Demelza”) planowany jest na bodajże maj. Akcja dzieje się w drugiej połowie XVIII wieku. Ross Poldark, o którym wiemy, że był młodzieńcem raczej porywczym i skorym do różnego rodzaju ekscesów, wraca z wojny brytyjsko-amerykańskiej, z wojny z kolonistami zakładającymi Stany Zjednoczone. Wraca do swojej posiadłości, dowiaduje się o śmierci ojca i zaczyna rozumieć, że od teraz zupełnie sam musi dbać o swój los. Z wojny wraca odmieniony, wycofany, niespecjalnie mu zależy na luksusach, znajomościach. Zależy mu na kobiecie, ale – jak to w życiu – znajduje ona innego. Bohater zaczyna szukać sobie miejsca i stopniowo je odnajduje, a czytelnik przekłada stronę za stroną i w pewnej chwili dostrzega, że Winston Graham miał niezwykle rzadki talent. Otóż opowiada nam historię bardzo zwykłą, o ludziach równie zwykłych, bez ważnych postaci historycznych, bez opisu znacznych wydarzeń, wojen, traktatów, momentów przełomowych. Bohaterowie są nieskomplikowani, a ich życie, choć trudne, również niespecjalnie zajmujące. A mimo to “Rossa Poldarka” czyta się świetnie, z zaangażowaniem, żyjąc smętną codziennością Rossa i jego sług, ludzi prostych, zajętych przede wszystkim sobą, z uczuciem towarzyszenia im w tej codzienności, smucąc się ich smutkami oraz radując tym, co w życiu znajdują za radosne (niech będzie błogosławiony alkohol!).

Potem okazuje się, że autor wiedział, co robi. Jest tu pokazana bardzo ważna prawda o świecie, tym bardziej istotna, że powieść powstała w roku 1945, czyli całkiem sporo lat przed tym, nim w Wielkiej Brytanii tak naprawdę zatraciło się pojęcie klas społecznych. Bo o tym właśnie mówi pan Graham, pokazując Rossa jako postać zmienioną nie tylko przez fakt uczestniczenia w wojnie, nawet zabijania ludzi, ale także przez fakt bezpośredniego kontaktu z zupełnie nowym dla Europejczyka zjawiskiem: społeczeństwem, w którym wszyscy są równi. Na tyle, na ile to możliwe, oczywiście, i nie chodzi o gloryfikowanie ustroju społecznego USA, ale o kontrast między ludźmi wolnymi, decydującymi o sobie, czyli demokracją, a społeczeństwem z Wielkiej Brytanii, gdzie stale istnieje wyraźny podział na szlachtę, mieszczaństwo, różnego rodzaju przedsiębiorców – ludzi w domyśle mających wpływ na siebie, otoczenie, państwo – oraz doły, pełne ludzi pogodzonych z własnym losem wiecznego sługi.

Ale “Ross Poldark” nie jest w żadnym razie traktatem politycznym czy innego rodzaju lekturą zaangażowaną. To bardzo dobra powieść historyczna, w której zamiast znanych postaci, miejsc i wydarzeń oglądamy po prostu przekrój społeczeństwa, które wciąż żyje według zasad ustanowionych bardzo dawno temu w świecie, który te zasady będzie niebawem zmieniał. A wszystko poznajemy na przykładzie historii młodego mężczyzny poszukującego w życiu celu, który – jak na mężczyznę przystało – cel ten postanawia osiągnąć. A i miłość przy tym znajdzie, z rodzaju tych, które samemu marzy się przeżyć, dla czytelnika to tylko lepiej. Umieram z ciekawości co będzie w tomie drugim, bo po pierwszym sezonie serialu czuję, jakbym co nieco wiedział, ale tym bardziej jestem ciekaw, na ile scenariusz jest zgodny z powieścią no i rzecz jasna: co będzie dalej?

Czarna Owca 2015

„Góra Tajget”, czyli jak skutecznie przypomnieć o tym, o czym mało kto pamięta

Najbardziej niepokoi mnie w tej książce nie tyle jej treść, ani nawet fakt, że opowiada o prawdziwych wydarzeniach, ale kwestia mojego braku wiedzy na ten temat. Jak można mieszkać w tych stronach całe życie, dosłownie rzut beretem od Lublińca, i NIGDY nie słyszeć o tym, co niemieccy naziści robili z dziećmi w tamtejszym szpitalu psychiatrycznym? Bo mam wrażenie, że to nie ja jestem w tym przypadku ignorantem, że brak tej wiedzy jest powszechny nawet tu, pod szpitalem praktycznie (wśród znajomych z tych samych stron, ludzi w różnym wieku, nie znalazłem ani jednego, któremu sprawa była znana). Brak tej wiedzy brzydko pachnie, i bardzo się cieszę, że teraz się to zmieni. Anna Dziewit-Meller zadbała, by tą potworną zbrodnię opisać tak, by na długo pozostała w pamięci. Myślę, że w przypadku wielu czytelników utrwali się na całe ich życie.

Ale nie jest to w żadnym wypadku książka, która pławi się w opisywaniu cierpienia z niezdrową fascynacją, jak to się czasem zdarza w tego typu publikacjach. Autorce udały się dwie rzeczy: po pierwsze od teraz znacznie zwiększy się ilość osób, które poznają prawdę o “akcji t4” w Lublińcu. A po drugie napisała naprawdę dobrą książkę, gdzie cała owa “akcja” jest punktem, wokół którego była w stanie umieścić o wiele więcej historii, niż tylko tę podstawową, o 221 dzieciach-ofiarach. Całość została umieszczona na przestrzeni nie tylko różnych lat, ale i w różnych miejscach akcji, a oglądać będziemy nie tylko sam proces wcielania w życie Vernichtung von lebensunwertem Leben, ale i to, co działo się dookoła, w dodatku z różnych stron. Anna Dziewit-Meller napisała tę powieść tak, by zupełnie nowa dla tak wielu świadomość czynów, jakich dopuścili się zbrodniarze nie była jedynym, co po ukończeniu lektury w czytelniku pozostanie.

To stosunkowo krótka książka. Ale niesie ze sobą ogromny ciężar, i wydaje mi się, że jest niedługa specjalnie. Bo czytelnikowi trzeba to wszystko uświadomić, ale także dbać, by waga tych wydarzeń go nie przygniotła – wówczas efekt mógłby być odwrotny od zamierzonego. I rzecz została przedstawiona tak, że akurat siły nam starczy na poznanie historii. Zostanie nawet odrobina na pojawienie się chęci ujrzenia pewnych suchych faktów, które wcale nie są poukrywane. A jednak się o nich nie słyszy, nie przestaje mnie to zadziwiać.

Widzieliście trylogię śląską Kazimierza Kutza? Bardzo mi się kojarzy ta książka z tymi właśnie filmami. Smutne, bo prawdziwe, i tym bardziej smutne, że prawdziwe. Ale ten główny motyw, owa wielka sprawa, pokazana jest przez ukazanie spraw mniejszych, dotyczących jednostek, ludzi. I czasem nawet ci ludzie przysłaniają główny temat, tak bardzo, że go nie widać, bo dla bohaterów jest codziennością, a nie okrucieństwem, jak dziś, dla nas. I dzięki temu tym mocniejsze jest uderzenie po obejrzeniu napisów końcowych/zamknięciu książki. Wydaje mi się, że tworzenie tej książki musiało być bardzo trudnym procesem, żeby tak idealnie zmierzyć, zważyć, zaplanować proporcje, a następnie jeszcze być w stanie faktycznie ich dopilnować. Ale autorce się udało, i “Góra Tajget” robi wrażenie nie tylko z powodu treści oraz szoku, jaki owa treść w wielu wywoła, ale także od strony samego warsztatu, konstrukcji, konsekwencji. Jestem wstrząśnięty swoją niewiedzą, ale i pod wielkim wrażeniem umiejętności pani Dziewit-Meller. Respekt.

Wielka Litera 2016

Bardzo udany debiut, który sam się czyta – czyli o Annie May Agnieszki Opolskiej

Przeczytałem gdzieś w gazecie wywiad z Agnieszką Opolską. Dowiedziałem się, że zwyciężyła w IV edycji konkursu “Literacki Debiut Roku”. Słaby jestem w te klocki, bo pierwszy raz usłyszałem o tym konkursie. Żeby się zrehabilitować po powieść sięgnąłem, choć na pierwszy rzut oka nie wydawało się, bym był targetem, że tak ordynarnie się wyrażę (przepraszam). No i ta okładka…

…ale wiecie sami, co mówią o ocenianiu książek po okładkach. Już od praktycznie pierwszych stron czułem, że trafiłem doskonale. To, co autorka pokazuje w Annie May to zupełnie nie mój świat, ale pani Opolska pisze z takim talentem, że wczuć się w rolę nie dość, że kobiety, to jeszcze szukającej miłości, modelki do tego, i studentki jednocześnie, żyjącej z przyjacielem i przeżywającej rodzinne dramaty, z tajemniczą przeszłością – wczuć się można od razu, natychmiast. Żaden problem. Ta książka to konsekwentna realizacja pewnego planu, zbudowana bez kompleksów, wyraźnie tworzona z radością wynikającą z tego właśnie procesu kreacji. Nasza bohaterka, tytułowa Anna, powoli odkrywa przed czytelnikami koleje losu, i ze strony na stronę staje się kobietą powoli uwalniającą się od przeszłości, zmierzającą ku zmianom. Niby odważną, ale nieśmiałą, czującą strach, ale też pragnącą więcej, i to na wielu frontach. Autorka nie waha się przed stawianiem swojej bohaterki w najróżniejszych sytuacjach, pokazując nam nie tylko sposób myślenia artysty i modela, odsłaniając trochę tajemnic dotyczących kreacji sztuki, ale dla równowagi stawia też Annę w sytuacjach boleśnie życiowych. A że Anna, jak chyba każdy z nas, na zewnątrz prezentuje jedno, ale w głębi chowa drugie, momentami lektura to jazda totalna, same niespodzianki.

Przyjemnie w powieści miesza się kilka podgatunków. Jest rzecz jasna romans, i obiektywnie przyznam, że nawet lekko dominuje, ale to nie wszystko, co Anna May ma do zaoferowania. Poruszonych jest tu sporo ważnych tematów, pokazane jest życie z różnych stron i jeszcze różniejszych perspektyw, czasem robi się nawet nieco niepokojąco i momentami wydaje się, że już, zaraz coś naprawdę złego się stanie… A całość jest bardzo dobrze wymieszana, oferując czytelnikowi dobrą, porządnie napisaną, przemyślaną opowieść z udanymi postaciami prowadzącymi niby zwyczajne, ale może właśnie dlatego tak ciekawe życie. Książka napisana bez zahamowań, bez nachalnego przymilania się do czytelnika, po której widać, że była napisana “do czytania”, bez sztucznie kreowanego drugiego dna. Ciekaw jestem kolejnych powieści pani Opolskiej, bo debiut faktycznie daje radę.

Novae Res 2015

O Adamie, Kainie i Ablu, tylko trochę inaczej, opowiada J. Steinbeck

Nie ma sensu się rozwodzić – to świetna książka. I bardzo prosta w odbiorze, jeśli ktoś się boi różnego rodzaju klasyki, może przestać – sama się czyta. Myślę, że jest tak łatwa i przyjemna w odbiorze, że w ogóle można by zacząć czytanie książek od niej (no dobra, od “Mysz i ludzi” a potem od niej). Steinbeck opowiada dość uniwersalną historię o prostych, zwykłych ludziach, a najlepszy jest jego styl – prosty właśnie. Sam siebie autor umieszcza w powieści, jako członka rodziny, która w pewien sposób była związana z bohaterem – Adamem Traskiem i jego synami. Dodaje to uroku opowieści, większej głębi, czytelnik zaczyna szukać na mapie miejscowości, o których tu mowa, i próbuje się zorientować w pokazanych czasach jak najlepiej – by móc wyciągnąć jeszcze więcej przyjemności z lektury. Steinbeck skłania do poznawania świata, Stanów Zjednoczonych konkretnie, do nie tylko poznania historii bohaterów, ale także zrozumienia skąd i w jaki sposób akurat takie historie mogły się zdarzyć.

Siłą książki są jej bohaterowie, autor pokazuje kilka typów ludzi, od idealnie dobrych, pogodzonych z życiem i jego niezrozumiałą niesprawiedliwością, przez prostych i podatnych na wpływy aż do prawdziwych potworów, twierdząc, że tacy się czasem po prostu rodzą. Nie stają, a rodzą, i nic nie można z tym zrobić. Historia związku Adama z Cathy oraz późniejsze ojcostwo Adama naznaczone tym, jak sam był wychowany to opowieść rewelacyjna. Dziś ani odkrywcza, ani pokazująca coś nowego; w prosty sposób przedstawiająca zdarzenia, których czytelnik doskonale się domyśla, a jednak go dziwią, wywołują skrajne emocje. Czytając “Na wschód od Edenu” miałem wrażenie, jakby Steinbeck opowiedział tu tę samą historię, którą życie opowiada od zarania dziejów, z tym, że akurat talent tego twórcy pozwala się nią cieszyć mimo braku zaskakujących zwrotów akcji i łatwego przewidywania kolejnych dramatów.

Interesujące wrażenie pozostawia po sobie właśnie bardzo udana kreacja różnych typów postaci, bez podjęcia prób wytłumaczenia ich cech, sposobu bycia, mentalności. Spodziewam się, że niejeden czujący gwałtowną potrzebę czytelnik mógł dokonywać coraz to bardziej karkołomnych interpretacji poznanych tu wydarzeń; boję się, że niektóre prawdziwe (wiecie, nie z bloga:)) recenzje także kreują “Na wschód od Edenu” jako coś ogromnego, oszałamiającego, odkrywczego – no i przez to książka może budzić strach. A w rzeczywistości to dość rozbudowana, ale nieskomplikowana opowieść, przedstawiona tak, że oderwać się od lektury nie można, i w zasadzie ukazująca jedną, podstawową prawdę o życiu – tę najważniejszą.

East of Eden
Prószyński i S-ka 2011

O „Dziennikach” Szczepana Twardocha z rozczarowaniem

Nie potrafię inaczej patrzeć na tę książkę, jak na kolejny element pewnego ciągu wydarzeń, tych które oddzielają pisarza od człowieka. “Wieloryby i ćmy”, jako zapis codzienności, znacznie bardziej formą przypominają niektóre wpisy twórcy na facebooku czy wypowiedzi udzielane w wywiadach czy w telewizji. To nie doskonała proza-fikcja, a wpisy, które momentami chce się nawet bardziej nazwać: postami. Szczepan Twardoch prowadził strony internetowe zatytułowane dziennikiem właśnie, i mam wrażenie, że przynajmniej część zaprezentowanych tu tekstów już czytałem. Choć może to styl powoduje, że treść zdaje się znajoma, nie będę się upierał.

Trudno nie zadawać sobie pytania o sens wydawania tego typu treści w tak młodym wieku twórcy. Z jednej strony źle mi z wyciąganiem takiego argumentu, wszak sam jestem nawet od pisarza nieco młodszy, a przecież i ja uważam, że niektóre kwestie, jakie mam do powiedzenia, warte są zapisania i dzielenia się nimi. :)) Z drugiej jednak strony nad książką stale wisi właśnie to zagadnienie: wiek pisarza i doświadczenie względem prezentowanych treści. Bo niestety rzadko można trafić tu na coś, co dorównuje prozie Twardocha (choć można!), znacznie częściej tekst zdaje się nie tylko pełen egzaltacji, a wręcz patetyczny. Zatem często i komiczny, a nie jestem przekonany, że taki był zamysł.

Gdyby to była zabawa – mogłaby zdawać się zrozumiała, gdybyśmy sobie dodali jakieś reguły. Na przykład zabawa polegająca na próbach stawiania siebie w rolach innych twórców, w ich sytuacjach, ale w naszym (pisarza) życiu. Ale to na zabawę nie wygląda, a na poważne przemyślenia na przeróżne tematy. Problem polega na tym, że zdanie twórcy rzadko bywa interesujące czy odkrywcze; to nie jest ten wnikliwy pisarz co w “Morfinie”, choć widać podobieństwo pod względem literackim, użytych słów i zbudowanych zdań, to niestety nie jest to.

Jest i trzecia strona – być może jest Szczepan Twardoch tak odważny, i tak odporny, że świadomie wydał rzecz dumnie nazwaną “Dziennikami” jak część pierwszą większej całości? Myślę, że pisze je wciąż, i że kwestią czasu jest wydanie tomu drugiego. Może po ukończeniu czterdziestki? I tak dalej? Może zamysłem jest bawienie się swoimi własnymi tekstami, myślami i spostrzeżeniami zmieniającymi się wraz z wiekiem, a przy okazji bawienie czytelnika? W takiej konfiguracji nie mam “Wielorybom i ćmom” nic do zarzucenia. Jednak czytelnikom, którzy szukają następnej “Morfiny”, “Wiecznego Grunwaldu” czy nawet “Dracha” tej pozycji nie polecam.

Wydawnictwo Literackie 2015

Akta Dresdena, czyli moje kolejne podejście do urban fantasy

Naczytałem się pozytywnych opinii o cyklu Jima Butchera, nie tylko na blogach, ale i portalach szeroko zajmujących się kulturą – w miejscach, które odwiedzam od lat i które mają dla mnie znaczenie, którym ufam. Recenzje kolejnych tomów przygód Harry’ego Dresdena i ogólna przychylność dla tego twórcy spowodowały, że sięgnąłem po “Front burzowy”, mimo że ostatnie moje przygody z urban fantasy zakończyły się nieszczególnie dobrze.

Lekturę rozpocząłem na fali owych pochlebnych zdań, pozytywnie nakręcony błyskawicznie dotarłem do końca powieści. Choć nie jest to ani pierwsza, ani dziesiąta książka o detektywie żyjącym w naszym świecie, a jednak magicznym, i Harry nie wyróżnia się absolutnie niczym od wielu mu podobnych, jedno trzeba Butcherowi przyznać: wie jak prowadzić fabułę, by wywołać w czytelniku “syndrom jeszcze jednego rozdziału”. A umiejętność niespecjalnego przeginania, zdrowy stosunek do scen romantycznych i w miarę tajemnicza, interesująca przeszłość bohatera powodują, że faktycznie można po ukończeniu lektury pomyśleć o sięgnięciu po tom kolejny. Ponieważ czytało się to tak szybko, i ponieważ byłem ciekaw, czy “Pełnia księżyca” będzie czymś większym, niż tylko następną przygodą, drugi tom zaliczyłem równie błyskawicznie. Niestety póki co większej opowieści nie widać, brakuje rozmachu, i o wyciągnięciu ręki po tom trzeci nie było mowy.

Marzy mi się książka w tym gatunku, ale znacznie bardziej pełna grozy. Albo prezentująca ciekawszy, w jakiś sposób nowy świat. Aby odejść od typowego hokus-pokus i korzystając z urban fantasy zaprezentować czytelnikom jakiś konkretny dramat, gdzie nie ma happy endu, coś mocnego. Czy jest ktoś, oprócz Siergieja Łukjanienki, kto potrafi właśnie tak napisać książkę w tym rodzaju?

Storm Front, Full Moon
MAG 2011, 2012

O poczuciu winy i drugich szansach opowiada J. L. Wiśniewski

Punktem wyjścia do powstania kolejnej książki w cyklu Na F/Aktach jest zabójstwo barda Andrzeja Zauchy oraz towarzyszącej mu kobiety, jak się okazało potem żony zabójcy. I zupełnie tak jak w przypadku książek poprzednich, i tu nie ma mowy o żadnym kryminale – powieść jest swobodną interpretacją zdarzenia, jaką popełnił Janusz Leon Wiśniewski. Autor miał dostęp do akt, o ile pamiętam tak wspominał kiedyś w Drugim Śniadaniu Mistrzów, jednak książka jest efektem własnych przemyśleń pisarza, zbrodnia przedstawiona jest według faktów – reszta to fikcja.

Prawdę mówiąc z całej twórczości tego pisarza znam tylko “Samotność w sieci”, którą to powieść pamiętam jak przez mgłę. Jednego jednak nie zapomniałem – sentymentalizmu i pewnego rodzaju egzaltacji, na których zbudowana jest sama historia. Nie inaczej jest w przypadku “I odpuść nam nasze…”, która to książka o morderstwie opowiada tylko i wyłącznie przez użycie tych dwóch elementów. Czytelnikom mało odpornym na nadmiar tkliwości i melodramatyzmu powieść się raczej nie spodoba; natomiast farciarze, którzy choć raz uczestniczyli w tego typu związku: rzewnym, łzawym, pełnym czułości i motyli w brzuchu – ci będą zachwyceni. Przynajmniej przez parę chwil.

Osobiście jestem raczej z lektury zadowolony, szczególnie, że z początku liczne dygresje i wędrówka pomiędzy latami życia naszego bohatera są bardziej niż interesujące. Parę niezłych historii więziennych, wspomnienia z PRL i uczucia do Polski, które spowodowały, że Francuz został tu na zawsze – to wszystko jest interesujące. Potem jednak robi się gorzej, dygresje zdają się coraz mniej ciekawe, niektóre wręcz sprawiają wrażenie wciskanych do życia Wincenta na siłę. Szczęściem te z większej połowy powieści są niezłe, przy czym autor pisze w taki sposób, że nie da się nie próbować samego siebie postawić w sytuacji Wincenta. To powoduje, że zdarza się od lektury odejść i nieco pomyśleć, zastanowić – a to zawsze dla książki plus.

Jest też książka pełna inteligentnych docinków względem religii i kleru, autor bardzo kulturalnie wykpiwa bezsens istnienia instytucji, miło się czyta takie rzeczy. A i parę bon motów można tu znaleźć, pan Wiśniewski jak widać potrafi je wstawiać nie tylko podczas rozmów na antenie programu telewizyjnego, ale i w książkach, kilka sobie zapamiętałem i z pewnością będę ich nadużywał.

Oto dziewiąty tom przygód Uhtreda z Bebbanburga. Wciąż nie ostatni.

Kiedy trafimy na dobrą powieść, która następnie okazuje się dopiero tomem pierwszym większej całości, jesteśmy raczej uradowani. Każdy zna to miłe uczucie – świadomość, że po zamknięciu ostatniej strony książki można już (albo będzie można za czas jakiś) sięgnąć po kolejny tom i poznać dalsze losy udanie wykreowanego bohatera.

Jednak każda historia, nieważne jak dobra, powinna mieć początek, rozwinięcie i zakończenie. Czasem jednak na to ostatnie nie można się doczekać, i wbrew pozorom kolejne tomy opowieści całość potrafią bardziej zepsuć, niż budować jeszcze lepszy klimat. Przychodzi taki moment, kiedy trzeba powiedzieć sobie: dość, już wystarczy. Dla dobra bohatera. I taką niestety sytuację mamy w przypadku Uhtreda z Bebbanburga, kolesia, o którym od dawna opowiadam w samych superlatywach, wychwalając jednocześnie talent Bernarda Cornwella. Jednak już od pewnego czasu ilekroć książka się kończy czekam na to coś, te sztuczne ognie – na ten koniec po prostu, jak sobie uświadomiłem. Już dość, kolejne tomy choć jakościowo podobne poprzednim niewiele wnoszą do samej historii. Znowu mamy kolejne zagrożenie, kolejnego samozwańczego króla wikingów, największe zagrożenie od czasów poprzedniego samozwańczego króla wikingów, znowu Uhtred – poganin wśród chrześcijan – staje na czele wojsk i znowu wygrywa.

Nawet nie chodzi o to, że wszystko w powieści jest przewidywalne, bo w tego typu heroicznych historiach jest oczywiste, że bohater zwycięży. Problemem jest co innego – serialowość. Nie ma co ukrywać, książki o Uhtredzie są jak kolejne odcinki serialu, gdzie w każdej kolejnej na jeden rozwiązany wątek (tu mamy rozwiązanie kwestii znanego od dawna Haestena) dochodzą minimum dwa kolejne, które będą się ciągnąć (spór o Northumbrię, kwestie dotyczące potomstwa bohatera). Raz autor już zrobił taką akcję – wymyślił świetną postać (Richard Sharpe) a potem dodawał kolejne tomy, wciąż i wciąż. Siłą Sharpe’a jest jednak konstrukcja historii w taki sposób, że praktycznie każda książka opowiada o czym innym. Tu jednak jest ciągłość opowieści, i proszę nie zrozumieć mnie źle – to jest dobra książka. Ale teraz, przy dziewiątym tomie, zachwycać będzie już tylko największych, najwierniejszych fanów. Dla mnie wygląda jakby dzieje Uhtreda były rozciągane na siłę. Słowo daję, jakby nagle powstała kolejna seria, dajmy na to opowiadająca o bracie Oswaldzie czy drugim synu bohatera, Uhtredzie młodszym, wcale bym się nie zdziwił. Trzeba kuć żelazo póki gorące, a sukces książek (oraz sukces serialu na ich podstawie) powoduje, że autorowi trzeba wybaczyć i można go zrozumieć. Ale skomentować szczerze także wolno, co też właśnie robię. :)

Pisałem kiedyś o tym, że Uhtred przypomina mi Derfla z opowieści arturiańskich tego samego twórcy. Dziś widać, że Derfel ma jedną przewagę nad naszym poganinem – jego historia zdołała się zamknąć w trzech doskonale napisanych tomach. Zachwyt nie minął przed zakończeniem lektury. W przypadku tego cyklu trudno już mówić o zachwycie, trudno też kłamać, że niecierpliwie czekam na kolejny tom. Bo oczywiście przeczytam, ale wcale mi się nie spieszy. I tego mi szkoda najbardziej, bo kiedyś było inaczej.

Zakończenie sagi Rigante, czyli jak David Gemmell mistrzem jedynie bywał

Trzeci i czwarty tomy sagi Rigante rozgrywają się wiele wieków po wydarzeniach znanych z “Miecza w Burzy” i “Nocnego Sokoła”. Czasy Connavara i Bane’a są odległą przeszłością, bohaterowie ci są wręcz mityczni, o ich walkach, życiu, a nawet pochodzeniu krążą legendy. Świat Rigante zmienił się tak bardzo, że poznawanie aktualnej sytuacji politycznej sprawia prawdziwą przyjemność. Tak, jak dwa pierwsze tomy obrazowały czasy podobne do naszego starożytnego Rzymu, tak teraz mamy późne średniowiecze, jest pierwsza broń palna, a całość przypomina walkę Szkotów z Anglikami.

Tymi pierwszymi są oczywiście Rigante. Pozbawieni możliwości nie tylko noszenia broni, ale nawet nauki jej stosowania, choćby w samoobronie, odseparowani, nie posiadający praw obywatelskich, stanowią zwyczajnie gorszy sort ludzi. Uzależnieni od ludzi zwanych Varlish, czyli potomków Varsów, w obecnych czasach już nie odpowiedników naszych wikingów (jak za Connavara), ale władców tych ziem. Ludzie Rigante podzieleni na klany udają, że godzą się z życiem pod panowaniem liczniejszych Varlish, jednak co pokolenie wybuchają powstania. W prologu obserwujemy, jak to u Gemmella często bywa, ostatnie chwile dwójki powstańców, a następnie płynnie przechodzimy do obserwacji żywotu ich potomków.

W “Ravenheart” autor doskonale się bawi pokazując nam prawdę, o której często się zapomina: że historię piszą zwycięzcy, i że to, czego dziś dowiadujemy się o dawnych czasach często jest po prostu kłamstwem. Nieźle się można uśmiać oglądając karkołomne wyczyny historyków i polityków umieszczające zarówno Connavara, jak i Bane’a wśród ludzi należących do plemion Varsów, których dzięki temu można przedstawić jako pogromców Kamiennego Grodu i samego Jasaraya.

Oczywiście prędzej czy później musi dojść do konfliktu, ale jak na Gemmella przystało, nie będzie to po prostu durne łubudu. Odwrotnie, w “Ravenheart” autor skupia się na przedstawieniu nie siły ciała, ale ducha, przez opowiedzenie niezłej historii o człowieku, który swoją postawą stał się inspiracją dla innych, także oponentów. Jest to dobra książka, nie jedna z najlepszych, ale zdecydowanie udana.

Czego niestety nie można powiedzieć o ostatnim tomie sagi Rigante, zatytułowanym “Stormrider”. Ba, to jedna z najsłabszych powieści Gemmella, totalny gniot. Już sam początek wyrzuca do kosza wszystkie dobre wspomnienia z sagi, gdy obserwujemy złego żołnierza, który potrafi stosować magię, i który właśnie (o la boga) przejmuje artefakt wzmacniający jego moc. Ależ dno, muł po prostu.

I tak wygląda zakończenie niezłej sagi. To boli nie tylko ze względu na Connavara i Bane’a, ale też na bohaterów poznanych w “Ravenheart”, którzy tu nieco starsi stają naprzeciw globalnego konfliktu, prawdziwej wojny. Sprowadzenie istoty konfrontacji do podzielenia frakcji na “dobrych żołnierzy” i “złych sług ciemnych mocy” niszczy całą przyjemność, jaka miała płynąć z zabawy, bo dobrze wiemy, że autora stać na wiele więcej.

I tak to jest (było, facet jednak już nie żyje) z Davidem Gemmellem. Człowiek ten od 1984 bodajże, od “Legendy” wciąż pisał tę samą książkę. Talent miał, ale i czasem miewał trochę lenia. Gdy wychodziły mu takie pozycje jak cykl “Troja”, “Miecz w Burzy”, “Waylander”, “Król poza bramą” czy nawet “W poszukiwaniu utraconej chwały” – wszystko jest ok. Jednak gdy na scenę wchodzą rozwiązania najprostsze, hokus pokus i czary mary, jak w “Zimowych wojownikach”, “Księciu Mroku” albo “Stormrider” – wtedy aż żal… chwyta za serce. :)

Mistrz heroic fantasy w akcji, czyli o „Mieczu w Burzy” i „Nocnym Sokole” Davida Gemmella

Długi czas zbierałem się, by sięgnąć po niewydane w naszym kraju powieści jednego z moich ulubionych pisarzy. Złośliwi mówią, że ten gość pisze wciąż jedną książkę, obiektywnie się z tym twierdzeniem nawet zgadzam, ale rzadko kiedy mi to przeszkadza w przyjemności czytania. David Gemmell faktycznie wciąż przepisuje to samo, ale mnie opowieści o herosach, takie pozbawione happy endu, z realistycznie przedstawionymi bohaterami nigdy się nie nudzą. Niby mamy tu światy fantasy, ale zawsze jakby prawdziwe, elementy magii są często dodatkiem, który spokojnie można pominąć, przymknąć na niego oko.

Na pierwszy ogień poszła saga Rigante, której dwa pierwsze tomy wyszły także w Polsce. Jednak by mocniej wczuć się w klimat postanowiłem je zaliczyć jeszcze raz, tym razem w oryginale. I od razu powiem, że “Sword in the Storm” uważam za jedną z najlepszych książek Davida Gemmella – idealnie skomponowaną ze wszystkich składników, na jakie składa się historia o bohaterstwie, honorze, ale i słabościach. Powieść wypełniona walką, a jednak głównie traktująca o bitwie człowieka z samym sobą, o zachowanie człowieczeństwa, o pozostanie ludzkim nawet w czasach wojen, które usprawiedliwiają każde zło.

Historia Connavara jest bardzo uniwersalna, bowiem opowiada o drodze człowieka, od dzieciństwa do dorosłości oraz o odpowiedzialności, jaka ciąży na każdym, kto uważa się za istotę rozumną. Identyfikowanie się z bohaterem przychodzi bez trudu; każdy z nas miał swoje chwile radości i smutków, z perspektywy czasu każdy z nas widzi momenty życia, których się wstydzi, ale i takie, gdy możemy odczuwać dumę. Obserwacja dorastającego wojownika, który jako jeden z nielicznych dostrzega zagrożenie zbliżające się do granic ziem zamieszkanych przez jego plemię, to czysta przyjemność. Głównie dlatego, że jest także człowiekiem, który popełnia błędy. To nie jest ten typ heroic fantasy, gdzie wszystko zostaje załatwione za pomocą oręża jednego, niepokonanego barbarzyńcy. Connavar potrafi myśleć, a co ważniejsze, zdaje sobie sprawę z mądrości innych; jest w stanie zjednoczyć plemiona przeciwko wspólnemu wrogowi, jest w stanie słuchać dobrych rad. Jest jednak także wojownikiem i drzemie w nim bestia, która walczy o to, by wyrwać się na wolność. Jeśli to nastąpi, z bohatera Connavar szybko stanie się postrachem, Królem Demoniczne Ostrze.

Interesująco na tym tle wypada tom drugi, zatytułowany “Midnight Falcon”. Opowiada o synu Connavara, noszącego bardzo znane w krainie powieści/komiksów imię Bane. Dorastający bez ojca, wiecznie zagniewany, stojący obok innych, wytykany palcem, a jednocześnie Rigante czystej krwi, waleczny, odważny, śmiały. To zupełnie inna historia, niestety już słabsza, także dlatego, że na scenę wchodzą zagrywki zawsze obniżające poziom prozy Gemmella: jakieś zakony i jacyś kapłani. W ogóle religia nie jest mocną stroną tego twórcy, o ile ma nam do przekazania wartości uniwersalne, tak sposób ich przedstawienia z reguły psuje mocno zabawę, wydarzenia są bowiem tak przewidywalne, sam ten system nazywam syndromem Dartha Vadera (zły kapłan, morderstwo kogoś bliskiego, pragnienie zemsty, zły kapłan okazuje się być nieszczęśliwym, mimo wszystko dobrym człowiekiem). Gemmell go zdecydowanie nadużywa w swoich powieściach, motyw ten podoba się tylko raz. Dla kogoś, kto zaczyna z Gemmellem przygodę “Midnight Falcon” okaże się świetną lekturą, ale dla tych, co z tym autorem mieli do czynienia będzie to powtórka z rozrywki.

W tle obu powieści jest nieco magii, ale sprytnie dopasowanej, nie narzucającej się. O wiele bardziej w oczy rzuca się znacznie szersza sprawa przedstawiająca powstanie i upadek imperium, co również jest tematem, który Gemmella interesuje, i o którym często opowiada w swoich książkach. Młody Connavar obserwuje drogę na szczyt jednego z generałów Kamiennego Grodu, uczy się od niego, a potem stawia mu czoło ze swym plemieniem. Młody Bane z kolei spotyka tegoż generała w ostatnich jego dniach, gdy jako imperator znacznie bardziej walczy z różnymi frakcjami politycznymi (kapłaństwo!), które zbyt urosły w siłę, niż z wrogiem zewnętrznym. Każdy z nich doceni Jasaraya, zarówno jako nauczyciela, jak i przeciwnika – i to jest następny charakterystyczny element powieści Gemmella. Ukazanie, że w wojnach giną prości ludzie, podatni na różnego rodzaju idee, tymczasem dowódcy to ludzie cywilizowani, realizujący po prostu swoje cele polityczne, potrafiący ze sobą rozmawiać, ba, nawet się dobrze rozumiejący, by ostatecznie i tak mogli stanąć naprzeciw siebie z mieczami w dłoniach, by za pomocą tych głupszych od siebie osiągnąć swoje cele.

Płynnie po ukończeniu lektury “Midnight Falcon” sięgnąłem po kolejny tom serii, zatytułowany “Ravenheart”. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że rzecz dzieje się setki lat po czasach Connavara i Bane’a! Ale o tym następnym razem, tymczasem Gemmella jak zawsze polecam, nie bez powodu gdy żył, tytułowany był “najlepszym pisarzem heroic fantasy”.

Lubię książki Kasi Puzyńskiej, także „Utopce”, ale „Z jednym wyjątkiem”

Bardzo dobry tytuł ma czwarty odcinek sagi o policjantach z Lipowa. Przeczytałem już wszystkie części, także piątą, i faktycznie – podobały mi się każda jedna, z jednym wyjątkiem, właśnie czwartej.

Historia tu przedstawiona jest niezła, choć nie wybitna, ale na pewno zjadliwa. Problem miałem nie z fabułą, ale z bohaterami – chyba trochę zbyt wiele powiązań między nimi. Byłe żony, córki skłócone z matkami, dłuższy czas nie do końca ogarniałem kto jest kim względem kogo. Może to tylko mój problem, zdaję sobie z tego sprawę.

Druga sprawa to grubość pozycji. Intryga nie jest aż tak mocna, by zapełnić dobrą treścią tyle kartek. Nożyczki by książce zrobiły dużo dobrego, mamy tu bowiem zbyt wiele scen, które w ostatecznym rozrachunku okazują się scenami niepotrzebnymi. Jest sens pokazywać aż tak wiele momentów z poszczególnymi postaciami, gdy na końcu czeka nagroda za wytrwałość, gdy okaże się, że wszystko miało większy cel, że jest na końcu jakiś przyjemny fajerwerk. Tu tego zabrakło, i kilkoro postaci w całej intrydze stanowią jedynie wypełniacze, sztuczny tłum mający na celu ukrycie tożsamości mordercy. Paradoksalnie tym prościej jest tę tożsamość odkryć przed bohaterami książki, czego nie lubię – wolę czuć zaskoczenie.

Płynnie z lekturą przeszedłem do następnej części, zatytułowanej “Utopce”. Okazała się ona znacznie bardziej mi odpowiadającą, wracamy na ziemię, tę polską ziemię, gdzie zawiązanie intrygi jest bardzo typowe dla tego narodu. Powracamy do sprawy zaginięcia sprzed lat, w tle obserwujemy zmagania bohaterów z dniem codziennym, tym razem na pierwszym planie są sprawy sercowe, a autorka umiejętnie pokazuje ludzi małych, u nas często siedzących niestety dość wysoko oraz utrudnioną pracę wszystkich znajdujących się niżej w łańcuchu dowodzenia.

Śmieszne, że w książce jest nieco mistycyzmu, który normalnie bym odnotował z oburzeniem, a tu okazał się być dziwnie na miejscu. Są “Utopce” też całkiem udanym przedstawieniem lokalnej społeczności, przedstawienie księdza przez autorkę mnie zachwyciło, a ilość postaci tworzących tło tym razem została pomyślana lepiej – nie mamy wypełniaczy, a na końcu faktycznie czeka czytelnika nagroda.

I jak zwykle u pani Puzyńskiej chciałoby się od razu sprawdzić, co było potem, bo o ile kryminał został rozwiązany, tak wątki osobiste bohaterów są wciąż otwarte, a ciekawość czytelnika wcale niemała.

Z jednym wyjątkiem, Utopce
Prószyński i S-ka 2015

O dwóch takich, czyli Kaziku Staszewskim i Tomku Lipińskim

Tak jak się spodziewałem: posiadanie nieograniczonego dostępu do ponad dwunastu tysięcy książek owocuje sięganiem i po takie rzeczy, których zakupu bym nigdy nie rozważał. Przeczytać – owszem, chętnie, ale kupić? Nieee. Prędzej pożyczyć, tylko skąd, od kogo? Legimi niczym biblioteka oddaje nam tak dużo książek, i tak różnych, że nic, tylko korzystać.

Do “Idę tam gdzie idę” dodano słowo: autobiografia. Niestety jednak jest to wywiad, nie dosłownie spisana autobiografia, ale odpowiedzi na pytania, fakt, że pełne dodatkowych, niezwiązanych z pytaniem faktów. Piszę: niestety, bo Kazik pisze takie teksty, że spodziewam się, iż także proza wychodzi mu całkiem całkiem. Pamiętam jakieś tam felietony, niespecjalnie wybitne, ale o swoim życiu z pewnością potrafiłby opowiedzieć. No, ale tu nie tyle opowiada, co odpowiada, na szczęście potrafiąc się przy tym rozgadać.

Co jest w książce najlepsze, to oczywiście sama postać bohatera. W tym wypadku jednak nie ze względu na to, jakim Kazik jest artystą, także nie chodzi o to, jakim jest wybitnym człowiekiem, czy coś takiego. Zachwyca jego podejście do muzyki i własnej twórczości. Nikt nigdy nie mógł mu zarzucić gwiazdorstwa czy poszukiwania sławy, a teraz, w jego słowach widać, że on sam także kompletnie przez te wszystkie lata nie dał się omotać. Zachwyca jego zdziwienie i niezrozumienie do końca fenomenu, jakim się stał, właśnie nie Kult, nie KNŻ czy solowe nagrania, ale Kazik Staszewski – osobowość.

Wspomnienia początków Polandu i Kultu to kawałek niezłej historii, także, a może nawet przede wszystkim historii tego kraju, tej najnowszej. Kazik w sposób dość dla siebie typowy opowiada nie tylko o muzyce i inspiracjach, ale i ludziach, wraz z którymi tworzyła się muzyka punkowa i nowofalowa. I nie owija w bawełnę. Nie, żeby “Idę tam gdzie idę” było wypełnione sensacjami jak kolorowa gazeta, ale jego uwagi o mniej i bardziej znanych artystach bywają więcej niż ciekawe, i brzmią jak stwierdzenia faktu, nie złośliwości.

Jest też w książce sporo o samym Kaziku jako synu, mężu i ojcu, i także te fragmenty są budujące. W ogóle taki właśnie jest ogólny wydźwięk tej autobiografii – budujący. Sam niespecjalnie obserwuję działalność artysty już od wielu lat, ale dwie pierwsze płyty KNŻ mogę wyrecytować z pamięci w dowolnej chwili, i niejednego od Kazika się w tamtych dniach dowiedziałem, niejedno pamiętam i teraz nawet mógłbym rzec, że jego teksty pomogły mnie wychować. Miło jest widzieć, że choć prasa różnie o nim pisze, szczególnie dziś, gdy prasa ściga się z internetem o bardziej żenujące faktoidy, człowiek ten wciąż, niezmiennie, stoi na stanowisku rozsądku i rozumu.

Inaczej wygląda kolejny wywiad-rzeka, tym razem z Tomkiem Lipińskim. Tu rozmówca bierze aktywny udział w dialogu, samemu opowiadając także o tamtych czasach, ludziach, Polsce i muzyce. Robi się z tego czasem chaos – nie wiem, może w wersji papierowej jest wyraźniej oddzielony dialog, bo w wersji elektronicznej często nie wiadomo kto aktualnie mówi.

Sam Lipiński jest inną postacią niż Kazik, znacznie bardziej traktuje siebie jako artystę, świadomy talentu i umiejętności. Dziwne jest to, że w zasadzie próżno tu szukać naprawdę ciekawych informacji. Albo to wynik dopiero co odłożonego “Idę tam gdzie idę”, wypełnionego przeróżnymi dygresjami, albo faktycznie lektura jest dość sucha. I nie chciałbym obrażać czy wskazywać palcami winnych, ale… kurczę, zadający pytania zachowuje się tu często jakby książka nie miała być o Tomku Lipińskim, ale o nim samym, lub o nich obu, a ja przyznam się, że jestem takim ignorantem, że nawet nie wiem kim pan Bratkowski jest, żeby miał brać tak czynny udział w opowieści o Tilcie, Brygadzie Kryzys i Tomku Lipińskim.

Niezależnie od tego informacji jest tu mniej, i tam, gdzie Kazik sypał nazwiskami i pseudonimami nie tylko ze świata Polandu i Kultu, tak “Dziwny, dziwny, dziwny” wypada blado, skąpo wręcz pod tym względem. Na domiar złego wypowiedzi są dość krótkie, i gdy tylko zaczyna się coś ciekawego, pada kolejne pytanie, często niezwiązane z poprzednim, i ostatecznie książka bardziej przypomina średnio udany wywiad, niż biografię.

Idę tam gdzie idę. Autobiografia
Wydawnictwo Kosmos Kosmos 2015

Dziwny, dziwny, dziwny
Wydawnictwo De Facto 2015

„Filary ziemi” wersja 1.5, czyli o „Świecie bez końca” Kena Folletta

Powieści Kena Folletta trudno nazwać literaturą, która zwala z nóg. Łatwiej nazwać je solidnymi pozycjami, sprawnie przygotowanymi, i choć może bohaterowie z reguły nie są aż tak dobrze przedstawionymi postaciami, jakbyśmy chcieli, to jednak lektura sprawia dużo przyjemności. Nie ma efektu “wow”, a jednak jest tylko kwestią czasu, gdy czytelnik sięgnie po kolejną książkę. Bo Folletta czyta się po prostu dobrze. Ale nie jednym tchem, i to jest ten problem.

“Świat bez końca” to niby kontynuacja słynnych “Filarów ziemi”. Piszę “niby”, bo to zabieg czysto marketingowy; akcja dzieje się dwa wieki potem, i o bohaterach budujących katedrę w Kingsbridge już mówi się jak o postaciach mitycznych. Znajomość wydarzeń i postaci z “Filarów” jest kompletnie nie wymagana, i to mi się podoba, bo zwyczajnie nie pamiętam takich szczegółów jak imiona osób czy relacje pomiędzy nimi.

Pamiętam natomiast budowę katedry oraz ogrom zła, jakie przytrafiło się w życiu bohaterów. I z przykrością muszę powiedzieć, że pan Follett niespecjalnie się postarał w “Świecie bez końca”, oddając nam sagę, która porusza dokładnie te same tematy co poprzednik. To się oczywiście czyta nieźle, i jak to w przypadku prozy brytyjczyka bywa, im dalej zajdziemy, tym bardziej chcemy przewracać kolejne kartki, najdłużej trwa poznanie mentalności postaci i polubienie ich. Prawdą jednak jest, że obie książki są do siebie bardzo podobne. Tak, jak w “Filarach”, tak i w “Świecie” będziemy obserwować odwieczny konflikt między z reguły cwanymi, ale głupimi konserwatystami i tymi, którzy pragną popchnąć życie Kingsbridge dalej, którzy nie boją się eksperymentów i postępu. I tak samo, jak w “Filarach”, tak i tu rolę tych pierwszych odgrywa kościół, a drugich kilkoro mądrych mieszkańców, którzy potrafią spojrzeć w przyszłość dalej, niż tylko do kolejnego dnia i widzą wokół siebie coś więcej, niż cielesne przyjemności i pełne brzuchy.

Jasne, że lubię czytać o manipulacjach kleryków, każda pozycja, która prezentuje kościół jako instytucję jednak w przeważającym stopniu opanowaną przez polityków i manipulantów ma moje uznanie. Ale to już było. Jasne, historia lubi się powtarzać, oczywiście, ludzie niespecjalnie mądrzeją z kolejnymi pokoleniami, a jednak całość jest tak bardzo przewidywalna dla czytelników, którzy Folletta już znają, że często można zgrzytać zębami. Jest tu tak wiele okazji, by zaskoczyć, by zbudować coś niespodziewanego, ale nie – od początku do końca “Świat bez końca” idzie w spodziewanym od niemal pierwszej strony kierunku, i to mnie bolało. Szczególnie na końcu, gdy w dosłownie kilku zdaniach Follett “posprzątał” cały ten galimatias, który wcześniej przedstawiał na niemalże tysiącu stron.

Ma książka swoje momenty, i nie skupia się aż tak na szczegółach, jak “Filary”, jest znacznie bardziej o ludziach i o czasach, w jakich żyją, niż o procesie budowy czy architekturze. Brakuje trochę większej ilości postaci w tle, szczególnie tych prawdziwych, historycznych. Na szczęście mimo tych krytycznych uwag, jest to pozycja dobra. Jak już powiedziałem: z nóg nie zwala, ale jest solidna. Objętość obiecuje coś bardziej imponującego, niż przecinające się losy zaledwie kilku postaci przez okres około czterdziestu lat, jednak po zakończeniu lektury byłem znacznie bardziej zadowolony, niż nieusatysfakcjonowany.

World Without End
Albatros 2012