wtorek, 26 lutego 2019

Pablos gracz: Najlepszy dramat od lat, czyli jak wreszcie ukończyłem Grand Theft Auto IV

Z wielkim opóźnieniem, ale jednak – udało mi się ukończyć czwartą część cyklu Grand Theft Auto, która chodziła za mną od ponad dwóch lat, odkąd powróciłem do grania na konsolach. W moich czasach zwanych “grami telewizyjnymi”. :) Jestem dumny i blady, bo powrót do tego tytułu po poznaniu Red Dead Redemption, L.A. Noire i oczywiście GTA V wcale nie jest taki prosty. O ile do ustawiającej się wiecznie za bohaterem, przez co irytującej i “niedzisiejszej” kamery można się przyzwyczaić po paru godzinach, tak do braku autozapisu w trakcie misji przyzwyczaić się nie da, i nieraz mięso fruwało po pokoju gdy kolejny raz musiałem nie tylko rozegrać misję, ale wcześniej przemierzyć pół miasta by móc ją w ogóle rozpocząć…

Powiem krótko: GTA IV to tak samo dobra gra jak Red Dead Redemption, czyli dla mnie osobiście najlepszy tytuł siódmej generacji konsol. Otwartość świata, aktywności – to wszystko jest super, ale przede wszystkim chodzi mi o fabułę. GTA IV oferuje według mnie najlepszą opowieść spośród dotychczasowych gier w serii, właśnie mocno przypominającą przygody Johna Marstona. Czasem znad pada można prychnąć, jednak los Niko Bellika to przede wszystkim tragedia, dramat.

Bellik przybywa do Stanów do swojego kuzyna, Romana. Zachęcony opisami, jak to Ameryka jest krajem mlekiem i miodem płynącym, krajem możliwości, od razu na początku przeżywa szok, gdy szybko okazuje się, iż Roman to kłamca. Sam ledwo wiąże koniec z końcem, w dodatku ma masę problemów z mafią, hazardem… Idealny start dla poturbowanego przez życie byłego żołnierza z byłej Jugosławii, poszukującego prywatnej wendety za wydarzenia, które zrobiły z niego nieczułego, zimnego specjalistę od zabijania.



O ile Los Santos z piątki to gorące, kolorowe miasto pełne zblazowanych mieszkańców, tak Liberty City z roku 2008 bardziej przypomina takie miejsca jak Chicago czy Baltimore, w którym większość dzielnic to getta, a większość napotkanych ludzi to narkomani, prostytutki i mafiozi. W Liberty City bohaterowie lubią mokrą robotę, taką, którą lepiej wykonuje się w dresie, a garnitur zakłada się tylko od święta. Tu nie ma dużych pieniędzy, nie jest łatwo. Przed podjęciem misji warto dokupić broni i amunicji, koniecznie kamizelkę kuloodporną – a to wszystko kosztuje. Niko zarabia mniej, niż potrzebuje wydać, co jest ogromnym plusem tytułu. Potem, gdy sfrustrowany gracz wreszcie za którymś razem wykona zadanie ze skokiem na bank nagłe pojawienie się na koncie nie kilkunastu, ale kilkuset tysięcy dolarów jest najlepszą nagrodą za wykrzyczane przekleństwa, bez których chyba tej misji zaliczyć nie można.

Jak na matkę wszystkich sandboksów przystało mamy tu sporo dodatkowych aktywności. Specjalnie piszę: sporo, a nie mnóstwo, bo to nie gra Ubisoftu, gdzie na każdym rogu można coś robić, ale przeważnie coś wtórnego, a zarazem z czasem bezcelowego. W GTA IV aktywności są mniej liczne, ale mają za każdym razem jakiś większy cel. Chcesz zagrać w bilard, rzutki, pooglądać striptiz czy pośmigać motorówką? Nie ma sprawy, ale najlepiej w towarzystwie kolegi, dzięki czemu zyskasz w jego oczach, co z czasem może się przełożyć na ciekawy bonus. W GTA IV wprowadzono przyjaźnie, napotkanych bohaterów można zaprosić na wspólny wypad, oni także często dzwonią, warto rozgrywać całość tak, by byli pozytywnie nastawieni, naprawdę warto.



A skoro przyjaźnie, to i romanse. Niko może liczyć na małe conieco, jeśli się postara, odpowiednio ubierze i zaprosi dziewczynę gdzieś, gdzie jej się spodoba. Dziewczyn jest kilka, a całość jest cudownie umieszczona w fabule – to nie jest randka i seks dla durnych nastolatków, to w przyszłości okaże się bardzo istotne, kim dla Niko okażą się dziewczyny i jaki będzie miał do nich stosunek.

Grafika dziś już nie robi wielkiego wrażenia, jakie musiała robić jako pierwsza odsłona Grand Theft Auto w HD. Wrażenie natomiast wciąż robi prezentacja mrocznego, brudnego miasta oraz model jazdy. Pamiętam, że w pierwszym momencie, gdy pierwszy raz grałem w czwórkę, jeszcze na Xboksie 360, model jazdy mnie odrzucił. Teraz uważam, że jest świetny, a warunki pogodowe dodatkowo na niego wpływające to już małe mistrzostwo świata.



Wrażenie nawet dziś robi natomiast udźwiękowienie. Radio nie oferuje aż tylu piosenek, co w piątej odsłonie cyklu, i szybko zaczynają się powtarzać, ale i tak jest ok. Świetne jest także aktorstwo, aż dziw bierze, że odtwórca roli Niko – Michael Hollick – po wystąpieniu w tytule nie zyskał większej sławy, bo robi kawał genialnej roboty.

To autentycznie jedna z najlepszych gier jakie ukazały się w czasach Xboksa 360 i PlayStation 3. Według mnie tytuł zostawia piątą odsłonę cyklu nieco w tyle, razem z Red Dead Redemption wchodząc na podium zwycięzcy. I takie cudeńko wyszło już w roku 2008! Niewiarygodne… Jakbym oceniał, dałbym 10/10, a teraz wracam do pierwszego dodatku: The Lost and Damned, wprowadzającego do Liberty City elementy klimatu znane z serialu Sons of Anarchy. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz