środa, 11 grudnia 2019

Mortka pod Sudetami, czyli komisarz po raz drugi (Wojciech Chmielarz - "Farma lalek")

Początkowo obawiałem się, że zbrodnia tu opisana zepsuje dobre wrażenie, jakie zrobił tom pierwszy przygód komisarza Jakuba Mortki, “Podpalacz”. Na pierwszy rzut oka bowiem rzecz wygląda dokładnie tak, jak w tych wszystkich amerykańskich thrillerach spod znaku Thomasa Harrisa czy Alex Kavy. Na szczęście moje obawy okazały się zbyteczne, bo Wojciech Chmielarz choć wystartował po amerykańsku, to całość rozwinął w najlepszy możliwy sposób, którego nie powstydziłby się nawet Hakan Nesser.

Zaprezentowana tu historia jest tak mocno umocowana w polskiej rzeczywistości, że przez cały czas trwania lektury miałem wrażenie że jestem nie tylko obserwatorem, ale wręcz uczestnikiem wydarzeń. Ogromne znaczenie ma tu fakt, że komisarz Mortka jest postacią, którą co prawda można polubić, ale nie da się nie zwracać uwagi na jego liczne zaniedbania i decyzje, które są podjęte pod wpływem chwili, nieprzemyślane i prowadzące do przykrych skutków. I mam tu na myśli zarówno sytuacje rodzinne, jak i zawodowe.

Tym razem komisarz Mortka trafia pod Sudety, w Warszawie od niego odpoczywają, on sam też ma okazję odetchnąć od szarej codzienności. Niestety coś, co miało wyglądać jak prawie urlop zamienia się w śledztwo, w którym krok po kroku autor porusza coraz to mniej spodziewane, ale niezwykle ważne i aktualne tematy. “Farma lalek” zaczyna się mocno, potem uderza jeszcze bardziej, jednak nigdy bym nie przewidział dokąd autor zmierza, nie da się tego poznać po wybranych motywach. Świetna książka, pełna niespodzianek, ale podana w taki sposób, że wszystko można przełknąć bez zapijania, przyjąć bez mrużenia oczu. Doskonała robota.

wtorek, 10 grudnia 2019

Wdarcie Hideo Kojimy, czyli słów parę o "Death Stranding"

Uruchamiałem Death Stranding bez oczekiwań, a nawet z obawami. Świadomie odrzuciłem nachalne promowanie tytułu przez wszystkich kojimistów tego świata, nie oglądałem trailerów, kompletnie zaniechałem analizowania rozgrywki oferowanej na gameplay’ach w sieci. Im jestem starszy, tym lepiej się bawię nie wiedząc nic o grze, w którą mam grać, prócz niezbędnego minimum. A już świetnie się sprawdziła ta koncepcja przy produkcji kogoś tak kontrowersyjnego jak Hideo Kojima - ośmielę się twierdzić, że w jego przypadku nieznajomość tematu gry jest możliwie największą radością, jaką gracz może sobie sprawić. 

Do świata przedstawionego wszedłem bez żadnej znajomości miejsca, w którym będę przebywał przez około pięćdziesiąt godzin. Poznałem Sama, granego przez Normana Reedusa wraz z jego niesforną, znaną z The Walking Dead czupryną. Szybko spotkaliśmy Fragile, a potem się okazało, że trzeba spalić zwłoki prezydentki, jednak nim do tego doszło nastąpiło bliskie spotkanie z Wynurzonymi, zakończone zgonem jednej z postaci, a co za tym idzie umarł także Sam a wokół pojawił się gigantyczny krater wywołany przez rozpróżnię.

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Komisarz Jakub Mortka po raz pierwszy - "Podpalacz" (Wojciech Chmielarz)

Bohaterem “Podpalacza” jest komisarz Jakub Mortka, policjant z Warszawy. Musi odnaleźć człowieka, który podpalając kolejne domy w okolicy doprowadził do śmierci przebywających w nich mieszkańców. Tym, co mnie interesowało jednak jest nie tyle kryminał, co bohaterowie. I tu z radością donoszę, że “Podpalacz” stanowi bardzo obiecujące otwarcie, bowiem sam Mortka, jak i jego koledzy i znajomi z komendy to ludzie z krwi i kości.

Komisarza poznajemy już po rozwodzie, w dość stereotypowej sytuacji gliny, którego praca pochłaniała tak bardzo, że nie potrafił utrzymać rodziny w komplecie. Teraz pomieszkuje ze współlokatorami w wynajętym mieszkaniu, fajna polska rzeczywistość - koleś, który ma do czynienia ze zbrodnią zarabia tyle, by po opłaceniu alimentów móc sobie wynająć pokój ze studentami. 

Autor bardzo sprawnie konstruuje fabułę tak, by wszystkie elementy, wszyscy zaprezentowani bohaterowie i poruszone motywy albo trafiły na swoje miejsce, albo stanowiły obietnicę na później, na kolejne epizody cyklu o Jakubie Mortce. Lektura “Podpalacza” jest przyjemnością, Mortki wcale nie da się ot tak polubić, jego zaniedbania są imponujące, ale łatwe do strawienia, bowiem Mortka jest po prostu człowiekiem i tak, jak potrafi opieprzyć innych, tak sam często na opieprz zasługuje. 

Największym atutem książki według mnie jest idealne połączenie powieści o ludziach ze zbrodnią. Podpalenia nie są jedynie tłem do pokazania ciekawych postaci; z czasem gdy czytelnik zaczyna łączyć fakty, to oczekiwania względem życiowych decyzji bohatera dorównują oczekiwaniom związanym ze sprawą. A autor świetnie się bawi, na sam koniec oferując nam taką petardę, że nie można zrobić nic innego, jak po zapoznaniu się z epilogiem natychmiast sięgnąć po kolejną część cyklu o komisarzu Mortce.

Podpalacz
Marginesy 2018

poniedziałek, 18 listopada 2019

Dwa żywoty jednego człowieka, czyli nowy Jeffrey Archer ("I tak wygrasz")

W swojej najnowszej powieści Jeffrey Archer poszedł tak bardzo do przodu, że aż stanął w miejscu. Tym samym, w którym stoi dumnie wyprostowany od 1976 roku, od dnia, w którym wydał “Co do grosza”. To trochę dziwne, że można od czterdziestu lat pisać ciągle to samo.

Ponownie obserwujemy młodość naszego bohatera, tym razem o imieniu Aleksandr, którego zastajemy w latach 60. w ZSRR. Chłopak próbuje z matką uciec na zachód, wskakują na statek, i… tu robi się dwóch Aleksandrów. Jeden trafia do Wielkiej Brytanii, drugi do Stanów Zjednoczonych.

Niestety nie mogę powiedzieć, by tego typu rozwiązanie sprawiło, że “I tak wygrasz” jest w jakimś stopniu inną książką od poprzednich. Choć mamy do czynienia z dwiema równoległymi historiami, nie jest to powieść o dwóch alternatywnych rzeczywistościach. Drugoplanowi bohaterowie się tu potrafią pojawić w życiu obu Aleksandrów, i historia zaczyna przypominać tę z “Synów Fortuny”, w której czytelnik podświadomie spodziewa się podobnego zakończenia.

Sytuacji nie poprawia fakt niedbałości autora w kreowaniu oponentów Aleksa/Saszy. Doprawdy, mamy prawo już być zmęczeni brakiem poziomu u przeciwników archerowskich bohaterów; jak zwycięstwo ma być satysfakcjonujące, skoro walczymy z idiotami? O “przyjacielu” z dzieciństwa imieniem Władimir to już w ogóle nie chce mi się pisać, to jest takie pójście po linii najmniejszego oporu, że autorowi powinno być wstyd.

Ponarzekałem, od dłuższego czasu narzekam, a przecież Archera wciąż czytam. Ba, nawet kupuję, tej powieści nie ma w abonamencie Legimi i musiałem na nią wydać prawdziwe pieniądze, doprawdy! Ale jak na to patrzę z boku, i staram się na obiektywizm, to cóż mogę rzec - Archera po prostu doskonale się czyta. Ma facet talent do prowadzenia narracji, jego książki “czytają się same”, z minimalnym udziałem czytelnika. Świetna odskocznia, lżejsza lektura, no i ulubione tematy autora, które ten potrafi świetnie sprzedać: budowanie biznesu od zera, rywalizacja polityczna, wydobywanie upadających instytucji z sytuacji beznadziejnych, przedstawianie kapitalistów jako ludzi, którzy czasem jeszcze potrafią się zachować. Do tego opis zdrowego związku dwojga ludzi, rzeczywistość co prawda nagięta, ale w granicach rozsądku.

I tak działa Jeffrey Archer - robi to, co potrafi, i robi to najwyraźniej dobrze. Od czterdziestu lat pisze to samo, a ja od dekady narzekam, a książki i tak kupuję. I tak już chyba zostanie.

Heads You Win
Rebis 2018

wtorek, 12 listopada 2019

O mediach społecznościowych w formie kryminału pisze Jakub Szamałek ("Kimkolwiek jesteś")

Bardzo spodobał mi się tom pierwszy trylogii, w którym Jakub Szamałek niezwykle przystępnie, ale i bardzo precyzyjnie opisał mechanizmy według których działa phishing, uświadamiając wielu ludziom jak ważne jest nie tylko oprogramowanie zabezpieczające, co przede wszystkim zdrowy rozsądek. 

Jednak o ile podczas lektury tomu pierwszego zachwycałem się jasnością w opisie tematu, który raczej znam, tak podczas przygody z epizodem drugim już musiałem szukać szczęki na podłodze. Okazuje się bowiem, że “Kimkolwiek jesteś” dotyka pod wieloma względami równie ważnego problemu, który jednak ze względu na mniejsze bezpośrednie zagrożenie niż phishing zostawiamy w tle, a którego konsekwencje mogą być znacznie dalej posunięte niż przejęcie naszej tożsamości w sieci.

“Kimkolwiek jesteś” prezentuje mechanizm funkcjonowania mediów społecznościowych i uświadamia nieuświadomionym po co tak naprawdę w internecie klika się “lajki” i dlaczego tak istotne jest zostawianie komentarzy. W równie przystępny sposób jak podczas lektury “Cokolwiek wybierzesz”, tak i tutaj szybko czytelnik zrozumie co tak naprawdę zostawiamy po sobie w internecie, i w jaki sposób można to wykorzystać. I nie, nie chodzi o manipulowanie reklamami, by podsuwać nam produkty, które “powinniśmy” kupić. Chodzi o znacznie poważniejsze tematy, które mogą wpłynąć na życie wszystkich dookoła. Słowo daję, Jakub Szamałek nie owija tu w bawełnę i wali prosto między oczy, pokazując mechanizmy, które zainteresowani kojarzą z kampanią prezydencką w Stanach, czy naszych wyborów prezydenckich z roku 2015.

A wszystko to podane zostało ponownie w formie kryminału, gdzie bohaterką wciąż jest Julita Wójcicka, przeżywająca nie tylko chwile grozy, ale i osobiste dramaty, bo dobry kryminał to przede wszystkim historie ludzi takich, jak my. Na uwagę zasługuje także końcówka, jakże odmienna od tomu pierwszego, pokazująca, że Jakub Szamałek wcale nie uważa, że każda powieść kryminalno-sensacyjna musi się kończyć jak w Hollywood. Słowo daję, zapłaciłbym sporo, żeby już teraz móc przeczytać tom trzeci, to jest TAK DOBRE. Polecam zdecydowanie, to nie teorie spiskowe, to krok po kroku opisanie mechanizmów, o istnieniu których warto wiedzieć.

Kimkolwiek jesteś
Ukryta sieć, tom 2
W.A.B. 2019

sobota, 26 października 2019

Elizabeth Strout - "Mam na imię Lucy"

Najpierw myślałem, że to biografia autorki. Oto kara za świadome unikanie blurbów i innych “polecanek” - podchodzisz do książki bez wiedzy o czym jest i masz za swoje. Poza tym: narratorka jest pisarką, co mnie dodatkowo zmyliło. Ponadto: nie ma żadnego podziału na rozdziały, książka po prostu zaczyna się od stwierdzenia, że “był taki czas w jej życiu, gdy przez dziewięć tygodni leżała w szpitalu w Nowym Jorku” - wziąłem to za wstęp do książki.

Lucy Barton jednak nie jest Elizabeth Strout, tylko postacią fikcyjną. A powieść “Mam na imię Lucy” wydaje mi się być pozycją skierowaną głównie do tych ludzi, którzy mają jakiś problem ze swoją przeszłością, np. relacją z rodzicami, rodzeństwem, brakiem towarzyszy w dzieciństwie - z czymś w tym stylu. Ale: każdy z nas ma taki problem, natomiast część z nas wciąż i wciąż do niego wraca. To dla nich jest “Mam na imię Lucy”. Przypuszczam, że jest w książce pewna wartość terapeutyczna, która być może pozwoli co bardziej emocjonalnym ludziom od problemu się uwolnić.

Jako po prostu powieść jest “Mam na imię Lucy” według mnie średnia, żeby nie powiedzieć wręcz: słaba. Podkreślam: według mnie, bo mi się Lucy jawi jako postać przyjemna, i kibicuję jej, wiadomo. Jednocześnie jej odkrywanie świata i praw nim rządzących mnie nie fascynuje, tak jak nie fascynuje mnie rozpamiętywanie przeszłości i wyszukiwanie w niej zdarzeń, które uczyniły mnie takim, a nie innym.

Z drugiej strony “Mam na imię Lucy” jest na tyle krótką książką, że wszystkim niepewnym czytelnikom polecam po nią sięgnąć i ocenić rzecz samemu - całość jest do zaliczenia do pojedynczej kawy któregoś popołudnia; nie dość, że stron mało, to jeszcze sposób ułożenia kolejnych wątków powoduje, że tekstu jest jeszcze mniej, niż się po ilości stron wydaje.

My Name is Lucy Barton
Wielka Litera 2016

piątek, 25 października 2019

Jeszcze więcej "oliveności", czyli dosłownie dwa słowa o "Olive powraca"

Pojawienie się kolejnego zbioru tekstów luźno powiązanych postacią Olive Kitteridge mocno mnie zaskoczyło; nie odczułem bowiem wrażenia, jakoby można było coś jeszcze dodać. Pojawił się w związku z tym strach, że mocne wrażenie z oryginalnej książki zostanie popsute - żyjemy w czasach, gdy niestety zbyt często zdarza się dopisywanie ciągu dalszego z powodu marzeń o sukcesie komercyjnym, a niekoniecznie artystycznym.

Moje obawy okazały się kompletnie bezzasadne. Elizabeth Strout napisała w “Olive powraca” takie rzeczy, że doprawdy miałem wrażenie, że tom drugi jest wręcz LEPSZY od pierwszego! Rzecz jasna bez tomu pierwszego drugi by nie istniał, i tu mamy klasyczny problem z ocenieniem sequela, ale nie ważne: opowiadania składające się na “Olive powraca” to jeszcze więcej mocy, ciekawych spostrzeżeń i “oliveności”, i wszystko, co kiedyś napisałem o “Olive Kitteridge” ma zastosowanie także i tutaj.

Olive, again
Wielka Litera 2019

czwartek, 24 października 2019

Jakub Małecki - "Horyzont"

Choć bardzo mi się podobały ostatnie książki Jakuba Małeckiego, miałem wrażenie, że autor opowiadał wciąż tę samą historię, w sensie: przekazywał nam podobne wartości i emocje. I szykując się do lektury “Horyzontu” głównie rozmyślałem o tym, czy tym razem będzie inaczej. 

I było. Choć autor wciąż pisze o ludziach i ich przeżyciach, to “Horyzont” zupełnie nie przypomniał mi ani “Śladów”, ani “Dygotu”, ani “Rdzy”.

Jakub Małecki opowiada tu trzy główne historie, które bardzo dobrze się przeplatają. Na pierwszym planie wydaje się być główny bohater, Mariusz Małecki (Jakub z Mariuszem o nazwisku Małecki się tu przeplatają niczym w - przepraszam za słowo - incepcji), czyli weteran wojny w Afganistanie. Osobiście nie czytałem dotychczas nic o stresie pourazowym, wiem tyle, co z zachodnich produkcji i cieszę się, że to akurat Jakub Małecki o tym napisał, bowiem kojarzy mi się głównie z ekstremalną wręcz ilością empatii, jaka jest zawarta w jego książkach. Z tym, że historię Mariusza trochę można przewidzieć, na szczęście autor pisze tak, że przewidzieć wydarzenia można bez żalu. 

Mariusz spotyka Zuzę, a ona żyje w znacznie bardziej jednak interesującej (pardon, PTSD powinno być wyżej, sorry) dla mnie scenografii wnuczki, której coraz starsza babcia widzi córkę, czyli Zuzi matkę. I o coś tu chodzi, coś pomiędzy rodzicami dziewczyny - i tu jest trzecia historia, która podobała mi się najbardziej. Cokolwiek zdradzić byłoby zbrodnią, więc będę milczał, dodając od siebie, że moim skromnym zdaniem jest “Horyzont” do tej pory najlepszą powieścią autora.

Horyzont
Sine Qua Non 2019

środa, 23 października 2019

Instytut corocznego wydawania powieści tym razem zawiódł (Stephen King - "Instytut")

Właściwie to nie ma się do czego przyczepić w “Instytucie”, poza całą serią głupotek, ale to raczej norma u tego pisarza. Że za długa, to na pewno. Że przegadana tu i ówdzie - no raczej. Że trzeba mocno mrużyć oczy, żeby całość w ogóle zaakceptować - no pewnie, to King. Że zmarnowano parę dobrych motywów - wiadomo. I paru bohaterów, w sumie, to jednego - owszem. No a poza tym, jest “Instytut” kolejną powieścią, jak co roku, lepszą od chociażby takiego “Doktora Sen”, ale nie mającą startu do, dajmy na to: “Outsidera”, o “Ręce mistrza” czy “Dallas ‘63” nie wspominając.

To takie Stranger Things, z tym, że rozgrywające się w naszych czasach, a nie przed trzydziestu laty. I że bohater jest małym geniuszem - nie wiem po co, mam wrażenie że jego geniusz jest tu zbyteczny, wręcz: przeszkadza. I trochę trudno zaakceptować istnienie Instytutu w czasach social mediów, szczególnie przy ewidentnych ograniczeniach intelektualnych jego pracowników. Nikt nic nie wygadał, pewnie, akurat. Ale może tylko mnie to drażni, może większość czytelników będzie się bawić lepiej. 

King potrafi tworzyć rzeczy genialne i beznadziejne. Moim skromnym zdaniem w “Instytucie” dobry jest tylko pierwszy fragment, o byłym policjancie, który czyta się jak prawdziwego Kinga. A potem jest już tylko gorzej, oczy trzeba mrużyć totalnie, żeby w ogóle chcieć znać dalsze losy. Szkoda mi tego policjanta, obiecał mi coś, czego w tej książce próżno szukać. Może za rok będzie lepiej.

The Institute
Albatros 2019

wtorek, 22 października 2019

Najlepszy jRPG od wielu lat? Dla mnie - z pewnością! (Octopath Traveler)

Niech od razu będzie wiadomym, że uważam grę Octopath Traveler za jedno z największych osiągnięć japońskiej szkoły RPG. Coś, co wydawało się być zaledwie nawiązaniem, być może ukłonem w stronę klasycznych gier spod znaku jRPG okazało się być produkcją, która nie ograniczyła się do zaledwie skopiowania najlepszych mechanik. Kreatywność twórców spowodowała bowiem, iż Octopath Traveler jest produkcją, w której spędzenie stu godzin jest czystą przyjemnością i nawet nie wiem kiedy ta setka minęłą…

Ich ośmioro

W grze jest ośmiu bohaterów. Zupełnie od siebie niezależnych. Owszem, wszystkie postaci się spotkają i wymiennie będą członkami drużyny. I tu jest niewielki kwas, bowiem gra nie informuje gracza, iż wybrana przez niego postać jako pierwsza na zawsze pozostanie częścią drużyny. A między ich ośmiorgiem nie można postawić znaku równości - są postaci znacznie potężniejsze, które sobie swobodnie dadzą radę, ale są i takie, które skupiają się głównie na wspomaganiu innych. Ktoś, kto wybierze sobie tancerkę Primrose czy uduchowioną Ofelię na starcie urobi się znacznie bardziej, niż ten, kto zacznie od uczonego Cyrusa czy wojownika Olberica. Sam miałem szczęście, że zacząłem właśnie od Olberica.

Fabuła dla każdej z postaci jest inna. Każdą poznajemy w pewnej sytuacji, i przyznam, że połączenie nowego bohatera z istniejącą już drużyną zawsze wygląda dość dziwnie. Nie ma większego uzasadnienia ich wspólna podróż - fabularnie jest to największa wada produkcji. Po prostu idą razem, i dopiero z czasem pojawiają się opcjonalne scenki z udziałem bohaterów, z których wynika, że faktycznie jakieś dialogi, jakieś myśli i zdania między sobą wymieniają. 

wtorek, 15 października 2019

Solidna, porządna gra jRPG dla każdego, tylko nie maniaka NieR: Automata (Astral Chain)

Dotychczas niestety nie dałem się porwać grom zaliczanym do tzw. slasherów. Stąd nazwa firmy Platinum Games nie kojarzy mi się natychmiastowo z chociażby Bayonettą, tylko z NieR: Automata. I tylko dlatego wziąłem grę na premierę, że wszystkie znaki na niebie i ziemi zgodnie twierdziły, że Astral Chain nie jest grą skupioną na akcji, ale jak NieR: Automata właśnie, jest RPG-iem, z opowieścią do przekazania.

Pierwsze moje godziny z tytułem faktycznie wprawiły mnie w zachwyt. Że jest to gra twórców Automaty, która ma dla mnie gigantyczne znaczenie, którą trafiła bez problemu do mojej piątki gier życia - to widać od razu. Charakterystyczna gracja poruszania się postaci, dopasowane animacje, połączone z mocno kreskówkową grafiką - całość wygląda na pierwszy rzut oka lepiej niż Automata, ba, momentami może kojarzyć się z grami takimi jak Catherine czy Persona 5.

Zachwyt wynikał jednak nie z przedstawienia graficznego - choć faktem jest, że każdemu, kto się nawinął pokazywałem jak gra może wyglądać na Switchu. Bo jest to trochę niewiarygodne, co widać na dużym telewizorze. Pozytywne uczucie dotyczyło jednak fabuły oraz systemu walki.

wtorek, 24 września 2019

Aleksander Razumowski po raz kolejny (Adam Przechrzta - "Demony zemsty. Abakumow")

Ależ się ucieszyłem widząc nowy tom przygód Aleksandra Razumowskiego! Tym bardziej, że ostatnie powieści Adama Przechrzty (cykl “Materia prima”) do mnie zupełnie nie trafiły, nie dałem rady się wciągnąć, mimo dwóch podejść, kurczę, po “Abakumowie” spróbuję po raz trzeci…

W każdym razie Razumowski powraca, dla mnie zupełnie niespodziewanie. Wciąż przebywamy w ZSRR, jest rok około 1950 i coraz bardziej czuć zbliżającą się walkę o władzę. Gdy zabranie genseka Stalina rozpocznie się rzeź, potencjalni przeciwnicy to Beria i Chruszczow, ale nie są oni jedynymi kandydatami do przejęcia władzy. Jest także Abakumow, który popełnia największy błąd swojego życia: podejmuje próbę otrucia Aleksandra Razumowskiego.

Dlaczego? Jaki był powód ataku? Tego dowiemy się podczas lektury wypełnionej akcją w starym, dobrym stylu, z którego Adam Przechrzta jest znany. Zawędrujemy na Syberię, poznamy interesujące postaci, wśród których coraz więcej widać takich, dla których obecna władza jest obrzydliwa niczym wesz. “Demony zemsty. Abakumow” poświęcają też nieco więcej uwagi przeszłości bohatera, kim naprawdę jest, co być może jest prawdą, a co nigdy nią nie będzie. Jest to przyjemny smaczek, który traktuję jako obietnicę tego, co nastąpi w - mam nadzieję - kolejnych częściach serii.

Książka doskonale wpisująca się w klimat cyklu, w niczym poprzednim epizodom nie ustępuje. Kto Razumowskiego polubił ten już ma na półce, kto Razumowskiego nie zna, ale lubi żołnierskie opowieści o wojnie, honorze, ale bez patosu i bez idei i stojących za nimi polityków - temu zdecydowanie polecam, ale od początku, od “Demonów Leningradu”.

Demony zemsty. Abakumow
Fabryka Słów 2019

piątek, 13 września 2019

Jeśli więcej tomów o Agacie Brok nie będzie, to prawdziwa "Strata"

Aż mi szkoda, że to koniec. Nie potrafię (albo jestem zbyt leniwy) znaleźć informacji, czy pani Iwona Wilmowska dopisze ciąg dalszy, czy będzie więcej Agaty Brok? Jestem za, chętnie jeszcze poczytam. 

Autorce znowu się udało zbudować wiarygodną historię kryminalną, na miarę i możliwości tego kraju. Kolejny raz Agata bierze udział w sprawie śmierci, która niewielu wydaje się podejrzana. Jednak teraz, po dwóch sukcesach “detektywistycznych” nasza bohaterka rusza ostro do przodu, i tylko po to, by strzelać jedną gafę za kolejną. Uśmiałem się zdrowo obserwując jak autorka sprowadziła swoją postać na ziemię, to bardzo pasuje do naszego polskiego klimatu: przekonanie o swojej wartości łamane przez słomiany zapał.

I nie tylko Agata jest tu plusem historii. Samo tło zgonu, zupełnie jak w tomie drugim, to taki mały majstersztyk, samonakręcająca się machina drobnych zależności, które ostatecznie prowadzą do takiego właśnie obrotu sprawy. Jestem zachwycony sposobem kreowania tragedii przez Iwonę Wilmowską - żadnych gangów, polityków, mafii; żadnych udających ciężkie przeżycia emo-ludków, tylko samo życie. Sytuacje pokazane w tomach drugim i trzecim naprawdę mogą się przytrafić każdemu człowiekowi, a co za tym idzie identyfikowanie się z bohaterami nie sprawia problemu, jest wręcz automatyczne.

Naprawdę chciałbym więcej, takiej literatury mi brakowało, i takiej autorki - bez silenia się na kolejną “królową kryminału”, “zbrodni” czy innej marketingowej papki. To są książki do czytania z przyjemnością, polecam.

wtorek, 10 września 2019

Ciąg dalszy prywatnych śledztw Agaty Brok (Iwona Wilmowska - "Gwiaździsta noc")

Drugi tom zawsze ma łatwiej, a jeśli komuś się pierwszy podobał, to już w ogóle z górki. Nic więc dziwnego w tym, że po “Gwiaździstej nocy” to już jestem fanem Agaty Brok i Iwony Wilmowskiej. Nawet moja największa obawa - czyli kolejne “przypadkowe” śledztwo - zostało skrojone idealnie, tak, że nie mam się czego czepiać.

Książka podobała mi się nawet bardziej od poprzedniej, ale też wiadomo jak to jest, gdy zna się już bohaterów. Autorka sprawnie wykorzystała wszystkie zarzucone w tomie pierwszym przynęty, rzecz dotyczy rodziny Kermita, chłopaka Agaty, w tle znajduje się jego brat, z którym od dawna nie ma kontaktu - no zainteresowania historią nie trzeba w sobie budować, ono jest od samego początku. 

A najbardziej podobał mi się finał, czyli wyjaśnienie kto i za co. Wreszcie ktoś napisał książkę, w której motywu zbrodni nie powstydziłby się sam Hakan Nesser. W ludzkich głowach siedzą różne myśli, psychika działa tak, że nie można żyć z poczuciem winy dłużej, niż pewien czas. Własnego pecha i własne nieszczęście można zawsze wytłumaczyć czymś, lub kimś - i tak rodzą się problemy. Tak, że jeśli ktoś oczekuje “wielkiego, pełnego fajerwerków, hollywoodzkiego zakończenia”, to odradzam, zły adres. Ale każdy, kto lubi identyfikować się z bohaterami, kto lubi stawiać się w ich sytuacji - temu “Gwiaździsta noc” raczej przypadnie do gustu.

Prywatne śledztwo Agaty Brok, tom 2
Gwiaździsta noc
Axis Mundi 2018

poniedziałek, 9 września 2019

O tym, że "Nikt nie słucha starych ludzi" pisze Iwona Wilmowska

A mnie się podobało. I wcale nie uważam, żeby powieść Iwony Wilmowskiej miała jakieś warsztatowe braki lub fabuła była klecona na kolanie. Zwyczajność przedstawionej tu historii jest największym atutem, a dodatkowe opisy codzienności pomniejszych bohaterów nie tylko nie przeszkadzają, co wręcz zachęcają do dalszej lektury.

To lektura, która niczego od czytelnika nie oczekuje, nie wymusza uwagi, nie buduje także specjalnego napięcia - kryminał jest jedynie powodem do pokazania fajnej młodej dziewczyny, która nie przeklina, zdaje sobie sprawę z faktu, że na pieniądze i dobrobyt trzeba pracować, która nie szuka przywilejów, która wywiązuje się z postawionych przed nią zadań - krótko mówiąc bohaterka to typ człowieka, którego coraz trudniej znaleźć tak w rzeczywistości, jak i w literaturze. Przedstawienie Agaty oraz jej siostry z rodziną budzi same dobre skojarzenia, zaangażowanie w sprawy podstarzałego wujka wynika z autentycznej troski a zainteresowanie sprawą zmarłej kobiety jest przyjemnie naiwne. Kiedyś takich ludzi było więcej, kiedyś świat naprawdę tak wyglądał. I cieszę się, że “Nikt nie słucha starych ludzi” mi o tym przypomniało, dobrze się czułem podczas lektury i natychmiast po przeczytaniu ostatniego słowa powieści rozpocząłem lekturę tomu kolejnego.

Polecam, szczególnie tym fanom kryminału, którzy zaczęli się gubić w gęstwinie coraz to nowszych powieści bardziej znanych autorów, w których poziom rzadko idzie w parze z częstotliwością powstawania kolejnych epizodów. Oto powieść, której nawet najgłupszy pijarowiec nie nazwie bestsellerem, kultową, brawurową itp., a która od tych wszystkich “polskich bestsellerów” jest zwyczajnie lepsza, bo napisana do czytania i dla czytelników, a nie do wspinania się na wyżyny grafomanii przy kreowaniu blurbów.

Nikt nie słucha starych ludzi
Prywatne śledztwo Agaty Brok, tom 1
Axis Mundi 2018

piątek, 30 sierpnia 2019

Nie Mario, nie Zelda, ale Fire Emblem jest grą, dla której warto kupić konsolę Nintendo! (Fire Emblem: Three Houses)

Jestem fanem serii Fire Emblem. Od czasów dwóch gier wydanych na GameBoy Advance przed wielu laty zwracam uwagę na kolejne części cyklu, czasem nawet kupuję konsolkę z myślą o tych produkcjach właśnie (New Nintendo 2DS XL, ach, te nazwy!). Połączenie jRPG z taktyczną rozgrywką sprawia mi ogromną radość, dlatego też na wieść o wydaniu pierwszej “dużej” odsłony od wielu lat na Nintendo Switch… kupiłem Switcha.

Chociaż dziwnie mówić tu o “dużej” odsłonie; wszak Switch jest tak samo “dużą” konsolą, jak i kieszonsolką, choć kieszenie faktycznie trzeba mieć duże.

Na początku wypada powiedzieć: ależ tu czuć piniądz! Seria Fire Emblem ostatnio stała się o wiele bardziej rozpoznawalna, niż przed paru laty, pewnie za sprawą mobilnego wyciskacza pieniędzy Fire Emblem Heroes oraz siekaniny Fire Emblem Warriors. Żadna z tych produkcji nie jest dla mnie, ale dla cyklu widać zrobiły wiele, bowiem Nintendo wpakowało w Three Houses sporo kasy, i to widać.

wtorek, 6 sierpnia 2019

Przez takie gry tkwię przy konsolach od trzydziestu lat! (The Way Remastered)

Czasem człowiek ma farta. Jak ja, gdy po ponownym wejściu w posiadanie konsoli Nintendo Switch (a, co mi tam!), w oczekiwaniu na dostarczenie nowego Fire Emblem wszedłem w posiadanie gry The Way Remastered. Kosztowała mnie w eShopie mniej niż 4 zł, i aż mi głupio, że tak tanio ją dostałem, bo jest warta o wiele, wiele więcej.

Jako gracz, który karierę zaczynał na przełomie lat 80. i 90. na zawsze będę fanem gier ukazanych w widoku z boku, łączących w sobie elementy zręcznościowe z logicznymi. Jak klasyczny, nieśmiertelny Flashback, czy też moja chyba ulubiona gra wszechczasów (wyjąwszy Tetrisa) czyli Blackthorne. I dokładnie taką produkcją jest The Way. Tu od razu dodam, że Remastered dotyczy jedynie wersji na Switcha, podobno oryginalna The Way oferuje nieco mniej w kwestii zabawy, nie ma udźwiękowionych dialogów, a w wersji Remastered ponoć nawet zmieniono mechanikę i konstrukcję poziomów uwzględniając opinie graczy. Zatem The Way, dostępne na PC i konsoli Xbox One być może jest inną grą, nie aż tak dobrą. Moje peany dotyczą wersji na konsolę Nintendo Switch - niech to jest jasne.

czwartek, 1 sierpnia 2019

Solitairica, czyli pasjans, RPG, a nawet rogue-like

Trudno mi okreslić od kiedy - osobiście obstawiałbym moment pojawienia się słynnego Puzzle Quest - ale na rynku zaczęły się pojawiać interesujące połączenia gier logicznych z RPG. Takie, które poza samą zabawą typu puzzle oferują coś więcej, jakąś fabułę i kreatywne rozwinięcie pomysłów gry logicznej tak, by nadać zabawie coś w stylu początku, rozwinięcia i widocznego gdzieś na horyzoncie zakończenia. Czyli elementów, które rzadko są udziałem gier typu łamigłówki.

O ile Puzzle Quest wywołało całą hordę gier, które elementy RPG dodają do klasycznej zabawy typu “match three”, tak Solitairica na warsztat bierze jeden z najsłynniejszych, najczęściej występujących i jeden z najprostszych pasjansów, czyli znany z czasów Windowsa XP Solitaire.

Zadaniem gracza jest - ha, i tu niespodzianka! - układanie pasjansa. Solitaire to pasjans polegający na układaniu ciągów wartości w obie strony, czyli na dwójkę można dać trójkę - lub asa i od nowa, i tak dalej. Fabuła opowiada o próbie pokonania tak zwanych “armies of Stuck”, a akcja dzieje się w krainie o wdzięcznej nazwie Myriodd. Dobrze postawiony pasjans zdejmuje z planszy wszystkie karty - wówczas przeciwnik rzucony do walki z graczem zostaje pokonany. Poziom życia gracza zobrazowany jest przy pomocy wartości czerwonego serca, a sam pasjans składamy z kart o różnych kolorach, które oznaczają statystyki gracza. Cztery kolory (plus piąty jako wartość pieniężna) oznaczają cztery energie: atak, obronę, zręczność oraz siłę woli. No RPG jak się patrzy.

wtorek, 30 lipca 2019

Shadows: Awakening (Shadows: Heretic Kingdoms) - wrażenia z zabawy

Była taka gra: Dungeon Siege III. Nie dane mi było poznać dwóch poprzednich części (można, tylko że na PC, więc nie, dziękuję), ale trzecią bardzo mile wspominam. Takie Diablo, ale lepsze. Już tłumaczę: zamiast rozbudowanego lootu DSIII oferowało fabułę. Nawet ciekawą, nawet z pewnymi wyborami do podjęcia. Świetnie się bawiłem, i czasem chciałbym pobawić się znowu w podobnym tytule. Stąd właśnie na mojej liście życzeń w PlayStation Store pojawił się Shadows: Awakening. Gra jest, zupełnie jak Dungeon Siege III częścią większej całości, i podobnie także tu nie mam żadnej historii z poprzednimi epizodami. Gdy jednak pojawiła się promocja i można było wejść w posiadanie S:A za połowę stówki bez wahania dokonałem zakupu.

I dawno nie czułem takiego zadowolenia. Gra spełniła w zupełności moje oczekiwania; zupełnie jak Dungeon Siege III oferuje zabawę jak w Diablo, tylko lepszą.

Zabawa rozpoczyna się w momencie, gdy czarodziej Krenze przywołuje demona, by spełnił jego życzenie. Życzeniem jest, że tak krótko powiem, uratowanie świata przed zakusami złych, no wiadomo, cóż by innego. Jako gracz wcielamy się w tegoż demona, który sprawia wrażenie klasyczne dla takich sytuacji: niby podejmuje się zadania, jednak jest oczywistym, że być może, kto wie, będzie próbował się uwolnić od Krenze’a.

środa, 10 lipca 2019

Kingsajz dla każdego! ...czyli o Detroit: Become Human słów kilka

Byłem pewien, że zagram w tę grę. Raczej miło wspominam Heavy Rain, na dodatek należę do tej nielicznej grupy graczy, którzy lubią Beyond: Two Souls. Co za tym idzie kibicuję Davidowi Cage’owi w jego pracach nad stworzeniem interaktywnej opowieści, i tego, że ogram Detroit: Become Human byłem pewien. Nie spodziewałem się jednak, że nastąpi to tak szybko. Oto bowiem w lipcu 2019 roku SONY niespodziewanie w ostatniej chwili zmieniło layout „darmowych” gier w abonamencie PlayStation Plus, wymieniając PES 2019 (też bym rzucił okiem…) na Detroit właśnie. I tak po dwóch dniach przygoda jest za mną i muszę powiedzieć, że jestem zachwycony!

Zachwyt oczywiście dotyczy pomysłu na fabułę. Nie ukrywam, że opowieści o walce z podziałami zawsze znajdują u mnie pozytywne uczucia, i jako fan cyberpunku doprawdy nie uważam, by sztuczna inteligencja była w jakimkolwiek stopniu gorsza od ludzkiej. Albo obcej. Inteligencja, a konkretnie: świadomość własnego istnienia wystarcza mi zupełnie do uznania równości. I o tym dokładnie opowiada Detroit: Become Human - o świadomości własnej egzystencji, a co za tym idzie dokonywaniu wyborów moralnych bez stosowania zasad wpojonych przez programistów, ale na zasadzie głosu serca.

wtorek, 25 czerwca 2019

Easy Rider... tfu, Mad Max..., tfu, Czort (Roger Zelazny - „Aleja Potępienia”)

Niezła rzecz, z której istnienia sobie w ogóle sprawy nie zdawałem. W ogóle musiałbym poczytać Rogera Zelaznego, kiedyś rzuciłem okiem na pierwszy tom kronik Amberu, teraz “Aleja Potępienia” i widać jasno, że facet ma swój specyficzny styl pisania, który wpadł mi w oko. 

Mówią: klasyka postapokalipsy. Ale jednocześnie powieść jest napisana na tyle późno, po znacznie ważniejszych pozycjach w gatunku (“Kantyczka dla Leibowitza”, “Dzień Tryfidów”, nawet “Jestem legendą”), że nie wymienia się jej jednym tchem mówiąc o najważniejszych pozycjach gatunku. Tym lepiej, że powieść stała się trzecim tomem nowego cyklu klasyki od Rebisu, który zasługuje na brawa, bo dał nam wszystkim możliwość zakupu jednej z najlepszych książek wszechczasów: “Kwiatów dla Algernona” Daniela Keyesa. 

Wracając do tematu: najważniejszy w powieści jest bohater. A nawet w tym przypadku anty-bohater. Typ spod ciemnej gwiazdy, ot co. Idealnie pasujący do oszczędnego stylu autora; idzie przed siebie i w zasadzie nie wiadomo co sobie myśli. Podejmuje się misji szczytnej, jasne, dostarczenie leku na drugi koniec dawnych Stanów Zjednoczonych to nie byle co. Przejazd Aleją Potępienia, jak zowie się droga z zachodu na wschód (czyżby Route 66?) to wyprawa tak trudna, że wręcz mityczna. Jednak Czort (poważnie… Czort mu na imię) to przestępca, i to nie byle jaki, członek gangu motocyklowego, który ma na sumieniu niejedno niewinne życie. Jedynym celem dla Czorta nie jest wcale pomoc innym, a zmazanie win i uzyskanie ułaskawienia. Przed nim po drodze staną przeróżne wybory, ale Czort nie zawaha się ani razu, nauczony doświadczeniem swojego życia decyzje będzie podejmował natychmiastowo i nieodwracalnie.

Niedługa powieść, w zasadzie taka na jeden wieczór. Choć pozbawiona szczególnie dokładnych opisów świata po apokalipsie, to jednak bije końcem świata z każdej strony. No i to zakończenie… normalnie bym je wyśmiał, pastwił się nad dokonanym przez Autora wyborem, ale przyznaję, że tak bardzo pasuje to wydźwięku powieści, że po prawdzie nie wyobrażam sobie innego.

Damnation Alley
Rebis 2019

poniedziałek, 24 czerwca 2019

„Koniec dzieciństwa”, czy koniec wszystkiego? Pisze Arthur C. Clarke

Trochę nie chce się wierzyć, że Arthur C. Clarke napisał tę powieść w roku 1953. Bo na pierwszy rzut oka tego nie widać; powieść nie oferuje opisu gadżetów, które dziś moglibyśmy nazwać “retrofuturystycznymi”, nie prezentuje też żadnych postaw, które można by kojarzyć z tak odległymi czasami.

Oto nad największymi miastami świata pojawiły się statki obcych - trudno o lepszy początek książki. Błyskawicznie okazuje się, że opór nie ma sensu, nawet wystrzelona w kierunku jednego ze statków bomba nuklearna nie odnosi żadnego efektu (nawet nie niszczy samego miasta, “zupełnie przypadkowo” należącego do “potencjalnego wroga”). Nie, żeby opór był konieczny, raczej leży w ludzkiej naturze. Obcy błyskawicznie wskazują ONZ jako klasę przywódców, komunikując się bezpośrednio z sekretarzem generalnym. Krok po kroku, obserwując kolejne dni sekretarza przyzwyczajamy się do sytuacji, która dla części społeczeństwa jest niemalże spełnieniem marzeń. Oto bowiem na Ziemi nie mają już znaczenia poszczególne państwa. Nie ma wojen. Nie ma głodu, klęsk spowodowanych działalnością człowieka. Panuje powszechny dobrobyt, z tym, że nad głowami ludzie mają tajemniczych obcych. Potrzeba pokoleń, nim przybysze zdecydują się pokazać swoje oblicza, a książka skacze coraz to bardziej w przód.

Książka najbardziej spodoba się tym pesymistom (tudzież: realistom), którzy porzucili już nadzieję na świetlaną przyszłość gatunku ludzkiego. Autor pokazuje, że jedynym sposobem na zaprzestanie niszczenia wszystkiego wokół dla człowieka jest postawienie kogoś nad człowiekiem, kogoś na straży, kogoś wskazującego drogę i posiadającego odpowiednie narzędzia do wymuszenia posłuszeństwa.

Oczywiście jest to tylko część książki. Autor bowiem im bliżej końca tym bardziej wchodzi w rejony, które historię mi psuły. Choć początkowo wyraźnie podkreśla, że wiara w religie i mistycyzm powodowały głównie zło, wykorzystując ludzką głupotę i naiwność, ostatecznie tworzy z powieści o ludziach coś, co wcale nie jest łatwo zrozumieć. Jakby na przekór sobie, a może właśnie zgodnie z poprzednim tokiem rozumowania - nadzieją na przetrwanie tak niszczycielskiego gatunku jest ewolucja, być może pod czułym nadzorem wyższej cywilizacji.

Koniec może się podobać, nie musi - nieważne. Niezależnie od tego “Koniec dzieciństwa” skłania do myślenia, prowokuje do zastanowienia się nad pewnymi kwestiami dotyczącymi gatunku ludzkiego. I warto sobie przypomnieć, że już siedemdziesiąt lat temu ci mądrzejsi poruszali takie tematy. I że naprawdę musi się coś zmienić. A czasu coraz mniej.

Childhood's End
Rebis 2019

wtorek, 4 czerwca 2019

Najlepsza? Tak mi się wydaje (Daniel Keyes - "Kwiaty dla Algernona")

Już o tej książce pisałem. Wyszło nowe wydanie, musiałem kupić. Na marginesie: jeśli to jest oprawa twarda, to boję się że miękkie są jakości papieru toaletowego. Ale wracając: ponownie ogarnęło mnie wrażenie, że to najlepsza rzecz jaką czytałem w dotychczasowym życiu.


sobota, 1 czerwca 2019

Po pierwsze: protagoniści, czyli przywilej wielotomowego cyklu (Hjorth, Rosenfeldt - "Najwyższa sprawiedliwość"

Szósta część cyklu o specjalnej grupie policji i psychologu Sebastianie Bergmanie jest jak spotkanie znajomych, których nie widzieliśmy dłuższy czas. A ponieważ w tomie piątym końcówka oferowała (wreszcie) coś naprawdę niezłego, czytelnik sięgając po “Najwyższą sprawiedliwość” jest ciekawy nie tyle kolejnej sprawy, co samych bohaterów, już tak dobrze znanych.

A autorowie doskonale sobie z tego zdają sprawę, stąd też czytelnik nie zastanawia się CZY Vanja powróci do grupy, ani CZY Sebastianowi uda się z nią nawiązać jakiś kontakt, ale KIEDY i Z JAKIEGO POWODU obie te postaci znowu znajdą się obok siebie. I wypada duetowi przyznać, że to, co zaprezentowali ma sens. 

Sensu natomiast dość szybko zacząłem szukać w sprawie, jaka trafiła się policjantom. Otóż bowiem mamy do czynienia z seryjnym gwałcicielem. Jest to jednak postać, która trzyma się jednej grupy kobiet i dokonuje swojej zbrodni wielokrotnie. Czytelnikowi zostają zaprezentowane różne typy ofiary; niektóre żyją w stanie zaprzeczenia, inne zamykają się przed światem, jeszcze inne próbują jakoś iść dalej po spotkanej krzywdzie, i to jest ok, tego się spodziewałem, na to liczyłem. W pewnym momencie jednak zostaje odsłonięty motyw, który faktycznie jest powodem gwałtów, i tu mój gust znacząco podniósł jedną brew, a napięcie znikło. Przy końcu powieści na szczęście wszystko ma ręce i nogi, ale, cóż, nie jest to najciekawsza ze spraw.

Nie ma to jednak większego znaczenia, otóż bowiem czytelnik nie przesuwa stron “Najwyższej sprawiedliwości” ze względu na pracę policji, o nie. Motorem napędowym powieści jest dwójka postaci, które całkowicie kradną ogromną większość uwagi czytelnika. Pierwszym z nich jest oczywiście Sebastian, który zrobił przez ostatnie pięć tomów masę durnych rzeczy, spaprał tak wiele spraw i zniechęcił do siebie już praktycznie wszystkich. I jak to bywa w przypadku nałogowców dopiero gdy już każdy ma Sebastiana w nosie; gdy skończyły się wreszcie kolejne szanse na poprawę, nasz bohater postanawia zrobić coś, cokolwiek, by odzyskać choć odrobinę tego, co posiadał, a co zniszczył.

Drugą postacią jest oczywiście Billy. Nie da się mówić konkretnie, by nie psuć zabawy tym, którzy nie czytali piątego tomu, więc krótko i enigmatycznie: to, co Billy zrobił go ściga, i to dosłownie. Nie tylko wewnątrz, nie tylko wyrzuty sumienia, ale i dosłownie - sprawa zaczyna istnieć w przestrzeni publicznej i nasz młody policjant musi podjąć pewne decyzje. Nie muszę dodawać, że podejmuje je na ostatnich stronach, a czytelnik zostaje skazany na ponowne oczekiwanie…

En högre rättvisa
Czarna Owca 2019

środa, 29 maja 2019

Powieść niczym wehikuł czasu (Łukasz Orbitowski - "Kult")

Choć punktem, wokół którego toczy się “Kult” są objawienia Matki Boskiej w Oławie, powieść nie ma nic wspólnego z religią jako taką, czy z kościołem katolickim czy dowolnym innym. Jest to jedynie powód, dzięki któremu Łukasz Orbitowski snuje bez wątpienia najlepszą opowieść w swojej pisarskiej karierze. I piszę to z ogromną radością i prawdziwą przyjemnością, bowiem po ostatnich pozycjach w dorobku pisarza czułem strach, że ten koleś, który opublikował “Inną duszę” już nie istnieje. A tymczasem facet ma się bardzo dobrze.

Powieść napisana jest w formie monologu, zapisu taśmy magnetofonowej z dyktafonu. Słowa wypowiada Zbigniew Hausner, brat Henryka, który na oławskich działkach doznał objawienia. Wydarzenia oparte są o prawdziwe, w sensie: historyczne; faktycznie w Oławie istniał w latach osiemdziesiątych kult nie uznany przez Kościół katolicki, któremu przewodził Kazimierz Domański. Całość opowieści jest jednak bardzo swobodną interpretacją własną pisarza, skupioną na tym, co Łukaszowi Orbitowskiemu wychodzi najlepiej: wspominaniu lat dzieciństwa.

Otóż bowiem Zbigniew nie opowiada po prostu o bracie, działkach i akcji około-kościelnej. Zbyszek zaczyna opowieść w dzieciństwie, pisząc o przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wspomina brata, zawsze trochę dziwnego, odmiennego. Pisze o swoich kumplach, z których jeden został działaczem PRL, drugi księdzem - oto tamte czasy w pełni. Wspomina rodziców, życie we wsi, przeprowadzkę do większego miasta, życie w nowopowstałych blokach. Opowiada o dziewczynach, o pracy fryzjera, wreszcie o małżonce i dzieciach, i wciąż mieszkającym z nimi bracie. A opowieść ta jest tak pełna treści, że nie da się nie wsiąknąć. A jeśli czytelnik sam w latach dzieciństwa zaczytywał się w powieściach chociażby takiej Hanny Ożogowskiej, z kolei przełom, zamianę PRL na RP pamięta doskonale sam, to już w ogóle “Kult” zaczyna działać jak wehikuł czasu.

Zupełnie jak w przypadku “Innej duszy”, do niedawna moim zdaniem najlepszej powieści Łukasza Orbitowskiego - powieść jest wspaniałym powrotem do czasów, które dla dzisiejszych około czterdziestolatków są magiczne. Niezależnie od stanu faktycznego czasy dzieciństwa wspomina się z rozrzewnieniem, i stąd też opowieść o latach osiemdziesiątych, o początkach kultu prezentowana przez brata i prezentowana z jego perspektywy jest lekturą wręcz uzależniającą. Taką, którą się sączy, nie połyka na szybko, taką, którą można się swobodnie delektować. Konstrukcja książki zresztą temu sprzyja, w moim przypadku były to aż dwa tygodnie cudownej wędrówki po czasach minionych. I niejeden doda: minionych słusznie, ale dla ludzi w moim wieku niezależnie od wszystkiego były to czasy szczęśliwe, magiczne, o których myślę zawsze z nostalgią. 

No i zostaje jeszcze sam Zbyszek. Oto Łukaszowi Orbitowskiemu udało się wykreować postać, z którą natychmiast się identyfikujemy. Oto nasz głos w książce, oto koleś, którym niejeden chciałby być, a często miewałem wrażenie, że wręcz nim jestem. Oto facet, który potrafi spoglądać dookoła z uwagą, który rozumie zasady rządzące światem wokół, i który choć mądry, jest jednocześnie po ludzku głupi i naiwny. Rewelacyjnie skrojony bohater do powieści, w której właściwym bohaterem są w zasadzie czasy, o których mowa, a dopiero gdzieś dalej bliskie związki różnego rodzaju i podobne im zdrady.

Po “Eksodusie” nie spodziewałem się wiele. Po prawdzie nawet nie wiedziałem, czy w ogóle będę sięgał po nową powieść pisarza. Dziś? Sprawy nie było, już nie pamiętam, nie ważne. “Kult” stoi tuż obok “Królestwa” i “Sto dni bez słońca” wiadomych pisarzy, to jest tej klasy powieść.

Świat Książki 2019

czwartek, 16 maja 2019

Alex Michaelides - "Pacjentka"

Choć tytuł sugeruje bohaterkę płci żeńskiej, faktyczną główną postacią jest terapeuta pacjentki. Obserwujemy faceta od momentu gdy Alicją Berenson się zainteresował, jak podejmował kolejne kroki by dostać się do zakładu, w którym pacjentka przebywa, wreszcie gdy przystępował do kolejnych prób skłonienia Alicji do mówienia. I o ile dziennik Alicji wrzucany tu i ówdzie do lektury raczej mnie nudził, tak sam Theo był coraz ciekawszy.

Przez większą część lektury zastanawiałem się nad jego postępowaniem. Bo tak naprawdę nie wiadomo czy facet naprawdę traktuje terapię jako coś tak istotnego, czy też może jest słabeuszem, ofiarą, która patrząc na innych cierpiących prowadzi terapię na samym sobie. Przyznam, że rozważania nad życiem Theo były całkiem przyjemne.

Z czasem jednak okazuje się, że “Pacjentka” oferuje bardzo hollywoodzkie podejście do tematu terapii. Lektura nie jest poważną analizą, nie oferuje nic ciekawego w temacie osób, które przeżyły traumę czy skutecznie zamknęły sobie dostęp do świata zewnętrznego. Te sprawy ostatecznie zostają spłycone do tradycyjnych scen znanych z setek jeśli nie tysięcy podobnych scenariuszy, a Theo i Alicja wskakują na klasyczne miejsca przynależne osobom uczestniczącym w dramacie. 

Rozwiązanie zaprezentowane w powieści z pewnością nie należy do nowych, już Agatha Christie przed wieloma laty napisała książkę dokładnie w tym stylu. Jako thriller można czytać i się dobrze bawić, ale od razu “psychologiczny”? Chyba tylko z powodu miejsca akcji, bo psychologii tu tyle, ile w dowolnym telewizyjnym tasiemcu. 

Silent Patient
W.A.B. 2019

wtorek, 14 maja 2019

Najlepsze Harvest Moon od lat, czyli setki godzin spędzone w Stardew Valley

Była kiedyś taka gra: Harvest Moon - Back to Nature. Ukazała się na mojej ulubionej konsoli, czyli PSX, i z perspektywy czasu wspominam ją z nostalgią. Kusi mnie nawet stwierdzenie, że z nią spędziłem najwięcej godzin, mimo zaliczenia Final Fantasy VII, VIII, IX, Chrono Trigger, Vagrant Story i wielokrotnego ogrania Metal Gear Solid oraz setek (tysięcy?) spotkań w ISS Pro Evolution. Bycie rolnikiem, który m.in. szuka żony mnie kręciło, wielokrotnie Harvest Moon ukończyłem.

Jak się potem okazało, był to zaledwie jeden epizod z całego cyklu gier. Niestety jednak dla mnie, mimo namiętnego poszukiwania gier z serii, poza Friends of Mineral Town na GameBoy Advance wszystkie pozostałe mnie nie przekonały. Obojętnie czy mowa o PS2, PSP czy Nintendo DS - to nie była ta magia. Dziś jest jeszcze gorzej, twórcy oryginalnych części sprzed lat poszli swoimi drogami i obok siebie istnieje zarówno Harvest Moon, jak i Story of Seasons, czyli to samo, robione przez część załogi, która odeszła.

piątek, 10 maja 2019

Bo jak nie pies, to kto?! (Spencer Quinn - "Po dobrej stronie")

Czasem jest tak, że po prostu sięga się po książkę, która leży i nawet nie woła. Kiedyś tak brałem pozycje z biblioteki, potem potrafiłem tak książki kupić, teraz jest najlepiej - pobieram w abonamencie Legimi. I tak pobrałem książkę “Po dobrej stronie” zupełnie nieznanego mi pisarza tworzącego pod pseudonimem Spencer Quinn. Wystarczyły dwa słowa opisu: bezpański pies.

Bo to, że bohaterka jest żołnierzem po przejściach, okaleczona, samotna - nie miało znaczenia. Ważne, że postanowił do niej dołączyć porzucony, samotny pies. 

Potem, gdy już czytelnik czuje się zaznajomiony z LeAnne, rozumie dlaczego poszła do wojska, kim dla niej stała się koleżanka Marcie w szpitalu, zaczynamy doceniać szczegóły. I nawet potrafiłem się nieco zainteresować przyczynami, które doprowadziły do okaleczenia bohaterki i śmierci jej towarzyszy. Najbardziej jednak podobał mi się opis codzienności osoby, która tak wiele przeszła, w której czaszce ciągle tkwi odłamek. Trochę jak w “Ręce mistrza” Stephena Kinga, czasem LeAnne zupełnie nie pamięta pewnych dat, momentów z życia, to znowu natychmiast zapomina to, o czym w tej chwili rozmyśla - nie wydaje mi się, żeby to była jakaś super wnikliwa analiza, ale wystarczy do dobrej zabawy.

LeAnne musi uporać się nie tylko z samą sobą po wypadku, i nie tylko z psem, który jest wspaniały. Jak to pies. Bohaterka jednak kluczy między kilkoma sprawami: jest jej matka, jest generał, który chciałby wyjaśnić sprawę nieudanej akcji, jest doktor psychiatra który się gdzieś w tle wymądrza i bzdurzy, jak to doktor psychiatra. Jest nawet poszukiwanie chwili zapomnienia w męskim towarzystwie. No i jest jeszcze zupełnie nagłe poszukiwanie ośmioletniej dziewczynki, która zaginęła po pogrzebie matki - również żołnierza.

Najważniejszym elementem jednak jest sama LeAnne. “Po dobrej stronie” nie wyjaśnia zbyt wiele, nie stara się analizować przeżyć po wojnie, stresu pourazowego, nic z tych rzeczy. To opowieść o człowieku w danej sytuacji, w pewnym czasie. I o psie. Dobra opowieść, na jeden, może dwa wieczory.

The Right Side
Wydawnictwo Insignis 2019

wtorek, 7 maja 2019

Z Nowej Zelandii do Afryki, czyli trylogii Kauri tom 3 (Sarah Lark - "Bogowie Maorysów")

Trzeci tom cyklu Kauri łączy w sobie elementy dwóch poprzednich. Bohaterowie stali się trochę ciekawsi, niż w "Kobietach Maorysów", nie są bowiem tak bezczelną kopią poprzedników. Nawet nie z samymi kobietami mamy do czynienia, co jest miłym zaskoczeniem. Jednym z głównych bohaterów jest Kevin Drury, syn z Michaela z części pierwszej. I chce się poznawać historię jego młodości oraz miłości, można się zaangażować jak przy lekturze "Złota Maorysów".

Z tomu drugiego natomiast autorka wzięła fascynację krainą i historią. Jednak, co interesujące, tym razem nie chodzi o Nową Zelandię. To znaczy wyraźnie widać, że uczucie do wysp u pani Lark jest bardzo intensywne, ale w trzecim tomie akcja na pewien czas przenosi się do południowej Afryki, gdzie czytelnik będzie miał okazję poznać zwyczaje Burów, a także odwiedzić jedne z pierwszych szerzej znanych obozów koncentracyjnych, dowodu na ostateczny upadek humanizmu.

Książka stara się oferować coś ponad jedynie historię obyczajowo-romantyczną. Sarah Lark wykorzystując bardzo progresywne, liberalne państwo jakim na początku XX wieku była Nowa Zelandia konfrontuje swoich bohaterów o otwartych umysłach z Burami. Efekt jest dość drastyczny; zostaje pokazane społeczeństwo ludzi, których życie nie zmieniło się praktycznie od dwustu lat, i którzy żyją według reguł opartych o wyłącznie podziały. "Bogowie Maorysów" próbują edukować, ukazując jak bardzo można się wzbogacić otwierając się na nowe: na poznawanie innych kultur, wyrównywanie szans, i rzecz jasna zrównanie płci. Wydźwięk jest oczywiście pozytywny, niestety w tle tak intensywnych wydarzeń bardzo słabo wypada wątek Atamarie, jedynej kobiety na uczelni pragnącej zostać inżynierem. 

I tak przez połowę książki czytelnik połyka lekturę w czasie opisu losów Kevina, a przez drugą połowę się nudzi, ziewając tak przy edukacji Atamarie jak i jej przygód romantycznych. Na szczęście ten pierwszy wątek jest na tyle dobry, że cierpienie wywołane nudą nie jest specjalnie duże.

Trylogia Kauri to mnóstwo stron, które dają sporo przyjemności, ale i potrafią zmęczyć. Oczywiście całość polecam fanom powieści obyczajowej, jak i romansów. Myślę, że to nie jest moje ostatnie spotkanie z książkami tej pani, ale najpierw trochę odpocznę, to mi dobrze zrobi.

Die Tränen der Maori-Göttin
Wydawnictwo Sonia Draga 2015

poniedziałek, 6 maja 2019

Nowa Zelandia jakiej nigdy nie znałem, czyli Sarah Lark uczy w powieści "Kobiety Maorysów"

Ciąg dalszy losów bohaterów “Złota Maorysów” zaoferował mi dokładnie tyle samo przyjemności, co i zdziwienia połączonego z koniecznością lekkiego mrużenia oczu w co poniektórych fragmentach. Z jednej strony bowiem Sarah Lark opowiada o Nowej Zelandii tak, że nie sposób się nie wkręcić w historię tego kraju, ale z drugiej przesadza, a nawet idzie na zbyt dużą łatwiznę. 

Oto Matariki, córka Lizzie i Michaela. Zostaje porwana przez swojego biologicznego ojca, maoryskiego wojownika, i od tego momentu oglądamy dziecko, które swoją zaradnością i inteligencją nie tylko zawstydza swoich porywaczy, ale gatunek ludzki w ogóle. Absolutne przegięcie; jeśli ktoś chce poczytać o wybitnych dzieciach, których inteligencję łatwo przyswoić i po prostu cieszyć się lekturą, niech czyta Orsona Scotta Carda. Pani Lark tego nie potrafi, a jakby tego było mało, poza małą Matariki pojawia się jeszcze jedno, siedmioletnie dziecko w tle, które to już po prostu wyczynia rzeczy niestworzone. I to jest słabe, bo niewiarygodne, i bardzo psuje opowieść.

Na scenie pojawia się także nowa rodzina. Violet wraz z siostrą Rosie są łącznikiem czytelnika z Europą, z naszymi ludźmi i naszymi zwyczajami. Dzięki Violet łatwiej się poruszamy po wyspach Nowej Zelandii, bowiem zupełnie tak, jak czytelnik dziewczyna dziwi się światu. Niestety jednak pani Lark szybko zaczyna stosować metodę kopiuj-wklej, a historia Violet to dramatyczna i pełna bólu opowieść prawie niczym nie różniąca się od historii Kathleen z tomu poprzedniego. I ja rozumiem doskonale, że życie kobiet wtedy niestety było często takim dramatem, z tym nie polemizuję, jednak jako czytelnik czuję się, jakbym czytał drugi raz to samo.

Z drugiej strony “Kobiety Maorysów” okazują się powieścią napisaną z takim zaangażowaniem, że na tle losów bohaterek szybko zacząłem się interesować samą krainą, czego po sobie bym się nigdy nie spodziewał. Matariki angażując się w sprawy rdzennej ludności wysp bierze udział w nietypowych protestach organizowanych przez człowieka o imieniu Te Whiti, którego zupełnie nie znałem, a który jest postacią historyczną i jest to postać o ogromnej sile; przywódca na miarę Gandhiego czy Nelsona Mandeli. Sposób Maorysów na czynny udział w rządzeniu krajem i dbałość o uczciwość białych ludzi w rządzie robi ogromne wrażenie, jest tak odmienny od walk i konfliktów znanych z historii innych konfrontacji, na przykład Zulusów czy amerykańskich Indian. 

A to nie wszystko, bowiem Violet mimo smutnego i pełnego cierpienia życia angażuje się w walkę o prawa wyborcze dla kobiet. Po czym okazuje się, a czego nie widziałem i mi teraz głupio, że Nowa Zelandia była pierwszym krajem w świecie, gdzie kobiety zostały dopuszczone do czynnego udziału w wyborach jeszcze w XIX wieku, i który to proces został świetnie przedstawiony z tej powieści. 

Oczywiście przede wszystkim jest to książka o ludziach i miłości, romansów tu nie brakuje, w tym nawet pomiędzy osobami o odmiennej płci. A jednak kończąc lekturę, mimo krytycznych uwag co do prezentacji niektórych dzieci czy kopiowaniu historii życia Kathleen byłem w pewien sposób i tak zafascynowany Nową Zelandią jako krajem, który na przełomie XIX i XX wieku zdaje się być tak bardzo wyprzedzający resztę świata pod względem panujących przepisów, powiedzieć, że progresywnym, to za mało. I też wyspy nowozelandzkie zapamiętam na długo, natomiast imiona bohaterów szybko stracą się w mojej pamięci. Jako powieść “Kobiety Maorysów” nie dorównuje części pierwszej, ale za to oferuje o wiele większy, nieporównywalnie większy walor edukacyjny, i przyznam, że nawet jeśli pani Lark nie potrafi przekonująco opisać inteligentnego dziecka, to bez problemu jest w stanie wzbudzić u czytelnika zaangażowanie w sprawy fascynującego ją kraju.

Im Schatten des Kauribaums
Wydawnictwo Sonia Draga 2015

środa, 1 maja 2019

Wyprawa do Nowej Zelandii (Sarah Lark - "Złoto Maorysów", trylogii Kauri tom 1)

Sarah Lark to pseudonim niemieckiej pisarki o imieniu Christiane Gohl. Pisarka jest także podróżniczką, którą zafascynowała Nowa Zelandia. Patrząc na bibliografię autorki tę fascynację widać; całkiem sporo poświęciła Maorysom i krainie jako takiej. Patrząc na rozmiar “Złota Maorysów” widać także, że kobieta ma gadane; to z pewnością nie jest rzecz na jedno popołudnie.

Powieść rozpoczyna się w Irlandii pod panowaniem królowej Wiktorii. Obserwujemy czasy, w których głód był tak dokuczliwy, że ludność miała do wyboru albo kradzieże albo emigrację, jeśli ktoś miał szczęście zdobyć pieniądze na podróż. Bohaterów poznajemy w momencie, gdy albo trafiają na statek do Australii jako przestępcy albo z własnej woli poszukują lepszego życia daleko od domu rodziców, w świecie, gdzie teoretycznie można zacząć wszystko od nowa.

Powiedzieć, że “Złoto Maorysów” zwaliło mnie z nóg, to jakby nie powiedzieć nic. Książka odhacza wszystkie możliwe, wszystkie jakie przyszły mi do głowy kratki na liście powieści idealnej: doskonale zarysowani bohaterowie, zero papierowych postaci, niezłe tło historyczne, walor edukacyjny, romans, miłość, dramaty codzienności, ważne wybory, poszukiwanie szczęścia i swojego miejsca w życiu.

Kusi mnie porównać powieść do innej, faktycznie wybitnej. To rzecz jasna będzie pewna przesada, ale moje zaangażowanie w śledzenie losów Mary Kathleen, Lizzie i Michaela Drury’ego nieznacznie tylko ustępowało zaangażowaniu, które pamiętam z genialnego dzieła Wilbura Smitha o tytule “Gdy poluje lew”. Obie powieści przejmują całkowitą kontrolę nad czytelnikiem, i w sumie nie wiadomo czy sprawia to historia przedstawionych postaci, czy egzotyczne z naszego punktu widzenia tło, czy swobodna narracja idealnie łącząca oba te elementy. I choć żaden bohater nie ma tak potężnej charyzmy jak Sean Courteney, to wewnętrzna siła Kathleen i Lizzie (mana, jak opisują to Maorysi) oraz prostolinijność i pewna poczciwa głupota Michaela są świetnymi motywami do przedstawienia znacznie większej historii w bardzo ciekawym miejscu z faktycznie interesującą kulturą.

Cieszy mnie, że autorka popełniła więcej powieści, a samo “Złoto Maorysów” (tytuł niestety w ogóle nie oddaje tego, co powieść oferuje) jest kontynuowany, mam nadzieję przedstawiając dalsze losy postaci i ich potomstwa. Gdyby to był debiut autorki, odczuwałbym obawę; czasem miewamy zbyt duże oczekiwania po doskonałym początku, wspomniany Wilbur Smith napisał dziesiątki dobrych książek, ale “Gdy poluje lew” był tylko jeden… Na szczęście Sarah Lark pisząc “Złoto Maorysów” miała prawie dwadzieścia lat doświadczenia w pracy pisarza, patrzę na kolejne dwa tomy z optymizmem.

Das Gold der Maori
Wydawnictwo Sonia Draga 2015

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

I jeszcze trochę o Winnych (Ałbena Grabowska - "Stulecie Winnych. Opowiadania")

Dałem się wciągnąć w historię rodziny Winnych, płynnie od trylogii przeszedłem do opowiadań. I choć początkowo byłem sceptyczny (naprawdę nie wiem po co powstało opowiadanie pierwsze), tak z czasem zrozumiałem o co chodzi.

Bowiem o ile trzy pierwsze teksty są luźno (jeśli w ogóle czymś poza miejscem akcji) powiązane z trylogią, tak potem na scenę wkraczają postaci doskonale nam znane. I ma to wiele sensu, bowiem opowiadania dotyczą spraw nam doskonale znanych, ale ciekawych. Jak wyglądały pierwsze dni w nowej rodzinie Ewy, przygarniętej przez Annę Żydówki? Co się działo z bohaterami, gdy ginęli nam z oczu; jak to faktycznie wyglądało? Na te pytania odpowiada książka, która w miarę czytania wydaje się być bardziej czwartym tomem cyklu niż luźno powiązanymi tekstami. Autorka faktycznie rozbudowała historię o dodatkowe szczegóły, które są świetnym uzupełnieniem całości.

Krótko mówiąc: nie ma sensu tego czytać nie znając trylogii. A znając trylogię przeczytać w zasadzie trzeba. Dobra rzecz.

Wydawnictwo Zwierciadło 2018

niedziela, 28 kwietnia 2019

Sto lat w Brwinowie (Ałbena Grabowska - "Stulecie Winnych")

Stulecie Winnych, to stulecie rodziny noszącej takie nazwisko - Winni. Co już brzmi lepiej niż stulecie winnych, w sensie: w wieku XX trudno znaleźć innych, niż winni. Rodzinę poznajemy w 1914 roku, podczas narodzin bliźniaczek. To nie arystokracja, wręcz przeciwnie. Ale jest początek XX wieku, więc prości ludzie pod Warszawą (Brwinowo) nie są ani analfebetami ani kompletnie bez wykształcenia.

Narodziny dziewczynek a zarazem śmierć ich matki rozpoczyna nowy rozdział w życiu bohaterów, mocno mieszając dotychczasowy stan rzeczy. Parę chwil później rozpoczyna się wojna, przychodzą Niemcy, odchodzą Niemcy i przychodzą Rosjanie, rozpoczynają się wywozy, dramaty… Totalnie mój rodzaj literatury.

Pierwszy tom niestety nie zachwyca. Miałem całą masę krytycznych uwag o jakości powieści, o braku szerszych opisów, o skali mikro, gdzie mimo tragicznych zdarzeń brakuje większego obrazu całości otoczenia, kraju, którego nie było, a który na chwilę powstanie. Sytuacji nie poprawił fakt, że jedna z bliźniaczek ma “dar” i jest w stanie widzieć to, czego racjonalny umysł nie pojmuje. “Ci, którzy przeżyli” wydawało mi się lekturą czasem po prostu niepoważną, zbyt szybko zmieniał się klimat, nie było czasu na uderzenie; jakby autorka zaniedbała ważną część pisarstwa - wrażenie, jakie powinno w czytelniku pozostać.

Mimo to sięgnąłem po tomy kolejne, które, jak się okazało, oferują już inną jakość. Nie dość, że autorka porzuciła bzdury o specjalnym talencie Ani, to jeszcze doczekałem się konkretniejszych opisów tego, co pani Grabowska zamierza przedstawić. Nie jest to jeszcze poziom, jaki oferują rodzinne sagi pani Joanny Jax, ale odległość się wyraźnie zmniejszyła. Z całą pewnością można się zaangażować nie tylko dlatego, że już lubimy postaci, ale również dlatego, że wydarzenia przestają być takie oczywiste, autorka wreszcie zaskakuje czytelnika. A co najważniejsze udało się pani Grabowskiej wykreować postaci bardzo ludzkie, prawdziwe, które mają swoje zdanie - a nie zdanie autorki.

Książki czyta się trochę tak, jak oglądało się serial “Dom”. Pierwsza wojna światowa, XX-lecie, kolejna wojna, nazizm, Żydzi, holocaust, ratowanie ludzkiego życia i szmalcownicy. Jednak wszystko jest w znacznie mniejszej skali, niż u Joanny Jax. To jest saga rodzinna, nie opowieść o czasach, w których przyszło bohaterom żyć. Ten element jest na dalszym planie, a my oglądamy przede wszystkim postaci, które muszą mierzyć się z PRL-em, rokiem 1968, walką z totalitaryzmem, wreszcie kapitalizmem i ostatecznym upadkiem jakichkolwiek wartości. A że Brwinowo niedaleko Pruszkowa, to i inne znane z najnowszej historii Polski tematy zostaną poruszone.

Wrażenie po lekturze całości pozostaje bardzo przyjemne, choć pamięć o słabszym tomie pierwszym także przetrwała. Myślę, że książek pani Grabowskiej przeczytam więcej, zaczynając od tomu opowiadań należących do świata przedstawionego w tej trylogii. Polecam wszystkim fanom tego typu sag rodzinnych: pewnie, że są lepsze pozycje, ale “Stulecie Winnych” też daje sporo emocji.


Wydawnictwo Zwierciadło 2014, 2015

niedziela, 21 kwietnia 2019

Nie oceniaj książki po okładce, czyli "Zanim nadejdzie jutro" Joanny Jax

Zupełnie jak w przypadku cyklu “Zemsta i przebaczenie” - jestem naturalnym odbiorcą tego typu literatury, i nie jest ważne, czy jest to według niektórych literatura kobieca, romans czy coś jeszcze innego. Dla mnie Joanna Jax pisze powieści historyczne, umiejscowione w okolicach II wojny światowej, a że bohaterkami często są kobiety i przytrafiają się romanse - samo życie, jeśli to jest literatura kobieca, to jestem kobietą.

Uwielbiam się zaangażować na chwilę dłużej (byle nie zbyt długo, jedenasty tom przygód Uhtreda z Bebbanburga już w sprzedaży). W przypadku nowego cyklu Joanny Jax zatytułowanego “Zanim nadejdzie jutro” do czynienia mamy z trzema tomami, co jest według mnie rozmiarem idealnym. Specjalnie czekałem do terminu wydania, by móc całość połknąć na raz, i od razu informuję, że cykl o Kresowiakach jest jeszcze lepszy niż poprzedni, obejmujący głównie wydarzenia z zachodu, i Polski i Europy.

Jeszcze lepszy, bowiem przeciętny wychowanek polskich szkół ma ciągle zbyt mało informacji. O tym się zdecydowanie zbyt często zapomina, statystycznemu Polakowi wojna kojarzy się z Niemcem, Hitlerem, obozami koncentracyjnymi i holocaustem. Tymczasem na wschodzie ludność miała do czynienia z zupełnie innego rodzaju złem. O ile wszyscy Polacy w 1945 roku zostali wykorzystani i porzuceni przez tzw. sojuszników, tak mieszkańcy kresów mieli jeszcze gorzej, bowiem nawet PRL-u im nie dano, a jedynie możliwość wyjazdu na ziemie wyzyskane. Ojczyzna tak wielu Polaków została zabrana, przesunięcie granic Polski na zachód, zwykły czyn rysowania kresek po mapie faktycznie odebrał dom milionom tych, którzy przeżyli zło, jakie wyrządzili tam sowieci.

Obserwujemy Polaków mieszkających w Wilnie. Z różnych środowisk, z różnych klas społecznych. Joanna Jax pokazuje nam kresy w okresie dwudziestolecia międzywojennego w taki sposób, że można się poczuć, jak mieszkaniec miasta w owym czasie żyjący. Patriotyzm odmieniany przez całą deklinację, od prawdziwego do tego z gazet i radia; powszechne uczucie pogardy dla mniejszości płynące z góry i sąsiedzkie, dobre stosunki z Litwinami i Żydami. No i oczywiście miłość, bo czyż nie miłość jest właśnie najlepszym sposobem ukazania upływającego czasu? Uczucia miłości pierwszej, kolejnej, namiętność przy której dni uciekają jak godziny, a godziny jak minuty. W tle tymczasem zbliżająca się wojna - nim jednak jeszcze Niemiec dotrze do kresów zza wschodniej granicy wkracza Armia Czerwona w celu “ochrony mniejszości na terenach Polski”. I zaczyna się: chaos i niepewność kolejnych nawet nie dni, co chwil.

Joanna Jax robi to, co wychodzi jej najlepiej - pisze zarówno o oficerach wziętych do niewoli jak i cywilach, którzy pewnego dnia zostali wpakowani do pociągu i wywiezieni gdzieś do Kazachstanu, tak, jak stali, bez słowa wyjaśnienia, bez jakiejkolwiek organizacji. Ci, którzy podróż przeżyli wyszli na obcej, niegościnnej ziemi, zdani na własną zaradność i ewentualną łaskę tubylców. Jednak Joanna Jax nie pisze egzaltując się cierpieniem; przeciwnie - wbrew trendom płynącym z telewizora i radia pokazuje nie tylko wysiedleńców z Polski, ale ludzi z różnych stron i nacji, wśród których znajdziemy i złych Polaków i dobrych Rosjan. Bez łopatologii, sama opowieść, zadedykowana zresztą “rodakom z Kazachstanu”. Szanuję. I znowu na przykładzie miłości Joanna Jax studiuje czym jest człowiek, który nawet w najgorszych chwilach potrafi kochać. A że z nagłego rozdzielenia rodzin i często celowej dezinformacji niejeden dramat powstanie - cóż, na to właśnie czekamy my, czytelnicy, obgryzający paznokcie z emocji nad tym, co ludzie zgotowali ludziom.

Wspaniała opowieść. Wiadomo, że nie jestem obiektywny, bo to mój rodzaj literatury, krytyki dla tego typu książek mam o wiele mniej. A teraz chciałbym połączenie historii z “Zemsty i przebaczenia” i “Nim nadejdzie jutro” i ciąg dalszy losów bohaterów w czasach zimnej wojny. To by było coś!

Tylko te okładki… no, ale wiadomo co mówi przysłowie, zresztą słusznie :-)


Podróż do krainy umarłych
Ziemia ludzi zapomnianych
Druga strona nocy
Videograf II
2018, 2019