środa, 27 lutego 2019

„Zabójca strachu”? A może lepiej: „Zabójca dobrych pomysłów”?

“Zabójca strachu” to pierwsza część cyklu “Moonlight Bay”, i planowałem zaliczyć oba tomy, a potem opinię wyrazić jedną, wspólną. Jednak moje ogólne wrażenie z lektury było tak mocne, że cóż, najwyżej druga część otrzyma wpis osobny. Albo i nie, zobaczymy.

Początek, co jest chyba typowe dla Deana Koontza, czyta się jednym tchem. Zostaje nam przedstawiony mężczyzna przed trzydziestką, ale jednak bardziej chłopak, niż mężczyzna, bowiem choroba genetyczna powoduje, że jest zupełnie odmienny od reszty swoich rówieśników. Co odbija się także na jego osobowości i dojrzałości. Cierpi na schorzenie, które najkrócej opisać można jako “cierpienie od światła”, żyje przeważnie nocami, unika nie tylko słońca, ale i wszystkiego, co jest powiązane z ultrafioletem.

Bohatera i tak już ciekawego poznajemy w dramatycznym momencie. Przed paroma laty tragicznie zmarła jego matka, a teraz żegna się z umierającym na raka ojcem. I tu następuje moment zwrotny książki, po którym, jak przypuszczam, pewna część czytelników zrobi wielkie oczy i zachwyci się lekturą, a reszta (w której ja się znajduję, niestety) zrobi także wielkie oczy, ale z rozczarowania. Jest bowiem niebywale interesująca choroba Christophera zaledwie dodatkiem, a lektura okazuje się dotyczyć czegoś zupełnie innego. Zacznijmy od tego, że ciało ojca bohatera gdzieś znika, w jego miejsce podstawione zostaje ciało przypadkowego, zamordowanego autostopowicza… a historia robi się coraz bardziej abstrakcyjna, z akapitu na akapit staje się mocniej i mocniej oderwana od rzeczywistości, nawet poważne zmrużenie oczu i nagięcie swojego czytelniczego gustu nie pozwala w akcję wejść, jest to bowiem tak kompletna bzdura.

Dopiero co dzieliłem się wrażeniami z lektury “Szeptów”, gdzie pisałem jak doskonale konsekwentny jest Koontz w swoich wizjach; tak, że nawet największe głupoty chce się czytać. I zdanie to podtrzymuję, bowiem w przypadku “Szeptów” wydaje mi się cały czas tak samo prawdziwe. Jednak w “Zabójcy strachu” autor tak mocno pojechał w stronę… no dobra, bez wahania powiem: w stronę nonsensu, że nie, po prostu nie potrafiłem dać się przekonać. Jakby kolejne pomysły nie wiem, losował z uprzednio przygotowanego zestawu przeróżnych abstrakcji? Nawet bohaterowie nie pomagają całości, przyjaźń tu zaprezentowana jest tak mocna, że wygląda bardziej jak opis ideału zjawiska, a nie faktyczne uczucie, tak samo zresztą miłość między Chrisem i Saszą – coś tak doskonałego, że kurczę niemożliwego, to się po prostu nie zdarza, to pobożne życzenie, nie faktyczny związek.

Lecz najgorsze w powieści jest to, że gdzieś pod tą warstwą absurdów kryje się pewna myśl, która, kurczę blade, ma potencjał do rozpoczęcia rozważań. Coś autor chciał powiedzieć, coś zasygnalizować, podzielić się z czytelnikiem prawdopodobnie swoim własnym strachem. Niestety jednak poniósł według mnie kompletną porażkę, no po prostu zaliczył swoje literackie Waterloo, bo poziom abstrakcji jest tu tak gigantyczny, że i dostrzegając pomysł, a nawet pewne przesłanie pisarza nie byłem w stanie zrobić nic więcej, jak tylko wzruszyć ramionami. To była dość męcząca książka, choć raczej niedługa, a i akcja prowadzona była w dość kameralnym gronie, a mimo to zmęczenie było spore, podobnie jak rozczarowanie.

…A jednak jestem ciekaw co Koontz wymyślił na potem. Czy w “Korzystaj z nocy” brnie dalej w nonsensowne wizje, czy też może nieco poukładał swoją opowieść, tym samym nieco lepiej zadbał o czytelnika? A może w ogóle zaoferuje coś kompletnie innego? Tak jestem ciekaw, że już drugi tom zamówiłem. Dobrze, że tani, nie będzie mi przykro jeśli jest podobny to pierwszego… :)

Fear Nothing
Prószyński i S-ka 1998

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz