niedziela, 3 marca 2019

Bzdury, że faktycznie, aż strach… ;) (G. Masterton - "Manitou")

Nie pamiętam ile mogłem mieć lat, gdy pierwszy raz natknąłem się na powieści Grahama Mastertona. Niewiele, było to gdy odszedł PRL, przyszła RP i wraz z nią setki kolorowych książek z atrakcyjnymi, wyzywającymi wręcz okładkami. Książki te, jak wszystkie w domu moich rodziców, leżały sobie na wierzchu, czytane, także przeze mnie. A przynajmniej ich początki.

Na zawsze zapamiętam przerażenie, jakie ogarnęło mnie już w trakcie kilku pierwszych stron książek takich jak Manitouczy Kostnica. Wówczas nie doczytałem ich do końca, lecz mimo to strach pozostał ze mną na długo; nawet dziś wydaje mi się, że mogę sobie przypomnieć jak wówczas ogarniała mnie najczystsza groza, przekonanie, że to wszystko prawda. Banalne pomysły Grahama Mastertona trafiały na podatny grunt, siejąc niechęć do powieści z dreszczem (i grozy samej w sobie), która pozostała ze mną długie lata.

Dziś mam wrażenie, że to wówczas byłem idealnym czytelnikiem tego typu literatury. Oczywiście nie jako dziecko ośmioletnie, ale, powiedzmy, gdybym miał lat z piętnaście? To mogłoby się udać. Byłem jednak za mały i zbyt strachliwy, z podziwem patrząc na starszego kuzyna, który najstraszniejsze horrory czytał tylko nocami przy świetle księżyca, w samotności. Do dziś ma mój respekt.

Niestety teraz nie pozostało wiele ze strachu, jaki onegdaj wywołały we mnie pierwsze publikowane w naszym kraju powieści Grahama Mastertona. Z dzisiejszej perspektywy trzeba uczciwie przyznać, że takie chociażby Manitou to pokaz dwóch stron nie tylko samego twórcy, ale niestety także horroru jako gatunku popkultury. Strona pierwsza to niewątpliwy talent do snucia historii nieskalanej zbędnym opisem, do przedstawiania faktów takimi, jakie narrator je widzi oraz umiejętności nawiązywania błyskawicznego kontaktu na linii bohater-czytelnik. To Masterton ma opanowane w sposób chyba wręcz mistrzowski. Jest niestety też druga strona, czyli rozwinięcie historii, czyli totalny stek bzdur niezdatnych do przyjęcia dla dorosłego człowieka. Fabuła, która od połowy powieści wygląda jak sklecana na bieżąco na kolanie, nie czytana ani razu przed publikacją, pełna zdarzeń, które wystraszyć mogą faktycznie jedynie małe dziecko. I jak tu ocenić klasykę grozy? W 1991 roku wrażenie strachu kazało by mi wystawić dychę. Dziś? Chyba wolałbym nie oceniać, bo przecież konflikt bohatera z szamanem to nie groza, a groteska.

Bo chyba jest tak, że pewne dzieła po prostu trzeba poznawać w pewnym wieku, inaczej zwyczajnie szkoda na nie czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz