niedziela, 3 marca 2019

Im prostszy pomysł, tym lepsza fabuła? Czyli znowu o Kingu z szacunkiem ("Christine")

„Christine”, podobnie jak „Cujo” jest pozycją, którą naprawdę trudno przegapić. Czy to ze względu na sławę autora, czy popularność filmów na podstawie książek – trudno znaleźć kogoś, kto by nie kojarzył, że Christine, to – ten, no wiesz, ten samochód, co mordował ludzi.

Pomysł brzmi prostacko. Nawet jeśli za punkt wyjścia weźmiemy założenie, że horror równa się bzdury, tak opracowanie pomysłu o mordującym ludzi samochodzie brzmi nawet wówczas nieco żałośnie.

Tym bardziej zachęcam do sięgnięcia po książkę, jest ona bowiem popisem takiego talentu pisarskiego i takiego polotu i swobody narratora, że nawet mordujący ludzi samochód jej nie jest w stanie zaszkodzić.

Bowiem King, jak na Urodzonego Pisarza przystało, przedstawia nam bohaterów i świat, w którym żyją tak lekko i naturalnie, że nim na poważnie zaczniemy rozważać opcje dotyczące samochodu zupełnie w ten świat wsiąkniemy. Spora część powieści pisana jest z perspektywy pierwszej osoby, przez przyjaciela postaci, która weszła w posiadanie Christine. Pokaz życia w końcówce lat siedemdziesiątych w USA to przygoda sama w sobie, King znany jest ze swady i nonszalancji w opisywaniu świata sobie doskonale znanego, i potrafi robić to w taki sposób, że po prostu w tym świecie się na czas trwania lektury żyje.

Historia przyjaźni nastolatków wkraczających w dorosłość, problemy w szkole, problemy z dziewczynami, problemy z rodzicami, problemy z kasą – to samo życie, i dzięki swobodzie pisarza identyfikujemy się z bohaterami od pierwszych stron powieści. Stopniowe odkrywanie, że z Christine jest coś nie tak zamiast powodować uniesienie brwi z zażenowaniem powoduje wzrost napięcia. King wplata morderczy pojazd w opowieść w taki sposób, że – MÓWIĘ POWAŻNIE – można się wystraszyć. Tak, tej bzdury na kółkach (dosłownie). Klimat wytworzony przez stopniowe wstawianie bariery w życie Andy’ego, bariery oddzielającej go coraz bardziej od przyjaciela, rodziców a nawet dziewczyny powoduje, że napięcie staje się tak potężne, iż dalsze wydarzenia nie zdają się już bzdurami, są wręcz oczekiwane, tak bardzo na miejscu.

Zastanawiałem się jak King osiągnął ten pułap, żeby z czegoś tak bardzo naciąganego zrobić tak dobrą opowieść. I doszedłem do wniosku, że mamy w Christine do czynienia z typowo kingowskimi dłużyznami, rozbudowanymi opisami nie zawsze interesującymi czytelnika – i że to paradoksalnie one przygotowały grunt pod stworzenie z tej nieprawdopodobnej historii rzecz aż tak wciągającą, i niemal rzeczywistą. Dbałość w przedstawianiu wszystkiego po kolei, dbałość w opisywaniu życia nastolatków i relacji między nimi a także świata, w jakim przyszło im żyć, świata tu i ówdzie zamkniętego, ale jednak w pewnych miejscach oferującego pewne możliwości, przy pewnym ryzyku rzecz jasna – dbałość o szczegóły. Owszem, nadmuchało to książkę, i niejeden czytelnik także tu (jak w wielu innych pozycjach Kinga) będzie szukał nożyc, tak jednak mi się wydaje, że nadmiar opisów Christine zamiast zaszkodzić – pomógł, bowiem ta bzdura, ta groteska, jaką jest mordujący ludzi Plymouth 1958 zamiast wzbudzać prychnięcia i lekceważenie potrafi wzbudzić strach. A to jest bezcenne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz