niedziela, 3 marca 2019

Pablos gracz: Chyba największe growe rozczarowanie od lat, czyli słów parę o Firewatch


W okolicach premiery tego tytułu nie powiem, byłem bardzo „na tak”. Nie mam nic do gier, które charakteryzują się nietypowo rozumianą grywalnością („symulatory chodzenia” na przykład), jeśli tylko będą w stanie zaoferować sporą dawkę emocji. A Firewatch sobą obiecywał właśnie taką pozycję. Pomysł więcej, niż ciekawy: facet po przejściach podejmuje pracę strażnika w lasach Wyoming. Ma jedno, jedyne zadanie: pilnować lasu przed pożarem. Praca ta polega na kilku tygodniach spędzonych w drewnianej wieży obserwacyjnej, w zupełnej samotności. No, nie zupełnej, bo jest dostępna radiostacja i można się kontaktować z innymi strażnikami.

Historia, która skłoniła Henry’ego do podjęcia tego typu pracy to doskonały początek. Wraz z bohaterem przeżywamy w telegraficznym skrócie jego życie od momentu poznania wielkiej miłości, do dnia dzisiejszego. Całość jest smutna, to nieźle zaprojektowany dramat, który wiele obiecuje. Po objęciu wieży Henry poznaje drugą postać ważną dla gry – innego strażnika o imieniu Delilah. Od tego momentu można z nią przegadać w zasadzie wszystko, co znajduje się dookoła.

Gra nie daje czasu na poznanie pracy strażnika, od samego początku Henry’emu przytrafiają się przedziwne zdarzenia. Firewatch szybko okazuje się grą właśnie w stylu „symulatora chodzenia„, gdzie przemierzamy lasy w poszukiwaniu odpowiedzi na coraz więcej pytań. Wygląda na to, że ktoś bohatera obserwuje, ktoś się włamał do jego wieży, coś tu zdecydowanie nie gra.

Niestety trudno jest się tytułem zachwycać. Po początkowej sekwencji dramatycznej, gdy przejmujemy kontrolę nad bohaterem szybko okazuje się, że nie jest dobrze. Przede wszystkim graczowi nie jest dane ucieszyć się specyficzną, nieco komiksowo-kreskówkową grafiką, bowiem cóż z tego, że może się podobać, jeśli gra okazuje się kompletnie nie zoptymalizowana pod konsolę PlayStation 4? Takiego chrupania, zgrzytania i zawieszek nie widziałem na tej konsoli jeszcze nigdy. Producent albo miał beznadziejny dział kontroli jakości, albo nie miał go wcale. Tak, jak w świecie filmu mamy Złote Maliny, tak powinno istnieć tego typu wyróżnienie dla procudentów gier, zdecydowanie jestem tego zdania. Żyjemy w czasach takiej niechlujności, takiego tumiwisizmu, to trzeba piętnować.

Poruszanie się Henrym po okolicy zamiast sprawiać przyjemność wywołuje frustrację. Dosłownie co kilka kroków gra zamraża się na ułamek sekundy. Ale jakby tego było mało, sama okolica jest więcej, niż rozczarowująca. Niby otwarta przestrzeń okazuje się ciągiem korytarzy, nie mamy żadnej wolności w eksploracji poza (czasem) kilkoma drogami do wyboru. W sensie: rozwidlenie korytarza i parędziesiąt metrów dalej połączenie. Żenada, nie swoboda. W całej grze istnieje mniej niż dziesięć miejsc na tyle otwartych, że faktycznie można się po nich przejść. Poza tym mamy drogi proste jak drut, jak nie skały to krzaki tworzą sztuczne ściany.



Początkowa ciekawość okolicy błyskawicznie zmienia się w znużenie. Niby taka wieża obserwacyjna pod sobą ma całkiem spory teren, jednak przez korytarzową konstrukcję zabawy już po chwili orientujemy się w terenie i obszar zdaje się zdecydowanie za mały. Dalej gra jest skonstruowana bez najmniejszego wysiłku, bez polotu: gdy znajdziemy sznur, będziemy mogli się wspinać i zsuwać, a potem sprzęt do wspinaczki pozwoli na jeszcze więcej. I tak jak w żenującej przygodówce gramy na zasadzie: znaleźć przedmiot, ponownie odwiedzić wcześniej niedostępne miejsca, kolejny przedmiot, kolejne miejsca…

Jedynym udanym elementem tytułu są aktorzy, a konkretnie Delilah. To ona jest największym plusem gry, aktorka odpowiedzialna za tę rolę zrobiła świetną robotę. Szkoda tylko, że Firewatch także fabularnie okazuje się wydmuszką, nie zostaje spełniona żadna z obietnic, jakich wrażenie otrzymujemy na początku. Pod względem opowiedzianej historii gra okazuje się taką samą porażką, jak jej sprzętowa optymalizacja, i w końcowych fragmentach uczucie rozczarowania jest wręcz przygniatające – to jest gra o niczym, niczego nie pokazuje, niczego nie uczy, nie ma do opowiedzenia żadnej historii. To, co przygotowali scenarzyści to kawał śmierdzącego łajna, nie wartego nawet tych głupich 40 złotych, które za grę dałem.

Długo myślałem, sam się próbowałem oszukać, przekonać, ale nie byłem w stanie. Studio Campo Santo wędruje na moją czarną listę, trzeba będzie nie lada wydarzenia, bym znowu kiedyś wydał na ich produkt chociażby złotówkę. Odradzam z całego serca, Firewatch nadaje się tylko na darmowy tytuł dorzucany do abonamentu PlayStation Plus, jeśli w ogóle do czegoś się nadaje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz