sobota, 23 lutego 2019

Jean M. Auel – „Rzeka powrotu”, „Wielka wędrówka”, „Kamienne sadyby” i „Kraina jaskiń”

Do ostatnich stron „Krainy jaskiń” miałem nadzieję, że autorka choć na chwilę wróci do klimatu, jaki posiadał pierwszy tom sagi – „Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego„. I faktycznie: nadzieja matką głupich, przysłowie to mówi samą prawdę…

Mówiąc o Dzieciach Ziemi stale myślę o grach wideo. Konkretnie o gatunku RPG – są to gry, które powinny starczyć na kilkadziesiąt godzin zabawy, inaczej nie ma sensu w ogóle siadać do komputera/konsoli. Jednak długość gier nie zawsze jest atutem. Czasem zdarza się, że po początkowych dwudziestu godzinach poznawania fabuły, systemu, świata przedstawionego nagle okazuje się, że już koniec nowości i ciekawych rzeczy, a teraz pozostała już tylko sztampa i zestaw klisz. To tragedia, a jednak gramy dalej – bo szkoda czasu już poświęconego. By odnaleźć w straconym czasie cel brniemy dalej, aż do obejrzenia napisów końcowych.

Dokładnie tak samo miałem z Dziećmi Ziemi. Pierwszy tom bardzo mi się spodobał, bo opowiadał faktycznie ciekawą historię, dziecka homo sapiens wychowanego przez neadnertalczyków, wedle takiej wiedzy o tej rasie, jaka była znana przed ponad trzydziestu laty. Potem, w drugim tomie całość zaczęła się sypać. Tom trzeci był znowu nieco lepszy, choć do epizodu pierwszego nie miał startu. Jednak chciałem wiedzieć, co będzie dalej, marzyłem o ponownym spotkaniu neandertalczyków, no i szkoda było mi tych wszystkich wieczorów, podczas których poznawałem historię Ayli, Whinney, Wilka i tego, jak mu tam, emo-hipster-prehistoryka Jondalara. Chciałem uniknąć kaca moralnego, niewątpliwego następstwa odstawienia lektury, zatem wytrwale brnąłem dalej.

Brnąłem to jest odpowiednie słowo.

Podzieliłbym styl pisania pani Auel na trzy części. Pierwszą i najważniejszą jest naukowe zacięcie. To największy plus Dzieci Ziemi; Jean M. Auel doskonale wie, o czym mówi, widać że uwielbia czasy prehistoryczne, epokę lodowcową, że żyje tym tematem. I choć jej opisom brakuje prawdziwego polotu, to jednak samo podejście historyczne jest dla sagi atutem.

Drugim widocznym w twórczości tej pisarki elementem jest oczywiście sama opowieść. Tu niestety nie jest już tak kolorowo, jakby starczyło werwy tylko na kreację społeczności neandertalczyków, a na przedstawienie licznych społeczności homo sapiens już zabrakło pary, zabrakło w ogóle kreatywności. Kolejne plemiona różnią się od siebie, jasne, ale ogółem. Niestety jednak bohaterowie to kilka modeli kolejno przestawianych od obozu do obozu. Postaci są papierowe, bez charakteru, a najgorszą z nich jest niestety jeden z głównych bohaterów, wybranek Ayli – Jondalar. Przez kilka tysięcy stron nie znalazłem niczego, co mogłoby usprawiedliwiać jego miałkość, wręcz marzyłem o tragedii, Ayla to silna kobieta, z pewnością by się pozbierała, i znalazła sobie kogoś bardziej męskiego, zdecydowanego, silnego… no po prostu faceta, powiedzmy otwarcie.

I tu dochodzimy do trzeciego motywu, który przejawia się stale od drugiego tomu cyklu: chodzi o romans. A właściwie to po prostu porno. A porno – wiadomo! – nie jest złe, jest nawet bardzo dobre, niestety jednak autorka cierpi na totalny brak wyobraźni jeśli chodzi o „te rzeczy”. Nie dość, że odmalowuje nam jedynie kilka scenek, które następnie bezczelnie kopiuje, to jeszcze jej podejście do związku, do mężczyzny jest… no dokładnie takie, że wyszedł nam Jondalar: ani pies, ani wydra, ani chłop. Zatem po kilku „pierwszych razach” sceny miłości swobodnie pomijamy, przekładając często ładnych kilka stron, nim wreszcie bohaterowie skończą zwiedzać kolejny szczyt, że tak się grafomańsko, ale adekwatnie do stylu opisu, wyrażę.

Naukowe zacięcie raczej się podoba, romans można swobodnie olać – pozostaje nam kwestia samej opowieści. Smutne jest to, że ciągle jest to jedna i ta sama opowieść. Bowiem nie tylko bohaterowie powstali z kilku szablonów, ale także pomysły na kolejne tomy. Ba, nawet gdy Ayla z Jondalarem docierają do Zelandonii, do której wędrują od dawna, to też, jakby Jean M. Auel już tylko wędrować potrafiła: ruszają na „obchód” kolejnych jaskiń tego licznego plemienia. A podczas tej podróży zostaje zadany cios w samo serce inteligencji czytelnika, bowiem zostają niemal dosłownie powielone sytuacje znane z tomów wcześniejszych, w których nie dość, że przeżywamy te same wydarzenia, to jeszcze ich uczestnikami są te same postaci!

Gdyby to był pisany na szybko cykl, tworzony z myślą o sprzedaży, produkowany seryjnie, nawet nie rozpaczałbym zbytnio. Ale wiecie, autorka tom pierwszy napisała w roku 1980, kolejne publikowała w latach: 1982, 1985, 1990, 2002 i 2011, nie tworząc poza Dziećmi Ziemi zupełnie nic innego. Zatem pozwolę sobie na rozpacz, bowiem po książkach tworzonych tak długo, wytrwale i z taką pasją czytelnik po prostu spodziewa się jakości, jakiej żaden epizod – prócz tomu pierwszego – nie jest w stanie zapewnić. I to jest smutne, bowiem Ayla to wspaniała bohaterka, ale sama jedna po prostu nie jest w stanie udźwignąć ciężaru tych cegieł, a pomoc znikąd nie nadchodzi.

I pewnie tak już pozostanie, i raczej powinienem się z tym pogodzić. A jednak, jeśli pojawi się kolejny tom, to pewnie po niego sięgnę, bo mam nadzieję, że tym razem… Tak, wiem, że nadzieja matką głupich, ale wiecie, jak to jest. :-)

The Plains of Passage (u nas jako dwa tomy: „Rzeka powrotu” i „Wielka wędrówka”)
The Shelters of Stone
The Land of Painted Caves

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz