sobota, 26 października 2019

Elizabeth Strout - "Mam na imię Lucy"

Najpierw myślałem, że to biografia autorki. Oto kara za świadome unikanie blurbów i innych “polecanek” - podchodzisz do książki bez wiedzy o czym jest i masz za swoje. Poza tym: narratorka jest pisarką, co mnie dodatkowo zmyliło. Ponadto: nie ma żadnego podziału na rozdziały, książka po prostu zaczyna się od stwierdzenia, że “był taki czas w jej życiu, gdy przez dziewięć tygodni leżała w szpitalu w Nowym Jorku” - wziąłem to za wstęp do książki.

Lucy Barton jednak nie jest Elizabeth Strout, tylko postacią fikcyjną. A powieść “Mam na imię Lucy” wydaje mi się być pozycją skierowaną głównie do tych ludzi, którzy mają jakiś problem ze swoją przeszłością, np. relacją z rodzicami, rodzeństwem, brakiem towarzyszy w dzieciństwie - z czymś w tym stylu. Ale: każdy z nas ma taki problem, natomiast część z nas wciąż i wciąż do niego wraca. To dla nich jest “Mam na imię Lucy”. Przypuszczam, że jest w książce pewna wartość terapeutyczna, która być może pozwoli co bardziej emocjonalnym ludziom od problemu się uwolnić.

Jako po prostu powieść jest “Mam na imię Lucy” według mnie średnia, żeby nie powiedzieć wręcz: słaba. Podkreślam: według mnie, bo mi się Lucy jawi jako postać przyjemna, i kibicuję jej, wiadomo. Jednocześnie jej odkrywanie świata i praw nim rządzących mnie nie fascynuje, tak jak nie fascynuje mnie rozpamiętywanie przeszłości i wyszukiwanie w niej zdarzeń, które uczyniły mnie takim, a nie innym.

Z drugiej strony “Mam na imię Lucy” jest na tyle krótką książką, że wszystkim niepewnym czytelnikom polecam po nią sięgnąć i ocenić rzecz samemu - całość jest do zaliczenia do pojedynczej kawy któregoś popołudnia; nie dość, że stron mało, to jeszcze sposób ułożenia kolejnych wątków powoduje, że tekstu jest jeszcze mniej, niż się po ilości stron wydaje.

My Name is Lucy Barton
Wielka Litera 2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz