piątek, 11 października 2013

Czas na jesienne porządki, czyli koniec przygody z Bloggerem :)

Od pewnego czasu męczyła mnie zbyt duża ilość miejsc w sieci, gdzie zamieszczam swoje opinie na temat przeczytanych książek. Z tego powodu postanowiłem połączyć książki i inne zainteresowania (szczególnie związane z technologiami mobilnymi) w jedno. Zatem zapraszam odwiedzających na stronę pablosmobile.pl, gdzie i tak większość wpisów dotyczyć będzie książek, tam też znalazła się cała zawartość tego bloga wraz z komentarzami. Wciąż zamierzam też się udzielać na stronach BookLikes, pod adresem pablos.booklikes.com.

Dziękuję za uwagę i pozdrawiam :-)
Pablos czytelnik

sobota, 28 września 2013

Jacek Inglot - "Wypędzony"

Czasem po prostu wiem, że dana książka będzie świetna. Nawet jeśli nie czytałem wszystkiego danego autora (nie problem przewidzieć, że książka będzie doskonała u autora, którego się uwielbia, prawda?). Jak tylko zobaczyłem okładkę “Wypędzonego” po prostu wiedziałem, że to będzie to.

Rzecz dotyczy miasta, które od prawie siedemdziesięciu lat nazywane jest tylko i wyłącznie Wrocławiem. Gdzieś tam jednak szczególnie wielu z nas, czytelników, kojarzy takie słowo jak Breslau. Książka Jacka Inglota w rewelacyjny sposób przedstawi nam jak doszło do tej zmiany, jak Breslau stał się Wrocławiem, jak odbył się ten proces, z czego wynikał i co o nim myśleli ludzie współcześni. Ponadto autor wychodzi poza sam Wrocław i rozprawia się z całym mitem “ziem odsyskanych”, jakże często nazywanych “ziemiami wyzyskanymi”. A najlepsze jest to, że cały trudny temat opowiada i przedstawia bez ani jednego nachalnego zdania, ani jednego fragmentu, który próbuje narzucić czytelnikom jakąś z góry upatrzoną wizję. Słowem: Jacek Inglot pokazuje na czym polega pisarstwo, w widoczny sposób czerpie z pisania przyjemność i taką samą przyjemność zapewnia swoim czytelnikom.

Opis Breslau wciąż zamieszkałego przez Niemców, ale już opanowanego przez polsko-sowieckich szabrowników to małe arcydzieło. Czuć ze stron ten klimat strachu i niepewności, gdy tak naprawdę nie jest wiadome nic, poza tym, że dziś jesteśmy we Wrocławiu i dziś Wrocław jest polski. Czy takim pozostanie jutro? Nie wie nikt. Rabujmy zatem ile się da, odbijmy sobie krzywdę okupacji i zbrodni nazistowskich na Niemcach, zwłaszcza że po przegranej wojnie zadziwiająco wielu z nich mieni się antyfaszystami. A to po prostu człowieka potrafi wkurzyć.

Dookoła wciąż leżą trupy. Festung Breslau nim skapitulował bronił się nawet po zgonie Wodza Tysiącletniej Rzeszy. Gdzieś w zakamarkach wciąż tkwią członkowie Wehrmachtu. Broń leży na ulicach, gwałty to codzienność, nie ma porządku, nie ma prawa. I nawet nie wiadomo czyje miało by być to ewentualne prawo.

Książka jest przepięknie napisana. Język, którym posługuje się autor robi ogromne wrażenie, ten człowiek wie, jak posługiwać się słowem. Oszczędnie, opisy nie są jakoś super nadmuchane, ale konkretne, a zarazem finezyjne. Tym bardziej uderzają w czytelnika, uświadamiając mu sporo nieprzyjemnych faktów, lub faktów wręcz nieznanych, sprytnie zamaskowanych przez sprawną propagandę PRL.

“Wypędzony” opowiada o dramacie Polaków wypędzonych z Kresów oraz Niemców wypędzanych z terenów dzisiejszej Polski. Całość przygotowana jest w formie klasycznej powieści, w której bohater - dawniej członek AK, teraz milicjant - stawia czoła nie tylko szabrownikom i przestępcom, ale też własnej historii i świadomości licznych zmian, jakie nadchodzą. Zmian dotyczących nie tylko samego Wrocławia, czy zmian u ludności, zarówno Polaków jak i Niemców idących na zachód. Także zmian bardziej ogólnych - mowa jest o Polsce i narodzie, o Żydach i Niemcach, nazistach i patriotach, sensie walki oraz bezsensie daremnego oddawania życia. “Wypędzony” to świetne natchnienie do ponownych rozważań nad przyczynami zła dookoła nas, to także odpowiedź na pytanie o sprawiedliwość i konsekwencje podejmowanych w życiu wyborów. To książka, która opowiadając o Sowietach, Polakach i Niemcach może niejedno uświadomić nam dzisiaj, w tym nieco smutnym kraju gdzie wystarczyło zaledwie szesnaście lat wolności, by do sejmu wpuścić faszystów. Dzięki “Wypędzonemu” można niemal na własnej skórze poczuć to, co niewątpliwie zmuszeni będziemy czuć w momencie, gdy przyjdzie nam ponieść konsekwencje za nasz brak chęci zaangażowania, brak chęci do myślenia logicznego, brak chęci do zmiany i wyrażenie zgody na taki stan rzeczy, jaki u nas panuje.

Bardzo ładnie napisany dramat, z ciekawymi postaciami, i co najważniejsze nie pisany pod publikę żadnej ze stron. Obiektywny na tyle, na ile można być obiektywnym przy rozliczaniu się z historią. Polecam wszystkim, po prostu nie można się oderwać od książki, chciałoby się więcej, jakiegoś ciągu dalszego, pisanego w ten sam, tak rzadko spotykany dziś, spokojny i rzeczowy sposób.

Wypędzony
Instytut Wydawniczy Erica 2012

wtorek, 24 września 2013

Anna Kańtoch - "Czarne"

Kolejna książka z serii Kontrapunkty może nie dała rady mnie zwalić z nóg, jak kilka poprzednich, ale na pewno pasuje do tego cyklu jak ulał. To przyznam bez wahania. “Czarne” to rzecz banalnie trudna i skomplikowanie prosta, że tak grafomańsko się wyrażę. Można tu dość swobodnie błądzić myślami nie tracąc wątku, a jednocześnie szukać go od strony pierwszej do ostatniej i stwierdzić, że w sumie to nie wiadomo co sobie ustawić na pierwszym planie.

Bo całość została skonstruowana w taki sposób, jakby autorka dawała nam różne drogi do wyboru. Prawie jak w tych książkach fabularnych, gdzie samodzielnie wybieramy jeden z kilku istniejących dla bohatera scenariuszy. Tylko od czytelnika zależy które informacje podawane weźmiemy pod uwagę bardziej, niż inne. To taki sprytny zabieg, który spowoduje, że jeśli czytelnik będzie tu szukał czegoś konkretnego - ma spore szanse to znaleźć. Literacka incepcja. Zdaję sobie sprawę, że to zapis nieco (a nawet bardziej niż nieco) niejasny, jednak wymienić tu przykłady, wejść w wydarzenia lub wskazać co dla mnie było ważniejszym, a co istotnym mniej byłoby wielką nieuprzejmością.

Książka jest interesująca. Odrobinę senna, ale może to tylko ja - pamiętam, że przy lekturze innych utworów Anny Kańtoch także zdarzyło mi się raz czy dziesięć razy ziewnąć. Mimo tego jest na tyle krótka, że spokojnie warto dać jej szansę i poszukać samemu co oferuje. Z całą pewnością czas poświęcony tej powieści nie będzie czasem zmarnowanym, a kto wie, może i jakieś interesujące refleksje się pojawią? Bo, jak pisałem, można tu myślami błądzić bardzo swobodnie…

Czarne
Powergraph 2012

Paweł Jaszczuk - "Plan Sary"

“Plan Sary” to powieść kryminalna, która toczy się w latach trzydziestych XX wieku we Lwowie. Raj dla fanów kryminału lekko zakurzonego, sprzed wielu lat, w którym zagadka ma równie duże znacznie, jak sposób przedstawienia czasów i miejsca akcji. Do podobnych zaliczyłbym dzieła Marka Krajewskiego albo Tadeusza Cegielskiego.

Część poświęcona czasom i miastu była stosunkowo przyjemna. Ludzie posługujący się bałakiem, lwowską gwarą, żyją z dnia na dzień, mają swoje troski i marzenia. Gdzieś w tle widać coraz bardziej nadchodzącą wojnę i świadomość, że dzieją się bardzo złe rzeczy. Można podejrzeć różne stosunki mieszkańców Lwowa do Żydów, można także dowiedzieć się co nieco o zainteresowaniach, jakimi żyli Polacy w czasach, gdy nie mogli wyskoczyć po Fakt czy Super Express. Całe szczęście, że był Ossowiecki :)

Część kryminalna niestety jednak do mnie nie trafiła. Przede wszystkim sam sposób jej zorganizowania, sama zbrodnia. Chyba jednak potrzebuję czytać o okrucieństwach wynikających z osobistych dramatów, z patologii a zagadki w stylu retro, z kórych słyną tego typu kryminały zupełnie do mnie nie trafiają. Nie pomagały także dialogi, mocno usypiające, a gwoździem do trumny dla mojej dobrej zabawy okazał się kompletny, absolutny brak napięcia. Po przygodach z panami Krajewskim, Cegielskim, a teraz Jaszczukiem wreszcie jestem pewien: takie rzeczy to nie dla mnie. Moja strata.

Plan Sary
Prószyński i s-ka 2001

poniedziałek, 23 września 2013

Chris Tvedt - "Łowca szczurów"

Książki Chrisa Tvedta bardzo kojarzą mi się z powieściami Jamesa Thompsona. Tu Norwegia, tam Finlandia, tu adwokat, tam policjant - a obu panów poznałem tylko dlatego, że na ebooki tak często są promocje. Każdy z pisarzy potrafił przedstawić swojego bohatera tak, by chciało się poznawać dalsze jego losy, zarazem przy każdym z nich miałem się czego czepiać pisząc opinię.

Kto czytał wcześniejsze książki Tvedta, a szczególnie tom drugi: “Na własną rękę” doskonale wie, że Mikael Brenne nie jest takim typowym adwokatem, który pracuje głównie na sali sądowej. Wręcz przeciwnie, pracuje przede wszystkim poza budynkiem wymiaru sprawiedliwości, a to, co go kręci to samo poszukiwanie prawdy. “Łowca szczurów” zapewni mu zagadkę, która znowu powoduje skojarzenie z Jamesem Thompsonem i jego ‘Bielą Helsinek”. Motywem przewodnim bowiem będzie tu szeroko rozumiany nazizm, z tym, że nie oparty na wydarzeniach dzisiejszych, powrócimy bowiem do przeszłości i rzucimy okiem na czas drugiej wojny światowej w oczach Norwegów - którzy posiadali faszystowski rząd, sporo kolaborantów, i na zawsze z tego powodu mają obowiązek czuć wstyd.

Sama historia nie jest porywająca, zupełnie tak samo, jak poprzednie trzy. Ale choć czasem powieść wciąż wydaje się naiwna, to jednak jest to już naiwność innego rodzaju. Naiwność wynikająca z chęci pokazania dobrych ludzi na tle ludzi złych, lecz już nie prostota samej historii czy kompletnie banalne rozwiązania. A tym, co powoduje, że czyta się bardzo lekko i przyjemnie jest znowu sam bohater, Mikael Brenne, który niby jest człowiekiem inteligentnym, ale jednocześnie - jak większość mężczyzn - małostkowym, obrażalskim i co najważniejsze - nie potrafiącym powstrzymać chuci. Nawet gdy doskonale wie, że zdecydowanie powinien.

“Łowca szczurów” to mimo poważnego tematu jednak bardziej rozrywka, niż rozprawa z przeszłością. Jednak w przeciwieństwie do “Bieli Helsinek” Thompsona po lekturze nie ma się uczucia pustki i niezrozumienia, tu nazizm jest traktowany jako oczywiste zło, którym trzeba pogardzać i które trzeba wyplenić. Książka w sam raz nadająca się na odpoczynek od poważniejszych rzeczy, można z nią dość przyjemnie spędzić popołudnie czy dwa. A losy Brennego znowu poukładały się na tyle interesująco, że po kolejny tom sięgnę z nie mniejszą chęcią.

Rottejegeren
Nasza Księgarnia 2013

czwartek, 19 września 2013

Vincent V. Severski - "Niewierni"

Chciałbym móc powiedzieć tak, jak ogromna większość czytelników: że bardzo mi się powieść podobała i że z niecierpliwością czekam na tom kolejny. Ale byłoby to kłamstwo, bo smutna prawda jest taka, że kumulując wrażenia z tomów pierwszego i drugiego, trzecią część raczej sobie odpuszczę. Druga bowiem oferuje dokładnie taką samą treść, jak poprzednia oraz identyczny styl. Styl, który pozwala mi książkę traktować jedynie jako element służący do zabicia czasu, lecz nie pozwala mi się wczuć w klimat i zacząć traktować opowieści serio. Stąd też już po kilkuset stronach straciłem zapał nie wierząc, że będzie lepiej. No i nie było.

Tak, jak w “Nielegalnych” tutaj też jest jedna ogromna przeszkoda, która nie pozwala na totalne zaangażowanie. Są to dialogi, które brzmią jak rozmowy dzieci bawiących się w wojnę i szpiegów, a nie agentów wywiadów różnych krajów. Sorry, ale ja tego nie kupuję - gadka jak chłopaczków z gimnazjum, idealizm większy niż to, co zazwyczaj mówią zwyciężczynie konkursów miss, naiwność granicząca z głupotą - ostatecznie nawet nie wiem do kogo kierowana jest ta książka. Bo nie do fanów poważnego political fiction spod znaku Forsytha. Już bardziej mi się kojarzy ze znacznie mniej poważną, rozrywkową sensacją w stylu “Bezcennego” innego polskiego pisarza, Zygmunta Miłoszewskiego.

Debiut zawsze czyta się inaczej. Jakoś tak dziwnie jest na tym świecie, że wiedząc, iż jest to pierwsza wydana książka autora sporo jej wad olewamy, nie zwracamy uwagi, skupiając się na pozytywach, trzymając kciuki za kolejnego rodzimego twórcę. Przy kolejnej książce, a już szczególnie wtedy, gdy jest kontynuacją debiutu jednak już wady zaczynają przeszkadzać. Tak też po zmrużeniu oczu “Nielegalnych” polubiłem o tyle, o ile, i lekturę polecałem. “Niewiernych” polecić mi trudno, bo to około mnóstwa stron oferujących klimat taki dość… dziecinny, infantylny. Jak te filmy z hollywood, gdzie zabili go i uciekł. Z żalem, ale jednak odradzam.

Niewierni
Czarna Owca 2012

niedziela, 1 września 2013

Ingrid Hedström - "Dziewczęta z Villette"

Drugi tom serii zawsze ma nad tomem pierwszym tę przewagę, że postaci są na już znane. O wiele prościej zaangażować się w lekturę wiedząc, czego można się po poszczególnych osobach spodziewać lub wręcz czekając na dalsze losy, ich prywatne, często będące bez związku z motywem głównym powieści. Dlatego też “Dziewczęta z Villette” to jedna z tych książek, gdzie ledwo rozpoczniemy lekturę a już się okazuje, że ponad pół opowieści za nami.

Ingrid Hedström w tej książce lekko zmieniła podejście, co zawsze powoduje u mnie radość. Uwielbiam takich pisarzy, którzy nie piszą stale tej samej powieści, ale kombinują, bawią się, szukają wyzwań. Stąd tak często polecam Håkana Nessera lub Åsę Larsson, potrafiących napisać o tych samych postaciach zupełnie różne, zaskakujące historie, często zmieniając (lub łącząc) różne gatunki literatury popularnej. Oczywiście daleki jestem od tego, by już teraz panią Hedström stawiać w jednym rzędzie z wyżej wymienioną parą, jednak nieśmiało dostrzegam, że pisarka jest na dobrej drodze. Nie ma tu takiego spokoju, jak w części pierwszej, tym razem książka jest dynamiczna, ale to nie znaczy, że męcząca.

Szczególnie zaimponowała mi postać mordercy, odpowiedzialnego za śmierć tytułowych dziewcząt z Villette. Podobnie, jak w części poprzedniej zadziwia twarda, żelazna wręcz konsekwencja autorki. Profil psychologiczny mordercy to klasa sama w sobie, tak dopracowany, że czytelnik jednocześnie marzy o wymierzeniu mu sprawiedliwości osobiście, najlepiej przy pomocy obcęg lub rozgrzanego kawałka metalu… ale jednocześnie nie sposób mu nie współczuć.

Całość toczy się wśród ludzi ze swoimi problemami, każda z zaprezentowanych postaci ma swoją historię do opowiedzenia. Nie ma tu zbędnych bohaterów ani wypełniaczy, wszystko układa się w świetnie zorganizowaną całość i ja czuję się już tak bardzo związany z Martine Poirot, że nie wiem, jak wytrzymam oczekiwanie na kolejne tomy - a jest ich już pięć.

Flickorna i Villette
Czarna Owca 2013

sobota, 31 sierpnia 2013

Ingrid Hedström - "Nauczycielka z Villette"

Pierwszą powieść z serii, której bohaterką jest Martine Poirot można położyć na półce z tymi “lżejszmi kryminałami”, obok Sary Blædel i Camilli Läckberg. To bardzo klasyczna w swej kompozycji historia, w której sama intryga nie jest przepełniona zagadkami wywołującymi ogromne zaskoczenie. Wręcz przeciwnie, pod tym względem książka jest dość prosta. Na szczęście oferuje coś więcej, coś, dzięki czemu drugi tom znalazł się w moim czytniku na długo przed ukończeniem lektury tomu pierwszego.

Mamy tu przede wszystkim udane postaci. Nie genialne, dopracowane pod każdym względem, ze wspaniale zarysowanymi profilami psychologicznymi, ale właśnie udane; na tyle, by chcieć je poznać bliżej. Poza tym autorka zaimponowała mi konsekwencją. Wyraźnie chce nam przypomnieć, że mimo całego tego idealizmu bijącego z różnych stron otaczającego nas świata tak naprawdę wszystko podporządkowane jest władzy i pieniądzom. A pokazano nam to na przykładzie nie jednego morderstwa, ale brutalnej historii, która sięga głęboko wstecz, i zawiera prawdziwą potworność. Tym gorszą, że tak realistyczną. Jakby tego było mało, w tle mamy jeszcze jedną opowieść, tym razem już sprzed wieków, której rozwiązaniem zajmuje się mąż bohaterki, historyk. Konksekwentnie, krok za krokiem poznajemy świat takim, jakim widzi go autorka, uświadamiając sobie, że niestety jest to właśnie nasz świat. Zawsze taki był i raczej takim już pozostanie.

Książka przez większość czasu jest spokojna, stonowana. Obraz Villette w Belgii, gdzie rozgrywa się akcja chwilami mógłby być nawet sielski. Miasto jakich wiele, ze swoimi mieszkańcami, gdzie są i ludzie dobrzy, i źli. Ten spokój ciekawie kontrastuje z brutalnymi wydarzeniami, powoduje to nietypowy efekt, pewne zamieszanie. Dzięki temu książka oferująca dość przeciętną historię kryminalną okazuje się być jednak ponadprzeciętna, a kilka powiedzianych tu prawd zostanie z czytelnikiem dłużej, niż tylko do momentu zamknięcia książki/czytnika.

Lärarinnan i Villette
Czarna Owca 2013

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Håkan Nesser - "Kobieta ze znamieniem"

Od dawna gdzie tylko mam okazję opowiadam jakie to fajne książki pisze Håkan Nesser. Uczciwie przy tym dodaję, że jednak seria o inspektorze Barbarottim jest sporo ciekawsza niż starsze książki o komisarzu Van Veeterenie. Kolejnym tom przygód tego ostatniego utwierdza mnie w moim przekonaniu. Książka jest na pewno inna od większości kryminałów, ale “tego czegoś”, co było obecne w praktycznie każdej z pięciu części serii o Barbarottim tu jednak nie ma.

Håkan Nesser zawsze ma do pokazania ciekawy dramat. I dramat prawdziwy, opisany wpierw oszczędnie, powoli rozbudowywany, by w końcu uderzyć i wywołać u czytelnika prawdziwą depresję. Realizm to mocna strona tego pisarza, plus talent do przedstawiania brutalnego świata tak, że nikt nie ma wątpliwości - tak właśnie świat wygląda. Przy czym Nesser nie jest nachalny ani egzaltowany, nie napawa się własną wizją, co tym lepszy daje efekt.

W przypadku serii o Van Veeterenie pisarz jednak trochę za bardzo zaniedbuje swoich bohaterów. Kryminał bez ciekawej postaci to kryminał słaby. O ile sprawca zamieszania w “Kobiecie ze znamieniem” jest niezwykle interesujący, to niestety sam Van Veeteren i jego koledzy to znacznie bardziej tło, niż mocno nakreślone postaci. To już bodajże czwarta książka z serii, a my wciąż nie wiemy jak wyglądało jego małżeństwo, dlaczego doszło do rozwodu, z jakiego powodu jego syn (syn komisarza policji!) spędził tyle czasu w więzieniu. A ja bym chciał wiedzieć, nie wystarcza mi przedstawienie bohatera jako dość twardego, wielce marudnego, bywającego utrapieniem dla współpracowników plus niestety zaledwie średnio uzdolnionego policjanta.

Smutna prawda w przypadku “Kobiety ze znamieniem” wygląda tak, że gdyby to był pisarz mi nieznany, to prawdopodobnie straciłbym zaangażowanie w lekturę. Po ponad połowie uświadomiłem sobie, że książka idzie mi tak wolno właśnie dlatego, że bywa zwyczajnie… nudna. Tylko magia nazwiska powodowała, że brnąłem dalej, doskonale wiedząc, że nawet jeśli treść jest nudnawa to wyjaśnienie z ostatnich stron powieści będzie bardziej niż zadowalające. No i było.

Kvinna med födelsemärke
Czarna Owca 2013

sobota, 17 sierpnia 2013

James Thompson - "Biel Helsinek"

James Thompson, Amerykanin na stałe mieszkający w Finlandii, stworzył postać Kariego Vaary w jednak bardzo amerykańskim stylu. Pierwszy tom, “Anioły śniegu”, może jeszcze da się nazwać kryminałem “tradycyjnym”, drugi jednak wędruje niebezpiecznie w kierunku czystej akcji (“Jezioro krwi i łez”), by wreszcie w “Bieli Helsinek” pokazać wszystkim jak wielkim fanem kina lat 80. autor jest. Pisarz stworzył tu tak wiele nielogiczności i podpiął ogromną większość wydarzeń pod tak proste wyjaśnienia, że naprawdę bym się źle bawił... gdyby nie to, że też uwielbiam kino z lat 80.

Obiektywnie jednak muszę z żalem stwierdzić, że fabuła jest przerażająco słaba. Kontynuując wątki tomu drugiego Kari zostaje szefem kompletnie tajnej organizacji pseudo-policyjnej, mającej na celu zwalczanie przestępczości przy pomocy brutalnych metod, bez zastanawiania się i bez ponoszenia konsekwencji. Naiwność tego rozwiązania to pierwszy, największy błąd pisarza. Drugim jest wymyślenie sposobu, dzięki któremu Kari to wszystko zniesie pod względem psychicznym. Nie napiszę o co chodzi, to nie byłoby ładne z mojej strony, jednak według mnie tenże sposób to kolejny przykład - znowu - naiwności. A nawet braku wyobraźni.

Cała książka to jak jeden wielki zlepek filmów z Arnoldem Schwarzeneggerem czy Sylwestrem Stallone. Tak Kari, jak i jego koledzy to po prostu banda brutali, mają setki fajnych gadżetów i wszystko im wolno. Stałe rozmowy czy to z premierem, czy też ministrem tylko podkreślają totalną nierzeczywistość wydarzeń.

Pisarz po prostu odleciał, zdrowo odleciał. Coraz więcej neonazizmu zarówno w samej Finlandii, jak i w ogóle w Europie spowodowało, że chcąc napisać o potworności tego zjawiska zapomniał o podstawowych zasadach kreacji, zupełnie zniszczył swojego bohatera a także swój wizerunek jako interesującego przykładu Amerykanina, który pokochał Skandynawię. Tenże Amerykanin siedzi w nim jednak bardzo głęboko, powieść nadaje się tylko do rozrywki, nie wywołuje w tym paskudnym temacie żadnych refleksji (a powinna!), a najgorsze jest to, że mimo ponownego zastosowania cliffhangera wcale nie jestem ciekaw co było dalej. Polecam tylko fanom specyficznej rozrywki o twardzielach jak Clint Eastwood czy inny Bruce Willis w roli samotnych, twardych policjantów. Fanom kryminału jako takiego czy nawet dramatu powieść z żalem odradzam, strata czasu.

Helsinki White
Amber 2013

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Mari Jungstedt - "Słodkie lato"

Kolejna powieść Mari Jungstedt, po którą sięgnąłem po przerwie, tradycyjnie rozgrywa się na Gotlandii. Tym razem autorce udało się osiągnąć nieco lepszy poziom, niż ostatnio (“Umierający dandys”), niestety jednak wciąż akcja nie dorównuje pierwszym tomom cyklu.

W “Słodkim lecie” pod warstwą kryminalną oglądamy ciąg dalszy problemów codziennego życia komisarza Knutasa i dziennikarza Berga. Z tym, że ten drugi jest tu znacznie ważniejszy, i na całe szczęście, bo Knutas ma życie tak samo nudne, jak kiepskie posiada umiejętności śledcze. Niestety wrażenie, że gotlandzka policja nie nadaje się do niczego jest tu wciąż obecne, czego najlepszym dowodem jest natychmiastowe wezwanie do pomocy w śledztwie znanego nam z każdej poprzedniej części agenta CBŚ.

Historia tu opowiedziana jest bardzo chwytająca za serce, jednak autorka nie stanęła na wysokości zadania i mocno ją popsuła zbyteczną gadaniną o niczym oraz brakiem umiejętności nakreślenia mocniejszego klimatu. Właściwie udana w książce jest jedynie jej końcówka, która nie tylko rozwiązuje sprawę morderstw, ale też - WRESZCIE! - skupia się na koleżance Knutasa - Karin, o której od dawna wiemy, że ma jakąś smutną tajemnicę. No, to się dowiemy jaką.

Pod koniec książki byłem mocno zaangażowany w lekturę, szkoda tylko, że dopiero pod koniec. Pewnie, że kiedyś sięgnę po kolejne tomy, zwłaszcza, że ze dwa bodajże już mam w czytniku, ale teraz myślę czas na przerwę. Znowu.

I denna ljuva sommartid
Bellona 2011

piątek, 9 sierpnia 2013

Åsa Larsson - "W ofierze Molochowi"

“W ofierze Molochowi” to piąty już tom opowiadający o historii prawniczki Rebeki Martinsson, postaci na tle dziesiątek innych skandynawskich bohaterów wyróżniającej się przede wszystkim dosadnym realizmem, który spowodował, że wreszcie zostało ukazane jak człowiek reaguje na liczne nieprzyjemne sytuacje, jakich w kryminałach pełno. Znamy dobrze te serie, w których policjanci tak doskonale sobie radzą, zaliczając przespane, zdrowe noce między jednym śledztwem a drugim.

Rebeka jest inna, znacznie bardziej prawdziwa. Po tym, co zgotował jej los (no, albo autorka, jak kto woli) zalicza kilka wielkich wpadek, które w życiorysie tworzą trudne do ominięcia, sporej wielkości akapity. Z tych, które w naszych korpo-czasach mogą nawet przekreślić karierę. Wszak ludzi, którzy rozumieją, że choroba głowy to kwestia podobna do choroby ciała - czytaj: możliwa do wyleczenia, często ma przyczynę, zatem i rozwiązanie - wciąż mamy niewielu.

Jak dla mnie jest to dopiero czwarta książka o Rebece, bowiem z niewyjaśnionych przyczyn wydania elektroniczne zaczęły się ukazywać od tomu drugiego. Niech sobie zatem wydawca daruje tom pierwszy, z pewnością go nie kupię, gdy już łaskawie się ukaże, nie widzę sensu poznawania historii, która miała wielki wpływ na bohaterkę, lecz ja już wiem, jak owa bohaterka sobie z nią poradziła.

Gdzieś czytałem, że będzie jeszcze tom szósty - i że niby ostatni. Jednak nie wiem, na ile to prawda. Jedno natomiast wiem: cykle planowane od początku, nawet tylko ilościowo mają wielką przewagę nad tymi, które stale i stale się rozbudowuje. Dobrze jest wymyślić bohatera, a potem postawić go w kilku dramatycznych sytuacjach, by następnie go zostawić. A nie kreować kolejne historie, tylko patrząc gdy wreszcie wykreuje się coś słabego.

“W ofierze Molochowi” to zadziwiająca powieść. Trudno o niej powiedzieć coś konkretnego, stąd też ten powyższy bełkot. W sumie przychodzi mi tylko jeden pasujący do książki opis: to chyba najsmutniejsza opowieść autorki, jedna z tych, w których próżno szukać nadziei. Ta pozycja należy do grona tych, które bardzo dosadnie uświadomią wszystkim tym, którzy mają jeszcze jakieś złudzenia, że w życiu nie jest pewne naprawdę nic, prócz śmierci. Plus, jakby tego było mało, jeśli choć raz spotkasz potwora, nie wiedzieć czemu jest pewnym, że spotkasz go ponownie.

Bardzo smutna książka, podczas lektury której czytelnik często oddala się od postaci przedstawionych i zaczyna snuć myśli z cyklu: czy istnieje tak mocna kara, która byłaby adekwatna do specyficznego rodzaju zbrodni? Albo: czy klasycznie pojmowana ślepa sprawiedliwość może w ogóle być czymś innym, niż tylko ładnie stworzoną, ale żenująco niemożliwą do zrealizowania ideą?

Ze smutkiem przyznam, że Åsa Larsson nie daje żadnych nadziei. Kto szuka happy endu, niech sobie tę pisarkę daruje, a od tej konkretnej powieści to już w ogóle niech trzyma się z daleka. Tu nie ma miejsca na zaginanie rzeczywistości, liczy się tylko brutalna prawda.

Strasznie lubię takie brutalnie prawdziwe książki.

Till offer åt Molok
Wydawnictwo Literackie 2013

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Åsa Larsson - "Aż gniew twój przeminie"

Okazało się, że nie jestem sprawiedliwy. Gdy wspominam niejakiego Monsa Kallentofta, jest to wspomnienie pełne żalu i niezrozumienia. Jak można robić narratorem trupy? Ofiary? Które przedstawiają swoje wrażenia (tak: wrażenia) na bieżąco wraz z postepem lub brakiem postępu w śledztwie?

No a tu nagle Åsa Larsson stosuje ten sam motyw. I jakoś potrafię nad tym przejść do porządku dziennego, nie przeszkadzają mi wtrącenia siedemnastoletniej, tragicznie zmarłej dziewczyny.

“Aż gniew twój przeminie” to jedna z tych kryminalnych historii, w których od razu wiadomo kto zabił. Cała przyjemność lektury polega nie na próbach rozszyfrowania zagadki śmierci, ale powodach, które do tej śmierci doprowadziły. Z przyjemnością zauważę, że taka zmiana dobrze robi zarówno czytelnikowi, który od kryminałów nie stroni, jak i bohaterom, których już znamy i których widzieliśmy w różnych sytuacjach.

Autorka snuje swoją historię, w której bohaterką jest prawniczka, ale nie tylko, bo dzielnie towarzyszy jej para średnio rozgarniętych wiejskich policjantów. Tym razem mamy sporo spraw sercowych, ciekawe rzeczy dzieją się też u przedstawicieli władzy mundurowej. Po jatce, jaką zakończył się poprzedni tom trzeba oczyścić atmosferę. Åsa Larsson kolejny raz pokazuje, że potrafi napisać zupełnie różne, totalnie odmienne w stylu książki, co znowu każe mi ją Wam wszystkim polecić najlepszą polecanką, jaką znam w świecie skandynawskiego kryminału: kobieta pisze prawie tak samo dobrze jak Håkan Nesser.

Fajnie, że w czytniku czeka jeszcze jeden tom. Niefajnie, że tylko jeden. Polecam wszystkim, którzy lubią nie tyle dobry kryminał, co doskonały dramat, z tych, które potrafią nam wszystkim przypomnieć, że za każdy dzień należy być wdzięcznym, bo wszystko może się skończyć dosłownie w każdej chwili.

Till dess din vrede upphör
Wydawnictwo Literackie 2012

sobota, 3 sierpnia 2013

Åsa Larsson - "I tylko czarna ścieżka"

Druga w moim czytniku (a w rzeczywistości już trzecia) część cyklu Åsy Larsson jeszcze bardziej przypomina mi dokonania innego skandynawskiego twórcy, bardzo przeze mnie lubianego Håkana Nessera, niż tom poprzedni. Choć u pani Larsson historie nie są aż tak wciągające, to jednak ilość niespodzianek oraz świadome i udane łamanie schematów i stereotypów bywają bardzo podobne jak u Nessera.

W książce zatytułowanej niestety w równie wydumany sposób, jak poprzednio (tym razem: “I tylko czarna ścieżka”, jejku) nic nie jest jasne, a stopnień skomplikowania wraz z lekturą zamiast maleć - rośnie. Znowu trafiamy do Kiruny, na daleką północ. Rebeka Martinsson pracuje teraz tutaj, na miejscu - wydarzenia z poprzednich części odcisnęły mocne piętno na jej psychice, Rebeka przeżyła załamanie, długą wizytę w szpitalu psychiatrycznym, nawet elektrowstrząsy. Powoli dochodzi do siebie, jednak potrzebuje spokoju.

Zupełnie inaczej jest u pary znanych nam policjantów, duecie obojga płci. Tu dzieje się mnóstwo, dużo, stale, a każda sprawa jest rozdmuchana tak, jak tylko się da. Widać wyraźnie, że nasza parka nie jest specjalnie utalentowana. Owszem, oboje mają potrzebną w tym zawodzie ciekawość, jednak brakuje im wyobraźni, by dostrzec odpowiednio wcześnie dowody w kolejnych sprawach. Przyjaźń z Rebeką się zacieśnia, ona bowiem, choć jest prawnikiem, ma o wiele większy talent do wstawiania rzeczy na właściwe miejsce. A że jej się nudzi, że szuka jak najwięcej zajęć, szybko zaczyna interesować się sprawą.

Choć książka zdaje się opowiadać o morderstwie, jest jednak zakrojona na znacznie szerszą skalę. A najlepsze jest to, że wcale nie skupia się na Rebece i policjantach. Bohaterów jest mnóstwo, retrospekcje przytrafiają się co krok, często nawet narracja jest prowadzona z ich pozycji. O każdej postaci dowiemy się sporo, i widać, jak sprawnie autorce wyszła ta historia, gdzie każdy znajdzie swoje miejsce.

Podobnie jak w “Krwi, która nasiąkła” (kurczę, naprawdę, kto wymyśla te tytuły?) także i tutaj wszystko prowadzi do pokazania ogromnych dramatów, poważnych spraw, uświadomienia czytelnikom, ile wokół nas jest przemocy, zła, a wszystko wynika ze zwykłej chciwości i głupoty. Autorka potrafi uśpić czujność czytelnika, różnymi dygresjami zbudować atmosferę lekką, czasem nawet sielską, by nagle przestać słodzić i przejść do rzeczy. Fajnie, że w czytniku mam już kolejne dwa tomy, ten styl podoba mi się coraz bardziej :-)

Svart stig
Wydawnictwo Literackie 2011

niedziela, 28 lipca 2013

Jakub Małecki - "Zaksięgowani"

Z reguły tomy opowiadań idą mi dość opornie. Obojętnie, czy pisane przez jednego pisarza, czy antologie tworzone przez pisarzy wielu. Chodzi o to, że dobry tekst musi wywołać odpowiednie wrażenie. I po dobrym tekście nie sposób od razu sięgnąć po kolejny. Trzeba go uszanować, oddać kilka chwil na zrozumienie, rozmyślania, ewentualnie czysty zachwyt.

Inna sprawa, że dziś o dobre zbiory opowiadań trudno. Masówki produkowane jako “the best of” wydawnictwa, zbiory prezentujące autorów, którzy wciąż piszą tę samą książkę - takie rzeczy trafiają do księgarń. W zasadzie ostatnim realnie dobrym zbiorkiem, jaki czytałem, były “Wigilijne psy” Łukasza Orbitowskiego. “Tak jest dobrze” Twardocha nie liczę, bo przecież wiadomo, że to było doskonałe.

W przypadku “Zaksięgowanych” jednak kompletnie złamał mi się światopogląd. Jest to zbiór tekstów, który jest kolejną książką, jaką zaliczyłem w jeden dzień. I tak sobie myślę, że może właśnie dlatego tak się stało, że w zasadzie “Zaksięgowani” mają co nieco wspólnego ze wspomnianymi “Wigilijnymi psami”.

Najkrócej opisując tę antologię użyłbym miłego dla ucha w brzmieniu słowa: horror. Z tym, że horror zdecydowanie przez duże “H”, pomysłowy, inteligentny, a nie krew i flaki. Jakub Małecki stawia na nastrój i klimat, a wszystko osiąga nie dzięki soczystym opisom realnego przerażenia swoich bohaterów. Nie, Jakub Małecki pisze o niby zwykłych ludziach i ich niby zwykłych problemach. Czasem zbacza w mocno abstrakcyjne strony, oferując różnego rodzaju wizje, stawia pytania, pokazuje niby-rzeczywistość. A za chwilę rusza odważnie, zagłębiając się w mroczne strony, zarówno natury ludzkiej, jak i te nieco bardziej mistyczne. Chwilami można poczuć jak coś nieprzyjemnego, małego, brzydkiego spaceruje po plecach czytelnika.

Jednak siłą opowiadań jest nie tylko strach i nastrój grozy. Siłą są także postaci same w sobie oraz dramaty, jakim muszą stawić czoło. I nie ma zmiłuj, żadnych kumpli - groza to groza, rządzi się swoimi prawami, z którymi nie można dyskutować.

Obserwacja naszego kraju i naszych czasów u Jakuba Małeckiego jest równie bezlitosna, jak u Łukasza Orbitowskiego. To jest nasz świat, lekko tylko zmieniony, wydobyci zostali akurat tacy ludzie, którym przytrafiły się dziwne rzeczy. Wiele tekstów ma wspólny mianownik, można je łączyć, znaleźć tematy bardzo istotne i trudne. Sporo mówi się tu o uzależnieniach, nałogach, co jak dla mnie jest trafieniem w dziesiątkę - to rzeczywiście powoduje mój strach. Innymi razy tekst jest lżejszy, prostszy, czasem nawet banalny - jednak w takim dobrym tego słowa znaczeniu, jest świetnym przerywnikiem, odpoczynkiem. Wydaje mi się, że właśnie dlatego dałem radę zaliczyć zbiór w jeden dzień, co, że się powtórzę, z reguły jest dla mnie raczej niemożliwe. Proza Jakuba Małeckiego jest bardzo wciągająca, a układ zawartych w zbiorze tekstów jest bardzo przemyślany.

Polecam nie tylko fanom horroru, także po prostu dobrych opowiadań. Wiele z nich pozostawi w Waszej głowie trwalszy ślad, jestem pewien.

Zaksięgowani
Powergraph 2009

Michał Cetnarowski - "I dusza moja"

Kolejna pozycja w serii Kontrapunkty została napisana przez człowieka, którego od dawna kojarzę z pism takich jak Magazyn Fantastyczny czy Nowa Fantastyka. Kojarzę zarówno z doskonałych, interesujących artykułów, jak i opowiadań. Przyznam się jednak szczerze, że nawet znając sporo tekstów twórcy nie byłem przygotowany na to, co się stało praktycznie od razu, gdy tylko otworzyłem książkę “I dusza moja”. A stało się mniej więcej tyle, że zwaliła mnie z nóg, ot co. Zmasakrowała. Zacząłem nieco przed obiadem, by w okolicach podwieczorku ze smutkiem zakończyć. Nie byłem w stanie się oderwać.

Wielkim szczęściem, jakie mnie spotkało, jest kompletny brak świadomości tematu, jaki autor porusza w tej powieści. Praktycznie każda recenzja, a nawet blurb mówi czego książka będzie dotyczyć. Ja nie wiedziałem, przez co przeżyłem tak genialne, pełne dramatu chwile, że tu, z tego miejsca wszystkim, którzy też nie wiedzą o czym jest “I dusza moja” polecam, by nie pragnęli się dowiedzieć przed lekturą. Kupcie papier lub ebooka i dajcie się porwać ludzkim historiom, dramatom, genialnym opisom polskiej rzeczywistości oraz stosunków między różnymi ludźmi.

I tyle. Więcej nie zamierzam nic powiedzieć. No, poza jednym: nie myślałem, że w roku 2013 przeczytam więcej niż jedną, absolutnie doskonałą powieść. Mowa rzecz jasna o “Morfinie” mojego ulubionego polskiego pisarza. A jednak - “I dusza moja” jest również doskonała.

Powergraph 2013

sobota, 27 lipca 2013

Jakub Małecki - "W odbiciu"

“W odbiciu” to taki trochę horror, a trochę dramat. Rzecz napisana z polotem, czasem dość dowcipnie, czasem poważnie, czasem w nieco niezrozumiały sposób, a czasem w oczywisty jak memy o Nicholasie Cage’u. Książka opowiada o stosunkowo młodych ludziach żyjących w dziwnym kraju - Polsce - z dziwnymi zwyczajami i jeszcze dziwniejszymi sąsiadami.

Najlepsze w powieści jest to, jak dowolnie można interpretować kolejne wydarzenia. Wydaje mi się, że “W odbiciu” ma sens zarówno pojmowane dosłownie, czyli strona za stroną, od radości do smutku, od szaleństwa do rezygnacji. A jednocześnie obok traktowania dosłownego można dostrzec różne elementy, które każą się zastanowić. Na ile to, co przytrafiło się Karolowi, Natalii, pani Gieni i innym jest prawdziwe, a na ile nie jest? I czym zostało wywołane?

Niezależnie jednak od sposobu lektury daje ona sporą przyjemność. Przede wszystkim dzięki pierwszoosobowej narracji oraz licznym postaciom opowiadającym o swoich problemach. Spostrzeżenia dotyczące rzeczywistości, zarówno tej naszej, jak i tej drugiej, będącej gdzieś obok są pełne uroku, a styl pisarza powoduje, że od książki trudno jest się oderwać. Bardzo mnie cieszy, że w tej samej promocji kupiłem jeszcze jedną książkę tego autora, bo naprawdę patrząc na to, co się dziś wydaje, i dokąd zmierzają wydawcy promujący polskich autorów taka seria jak Kontrapunkty była po prostu niezbędna dla zachowania równowagi psychicznej.

Powergraph 2011

środa, 24 lipca 2013

Ilsa J. Bick - "Prochy"

Tak, jak jeszcze niedawno wystarczyło zrobić bohatera wampirem, by osiągnąć sławę, tak teraz wszyscy chcą mordować zombie. Filmy, seriale, książki, a przede wszystkim komiksy - ciągną temat nieumarłych, żywych trupów w nieskończoność, bardzo rzadko decydując się na jakieś zmiany w utartym, znanym od czasu pierwszej “Nocy Żywych Trupów” scenariuszu. Do grupy pisarzy, którzy zapragnęli dorzucić swoje trzy grosze w temacie dołącza Ilsa J. Bick, na zachodzie znana z tworzenia między innymi serii Star Trek, BattleTech czy MechWarrior, a u nas dopiero dająca się poznać. I to z całkiem niezłej strony, muszę przyznać.

Bohaterką “Prochów” jest Alexandra, siedemnastoletnia dziewczyna, której historia robi wrażenie. Nie dość, że osierocona, to jeszcze los by osłodzić jej stratę najważniejszych w życiu osób obdarował ją potężnym guzem mózgu. Alexandra ma już dość leczenia, chemioterapii i zapewnień różnych konowałów, że kto wie, być może, w sumie, to nie wiadomo, ale nic nie jest niemożliwe. Zdaje sobie sprawę, że niebawem odejdzie z tego świata.

Wybiera się na coś w rodzaju rozbudowanego biwaku. Samotnie rusza w rejony rzadko uczęszczane przez ludzi, by... no właśnie. By się być może tylko zastanowić, ale może i przejść od myśli i słów do czynów. Jednak znowu na jej drodze staje los - i wszystko się komplikuje.

Apokalipsa została w “Prochach” przedstawiona bardzo sympatycznie. Prosto, ale z polotem. Wpierw apokalipsa, a dopiero potem apokalipsa zombie. Zdarzyło się coś, co kompletnie zmieniło nasz świat, pozostawiając przy życiu jedynie starszych ludzi oraz garstkę nastolatków i dzieci. Ludzie w sile wieku nie żyją, a ogromna większość młodszych zmieniła się w zombie, pełne dzikości i co ciekawe świadome swoich umiejętności sprzed przemiany. Oznacza to, że takiego zombie trudno zlikwidować, na przykład byłego żołnierza. Bo on instynktownie pamięta jak się ukryć, i jak przygotować pułapkę i zdobyć śniadanie.

Alexandra oraz poznane przez nią postaci przejdą szereg prób, a potem akcja pójdzie znanym szlakiem: miasteczko, reguły, zwyczaje. Czyta się “Prochy” doskonale, książka prócz akcji oferuje także całkiem fajny dramat i stawia ciekawe pytania. Plus, co najlepsze, powieść zaczyna w pewnym momencie poruszać sprawy wiary i religii, i dotyka ich w bardzo odpowiadający mi sposób. Czuć obawę przed głupotą ludzi, którzy w imię mistycyzmu oddają nad sobą kontrolę różnego rodzaju kapłanom, prorokom czy wielebnym.

A na koniec mamy genialny w swej prostocie cliffhanger, nic, tylko czekać na tom kolejny, by wreszcie zrozumieć w pełni co tak naprawdę się Aleksandrze przydarzyło. Polecam nie tylko fanom zombie apokalipsy.

Ashes
Amber 2012

niedziela, 21 lipca 2013

Stpehen King - "Dolores Claiborne"

“Dolores Claiborne” to powieść będąca jednym, wielkim, długim monologiem głównej bohaterki. Dolores znajduje się na posterunku policji przy okazji zgonu swojej wieloletniej pracodawczyni. Jednak jej opowieść znacznie bardziej dotyka innych spraw, takich jak jej nieudane małżeństwo, zgon męża, wychowanie dzieci oraz pracę u Very Donovan.

Jest to historia o silnej kobiecie, tak najszybciej można książkę określić. Stephen King z właściwym sobie dowcipem ale i świadomością przeistacza się w płeć piękną, i z doskonałym zmysłem obserwacji tłumaczy nam wszystkim jak naprawdę wygląda małżeństwo w niewielkim miasteczku, gdzie nie dość, że wszyscy o sobie wszystko wiedzą, to jeszcze mężczyzna zawsze jest górą, a okazyjne podbicie oka małżonce to nie powód do rozpaczy, a codzienność, niemalże konieczność, sankcjonowana przez absolutnie wszystkich: władzę, kościół i sąsiadów.

W przypadku tej książki nie jest istotna tak bardzo sama historia Dolores, bowiem to historia jakich wiele. Pewnie, że smutna, ale bardzo prawdziwa, to po prostu codzienność. A patrząc na wieczorne wiadomości nawet można stwierdzić, że z Dolores i tak los obszedł się nadzwyczaj łaskawie - dzień w dzień atakują nas informacjami znacznie bardziej okrutnymi i przerażającymi. Tu jednak znacznie ciekawszy jest styl Stephena Kinga, bowiem “Dolores Claiborne” należy do tych jego powieści, w których zdołał opanować swoje gadulstwo. Monolog bohaterki to kawałek zwyczajnie doskonałej literatury, pełnej dygresji co prawda, jednak owe dygresje sprawiają, że postać jest jeszcze bardziej realna. Ponadto mamy tu historię w historii - pracodawczyni Dolores, Vera Donovan to także postać pierwszoplanowa, i bardzo ciekawa, w dodatku potrafiąca rzucić autentycznie doskonałymi tekstami. Razem stanowią świetnie dobraną parę. Czasem zdarza się książka czy film, które pokazują, że także u kobiet możliwa jest przyjaźń, prawdziwa, niemalże męska. “Dolores Claiborne” do takich pozycji należy.

I gdyby nie zdecydowanie zbyt naiwna, cukierkowa, słodziutka końcówka, to nawet mógłbym uznać “Dolores Claiborne” za świetny dramat (z elementami grozy, rzecz jasna, przecież to King). A tak, po poznaniu zakończenia i odłożeniu książki lekko rozczarowany uważam powieść “tylko” za dobrą :-)

Dolores Claiborne
PRIMA 1994

wtorek, 16 lipca 2013

Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt - "Grób w górach"

Nic nie może wiecznie trwać. To nie tylko tekst słynnej piosenki, ale najczystsza prawda, dotycząca kompletnie wszystkiego, uniwersalna. Kolejny raz przekonałem się o tym podczas lektury trzeciej już książki duetu Hjorth-Rosenfeldt, której bohaterem wciąż pozostaje Sebastian Bergman oraz komórka policji odpowiedzialna za wyjaśnianie spraw morderstw wszelakich. Książka bowiem jest tak słaba i przeciętna, jak poprzednie były dobre. Kurczę, “Grób w górach” nawet w pewien sposób odbiera jakość “Ciemnym sekretom” i “Uczniowi”, przecież pozycjom zdecydowanie udanym. Autorzy jakby kompletnie bez pomysłu, nie wiedzieli za który temat się wziąć, stąd też wyszło takie pomieszanie z poplątaniem. Jednak najgorszym zarzutem, jaki mam do “Grobu w górach”, największą wadą książki jest jej totalna przewidywalność.

Katastrofę widać już od pierwszych akapitów. Autorzy zbaczają zdecydowanie w kierunku, jaki ja nazywam “hollywoodzkim”. Dopasowują postaci i wydarzenia pod z góry ustaloną tezę, niestety tezę dobrą właśnie dla przeciętnego filmu produkcji USA, a nie twardo stąpających po ziemi, życiowych, realistycznie przedstawionych policjantów ze Szwecji. Cały mój zachwyt zniknął, bowiem duet Hjorth-Rosenfeldt zdaje się doskonale bawić, pisząc o maśle maślanym, i jakby nie dostrzegając, że ich “misternie szyta intryga” jest zwyczajnym powieleniem tego, co każdy z nas doskonale zna. Słowo daję, tu chwilami można odczuwać wręcz gniew, że tak w sumie fajnych bohaterów, godnych zapamiętania, można było potraktować tak per noga.

Wad jest o wiele więcej, jednak po prostu nie chce mi się nad książką pastwić. No nie udała się, nie wyszła. Nie dorasta do pięt poprzednim częściom, a brak zaangażowania pisarzy widać na prawie każdej stronie. Cała nadzieja w tym, że oferując tak chamskiego, łatwego do przewidzenia, niemalże obrażającego inteligencję czytelnika ciffhangera na końcu wiedzą dokąd będą teraz zmierzać. Przekonamy się przy następnym tomie.

Fjällgraven
Czarna Owca 2013

czwartek, 4 lipca 2013

Zygmunt Miłoszewski - "Ziarno prawdy"

Po zakończeniu lektury “Uwikłania” jedno tylko można mieć w głowie: cóż też nasz pan prokurator zrobi? Jak się potoczy jego dziwne życie, niby poukładane, a jednak tak chętnie przez niego niszczone? I już pierwsze akapity “Ziarna prawdy” pokazują, że Teodor Szacki rzeczywiście zepsuł to, co tak łatwo było pozostawić sprawnym. Teraz mieszka i pracuje w Sandomierzu, a nie w swojej ukochanej stolicy, mieszka sam, jest jeszcze bardziej zgorzkniały i niezadowolony, na szczęście zdaje sobie sprawę, że sam jest sobie winien.

Książkę czyta się o wiele szybciej, niż tom poprzedni. Nie wynika to jednak z ciekawszego sposobu narracji czy też bardziej chwytliwego tematu. Jest prościej, bo prokuratora już doskonale znamy, wiemy więc, że prędzej czy później zacznie się dramat, plus spodziewamy się, że autor znowu poruszy jakiś ważny temat i potraktuje go bardzo dosadnie, konkretnie, bez politycznych upiększaczy.

Tym razem temat jest nawet poważniejszy, niż w “Uwikłaniu”. Rzecz bowiem dotyczy szeroko rozumianego polskiego antysemityzmu. Nie jest to jednak powieść, gdzie Żydzi przedstawieni są jako wieczne ofiary zawiści, zazdrości i nienawiści naszych rodaków. Zygmunt Miłoszewski dzięki swoim bohaterom i wykreowanej przez siebie sprawie opisuje zarówno Polaków złych, jak i dobrych, tak samo traktując Żydów. Jasno daje do zrozumienia, że nie można uogólniać, ponadto odważnie pisze o powodach wszelkiej zawiści. Bardzo mi się podoba, że ktoś wreszcie w literaturze popularnej napisał wyraźnie, że ludzie mogą być odważni i dzielni, ale i głupi oraz ograniczeni, a narodowość przychodzi dopiero potem. Nie ma w tej książce tradycyjnego pochylania się nad dzielnym narodem Polaków, którzy przez całą wojnę nic tylko ukrywali Żydów i im pomagali. Bo obok takich postaw byli także ci, którzy przywitali powracających z obozów dawnych sąsiadów widłami, nie chcąc im oddawać zagarniętego dobytku. I czas byłby już, by wreszcie przestać udawać i ten fakt uznać.

“Ziarno prawdy”, zupełnie tak, jak i “Uwikłanie” to kryminały napisane znacznie bardziej dla pokazania ciekawego tła, niż samych spraw wymagających ingerencji policji i prokuratury. Pod pozorem morderstw wskazane są tematy, które autora wyraźnie bolą. Jednocześnie Zygmunt Miłoszewski nie jest narratorem nachalnym, który na siłę wciska czytelnikowi swój punkt widzenia. Pisarz posługuje się przede wszystkim zdrowym rozsądkiem, doskonale wiedząc, że świat nie jest czarno-biały, ale składa się z odcieni szarości. A gdy do tego tła dodamy coraz bardziej ciekawego bohatera, z jego przedziwnymi problemami, to otrzymujemy lekturę na bardzo wysokim poziomie, kryminały w najlepszym tego słowa znaczeniu. Podobno kolejna część przygód Szackiego będzie ostatnią, już żałuję, że przyjdzie mi się z nim rozstać.

Ziarno prawdy
W.A.B. 2011

niedziela, 30 czerwca 2013

Zygmunt Miłoszewski - "Uwikłanie"

Bohaterem “Uwikłania” jest warszawski prokurator Teodor Szacki, dzięki któremu wielu czytelników będzie mogło uświadomić sobie fakt, że nad śledztwem pracuje nie tylko zmęczony policjant. Także zmęczony prokurator, od którego zdania naprawdę wiele zależy. Rzecz dotyczy morderstwa dokonanego podczas terapii zajęciowej. Prawda, że interesujący pomysł? A dalej jest tylko lepiej.

Początkowo nic nie zapowiadało, że książka spodoba mi się aż tak bardzo. Wręcz przeciwnie, lektura co prawda nie była nużąca, jednak trudno byłoby mi ją nazwać lekką i przyjemną. Z czasem jednak zacząłem dostrzegać jak bardzo realna i prawdziwa jest ta powieść. Taka mocno polska, co doceni szczególnie czytelnik kryminałów zagranicznych, obojętnie czy zachodnich, czy może skandynawskich. Tu jest Polska, tu wszystko stoi na głowie, układy rządzą światem, stanowiska kierownicze obsadzone są przez ludzi tępych, ale niezłych w podlizywaniu się, a jasnowidz może zostać świadkiem podczas procesu karnego. Stąd też niemalże “mistyczny” rodzaj terapii, która doprowadziła do zgonu w ogóle mi nie przeszkadzał.

Tak gdzieś do połowy lektura jest dość spokojna. Mamy mnóstwo czasu na poznanie bohatera, jego rodziny i problemów, zarówno tych istniejących, jak i wyimaginowanych. Autorowi udało się skonstruować bardzo ciekawą postać, typowego Polaka z początku nowego tysiąclecia: niby wszystko ma, ale w sumie zawsze czegoś mu brakuje. A potem nagle, wręcz niespodziewanie pisarz atakuje. Szacki prowadzi kilka spraw, a pan Miłoszewski, jakby nagle zdenerwowany światem dookoła nas zmienia ton i mamy pokaz różnych dramatów, bardzo brutalnych historii, tragedii, o których już nawet w wiadomościach dziennikarze wolą nie mówić.

Pod koniec autor trochę odlatuje, wyraźnie dążąc ku teoriom spiskowym, najpewniej pragnąc czytelnikowi to i owo uświadomić. Na szczęście fabuła na tym nie traci, i choć ostatecznie finał nie jest może jakoś mocno zwalający z nóg, to jednak postać głównego bohatera zapada w pamięć, i po prostu nie miałem wyjścia, zaraz po zakończeniu lektury zajrzałem gdzie najtaniej można kupić kolejny tom pod tytułem “Ziarno prawdy”.

Uwikłanie
W.A.B. 2007

czwartek, 27 czerwca 2013

Zygmunt Miłoszewski - "Bezcenny"

Zygmunta Miłoszewskiego kojarzę przede wszystkim z mojego ulubionego (jedynego, jaki oglądam) programu w TV: “Drugie śniadanie mistrzów”. Przy okazji ostatniego wydania przed wakacjami, gdy panowie przepięknie dyskutowali o kulturze w naszym dziwnym kraju, popisałem się intelektem: w sumie dlaczego miałbym nie kupić czegoś autorstwa pana Miłoszewskiego, zwłaszcza, że jest dostępny w ebookach? No a Marcin Meller akurat opisywał najnowszą powieść pisarza, zatem na nią padł mój wybór.

“Bezcenny” to powieść sensacyjno-przygodowa. Rzecz dotyczy obrazu Rafaela “Portret Młodzieńca”, który przywłaszczyli sobie obmierzli naziści (I hate those guys, jak mawia wiadomo kto), a wokół którego przez ostatnie prawie siedemdziesiąt lat narosło wiele ciekawych mitów i legend.

Bohaterami książki jest bardzo ciekawy czworokąt. Jest pani profesor, zajmująca się zawodowo odzyskiwaniem skradzionych dzieł sztuki. Jest marszand europejskiej sławy. Dalej mamy postaci z drugiej strony barykady: żołnierz, komandos, bohater, żyjące potwierdzenie faktu, że my, szaraczki nawet nie wiemy jak straszne rzeczy by się działy dookoła, gdyby nie tacy jak on, a na deser autor przygotował kobietę, która z zawodu jest złodziejką. Chyba najciekawszą postać, tak mi się wydaje.

Premier wyznacza im zadanie: odzyskanie “Portretu Młodzieńca”. Warto dodać, że wiadomo doskonale który to jest premier, niemalże widać jego oczka błyskające spod łysego czoła. Podobnie poznajemy innych polityków, w tym ministra (baczność!!!) kultury (spocznij, spocznij...). I po dość rozbudowanym wstępie, gdzie każdy czytelnik ma szansę doskonale poznać “osoby dramatu” rozpoczyna się powieść, w której będzie całkiem sporo udanych dialogów, mnóstwo akcji, pościgów, strzelania itp., itd., etc., a na dokładkę autor opowie nam bardzo ciekawe historie dotyczące szeroko rozumianej kultury, ze szczególnym uwzględnieniem okresu drugiej wojny światowej, gdy w Europie trafiła się nacja z przekonaniem, że kultura dotyczy tylko ich, rasy panów. Tak, tych obłędnie przystojnych, wysokich blondynów o niebieskich oczach, jak Hitler czy Himmler.

Można by powiedzieć, że “Bezcenny” to taki “Pan Samochodzik” na miarę naszych czasów. Kurczę, mamy tu nawet postać podróżującą charakterystycznym, nietypowym wehikułem, w dodatku tej samej marki co słynny pojazd Tomasza N. Z tym, że mówiąc o “naszych czasach” mam na myśli znacznie większą prostotę opowieści. Jest ona po prostu dopasowana do dzisiejszego czytelnika, który nie przepada za myśleniem podczas lektury, raczej woli ją łatwą i przyjemną, niż choć odrobinę wymagającą. Oczywiście to nie jakiś poważny zarzut, dzięki temu książka da radę się sprzedać.

Ja pod koniec byłem mocno zmęczony, tyle biegania, strzelania, pościgów... Całość jest podzielona na mnóstwo niedługich podrozdziałów, co nadaje dynamiki, jednak dziwnym trafem te momenty, gdy na pierwszym planie jest akcja bywają rozciągnięte maksymalnie. Poważnie można się zasapać.

Ostatecznie pieniędzy wydanych na “Bezcennego” w żadnym wypadku nie żałuję, sama książka jednak z nóg mnie nie zwaliła. Jest dobra, ale bez fajerwerków. Polecam fanom akcji, pięknych samochodów, szybkich kobiet (albo na odwrót...?) i nawet najbardziej nieprawdopodobnych teorii spiskowych.

Bezcenny
W.A.B. 2013

sobota, 22 czerwca 2013

Stephen King - "Joyland"

Bohaterem najnowszej powieści Stephena Kinga jest Devin Jones, dwudziestojednoletni młodzieniec, który trzydzieści lat temu zatrudnił się na czas lata w wesołym miasteczku nazwanym Joyland. Poznajemy go w chwili, gdy przeżywa trudne chwile, bowiem właśnie rzuciła go jego pierwsza wielka miłość. Jednak poznajemy go z pewnej oddali, bowiem Devin-King wszystko opowiada z perspektywy roku 2012, zatem czytelnik raczej z przekąsem się uśmiecha pod wąsem, niż daje porwać cierpieniom porzuconego zakochanego.

“Joyland”, podobnie jak poprzednia książka Kinga, “Dallas ‘63”, ma duże szanse wymknąć się z rąk wszystkim maniakom szufladkowania i ketegoryzacji. To po prostu powieść, która łączy w sobie zarówno kryminał, jak i romans, ale także odrobinę fantasy oraz klasyczne snucie historii wspomnieniowych, jak to dawniej bywało. Co zresztą w wykonaniu Stephena Kinga jest zwyczajnie świetne, choć nie aż tak genialne, jak we wspomnianym już “Dallas ‘63”.

Wiecie, to jest taki charakterystyczny dla tego pisarza styl. Zaczyna opowieść, a następnie ją rozwija. Po pewnym czasie okazuje się, że owo rozwinięcie trwało pół książki, i nagle wracamy do tej pierwszej sceny, jednak wiedząc już kompletnie wszystko, co wiedzieć powinniśmy, a także nieco tego, co jest wiedzą czytelnikowi zbędną, choć przyjemną, bo autor często tryska dobrym humorem i parsknięcia śmiechu znad książki są tu jak najbardziej obecne.

Ostatecznie jest to powieść dość przewidywalna w swojej fabule, ale tym razem wcale nie uznaję tego za jakąś wielką wadę. Chodzi mi rzecz jasna o samą zbrodnię sprzed lat, dokonaną w Joylandzie. Od kryminału ważniejsza jest historia młodego, dobrego człowieka i ludzi, których spotkał latem 1973 roku. I choć jest to historia, jakich wiele, i tak jej lektura daje bardzo dużo radości. Plus, co u Kinga jest plusem aż podwójnym, jeśli nie potrójnym, autor wiedział, kiedy skończyć, kiedy napisać: KONIEC, dzięki czemu całość jest tworem przyjemnie zamkniętym, a nie rozlazłym i przegadanym jak liczne dzieła z przeszłości Mistrza. “Dallas ‘63” było co prawda o wiele lepsze, ale “Joyland” i tak jest OK.

Joyland
Prószyński i S-ka 2013

Ramez Naam - "Nexus"

Dałem się skusić reklamom, blurbom i obietnicom, kupiłem powieść “Nexus”. Fanowi technologii zresztą trudno przejść obojętnie obok tego miana, to inna sprawa. Po zakończeniu lektury jednak trudno mi odnaleźć w sobie jakieś pozytywne wrażenia, co ciekawe, jednoznacznie negatywnych też nie znajduję. Jest we mnie za to mnóstwo obojętności dla tego, co autor chciał nam pokazać.

Otóż bowiem całość lektury wygląda mi na takie typowe “masło maślane”. Mimo wprowadzenia ciekawych technologii i dotykania przynajmniej teoretycznie istotnych spraw, autor tak naprawdę zadaje te same pytania, które zadało przed nim już wielu, lecz nawet nie próbuje się wysilić przy odpowiedziach. Chodzi mi o to, że po twórcy literatury zaliczającej się do fantastyki naukowej spodziewałbym się, że przynajmniej spróbuje znaleźć metodę na zmiany. Tymczasem książka prezentuje nowe wynalazki i idee z góry odrzucając ich pozytywne elementy, w myśl zasady: ludzie i tak ze wszystkiego zrobią broń i narzędzie zagłady. Jasne, to prawda, jednak by tę prawdę poznać nie trzeba kupować powieści “Nexus”, wystarczy odrobinę się zastanowić. Czyli znowu zostaje tylko idealizm, kilkoro postaci, które wbrew wszystkim będą próbować. A od idealizmu niezwykle blisko do mesjanizmu - a tego to ja po prostu nie kupuję.

Całość jest także dość ciekawie napisana. Ciekawie niestety nie w sensie: interesująco, ale w sensie: o co chodzi? Z jednej strony część książki jest jak najbardziej dojrzała, z drugiej jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że kierowana jest do młodzieży. Może nie aż tak dosłownie, jak “Igrzyska śmierci” czy “Przegląd Końca Świata: Feed”, jednak ogólne uczucie jest właśnie jakieś takie młodzieżowe. Często sprawy przedstawione są zbyt prosto, w zbyt oczywisty sposób.

I tak wydaje mi się, że to, co autor chciał powiedzieć gubi się gdzieś w przepełnionej akcją książce, która sporego grona czytelników po prostu nie ma szansy zadowolić. Bo o ile idea wynalazku jest może nowa, a na pewno ciekawa, o tyle wykonanie oraz konkluzja prezentują coś, co nałogowym czytelnikom po prostu jest od dawna znane. Raczej wątpię, bym sięgnął po kolejny tom.

Nexus
Drageus 2013

czwartek, 20 czerwca 2013

Åsa Larsson - "Krew, która nasiąkła"

Bohaterką książki o tym jakże wydumanym tytule jest Rebeka Martinsson, z zawodu prawniczka. Poznajemy ją w chwili, gdy przeżywa trudne chwile; otóż okazuje się, że ma na sumieniu życie ludzkie. Tamte wydarzenia opisuje debiutancka powieść pisarki, o jeszcze bardziej nieciekawym tytule: “Burza z krańców ziemi”, jednak na chwilę obecną książka ta nie jest w naszym kraju dostępna pod postacią ebooka, zatem trzeba zacząć od tomu drugiego.

Rebeka jest, nie ma sensu owijać w bawełnę, w rozsypce. Od dawna nie brała czynnego udziału w żadnej sprawie, w całości pochłania ją ona sama, jej własna osoba, oddalająca się od poczytalności, wędrująca w nieciekawe, groźne zakamarki depresji. W końcu jednak, po części w wyniku swoich zamierzeń, a po części dzięki tak zwanemu łutowi (nie)szczęścia trafia ponownie w rejon Kiruny - najbardziej na północ wysuniętego miasta Szwecji, w kraju geograficznym bezpośrednio sąsiadującym z Laponią, w okolicach kręgu polarnego.

Jak to w życiu bywa, następuje przedziwny splot wydarzeń. Na miejscu wciąż trwa śledztwo, poszukiwanie mordercy, który w dość okrutny sposób pozbawił życia lokalnej pastor, kobiety mocno i konkretnie denerwującej wszystkich dookoła. Także czytelnika, bowiem w książce mamy cały szereg niedługich wtrąceń będących retrospekcjami, będzie nam zatem dane całkiem dobre poznanie pastor i jej wybuchowej, pełnej nieskrywanego feminizmu osobowości.

Rebeka ani przez chwilę nie myśli o jakimkolwiek zaangażowaniu w sprawę. Przecież nawet nie jest prawniczką śledczą, nie bierze spraw karnych, zajmuje się szeroko rozumianym biznesem. Poza tym jej depresja nie pozwala na dostrzeżenie wszystkiego, co się dzieje wokół. Aż do czasu.

“Krew, która nasiąkła” to książka specyficzna, a sposób, w jaki autorka kreuje wydarzenia zdecydowanie odstaje od typowych kryminałów, zresztą nie tylko tych skandynawskich. Trzeba jednak dać się w opowieść wciągnąć i pozwolić pani Larsson wędrować od postaci, do postaci, od wydarzenia, do kolejnego. Po pewnym czasie czytelnik zaczyna zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę ten kryminał w niewielkim stopniu zajmuje się samym morderstwem. Znacznie lepiej przedstawiona jest postać zmarłej oraz mieszkańcy miasteczka, ich codzienne dramaty, zwykłe życie, które nawet w tej mlekiem i miodem płynącej (zdawałoby się) Skandynawii jest równie brutalne i pełne grozy jak w innych rejonach świata. Strona za stroną, nagle uświadamiamy sobie, że tak naprawdę nie jest ważne kto zabił, ani nawet z jakiego powodu - a przynajmniej nie bezpośrednio, nie jest to informacja najcenniejsza. To nie hollywood, gdzie na końcu muszą być fajerwerki, zakładnicy, rozbrojenie bomby na sekundę przed wybuchem. Tu nawet nie zejdą się dawni małżonkowie czy kochankowie. Autorce chodzi o coś innego, o coś, co niejednemu czytelnikowi nie da spokoju. O pokazanie, że happy end nie istnieje, a gotowe rozwiązania wszelkich kłopotów są domeną pisarzy słabych i nie znających życia (nie wiem czemu na myśl przychodzi mi przede wszystkim Camilla Läckberg oraz około mnóstwa pisarek z USA?). Bólu nie można uniknąć, nie można nawet się na niego przygotować: i tak przyjdzie w najmniej spodziewanym momencie i dokona spustoszenia we wnętrzu człowieka.

A jednak można żyć dalej.

Także szczerze mówiąc: bezmiar depresji, takiej codziennej, życiowej, bardzo realistycznej obecny w tej pozycji natychmiast kazał mi dokupić resztę książek tej autorki. Dawno nie odczuwałem takiego zmieszania, dawno nic mnie tak nie wgniotło w sofę, jak końcówka “Krwi, która nasiąkła”. Ostatni raz to czułem, gdy zaczynałem przygodę z książkami Håkana Nessera, który jest moim ulubionym przykładem pisarza (prawie) doskonałego. Trzymam kciuki, by następne książki pani Larsson były równie realistyczne i tak samo prawdziwe. Wierzę, że mogą takimi być nawet mimo tych egzaltowanych tytułów :)

Det blod som spillts
Wydawnictwo Literackie 2011

niedziela, 16 czerwca 2013

Tess Gerritsen - "Dolina umarłych"

O czym będzie “Dolina umarłych” wyraźnie mówi już prolog, w którym obserwujemy młodą dziewczynę, zaledwie trzynastoletnią. Znajduje się w osadzie założonej przez jedną z licznych w Ameryce sekt, a los zgotował jej paskudną niespodziankę: przywódca zgromadzenia pragnie wziąć ją za kolejną żonę. Nikt nie słyszy jej niemego krzyku, nikt nie widzi jej przerażenia, jest pozostawiona sama sobie i potraktowana jak domowy sprzęt, przedmiot, a nie istota ludzka.

Pierwsze powieści o duecie Rizzoli & Isles były bardzo klasyczne, z seryjnymi mordercami na pierwszym planie. Potem jednak umiejętności Tess Gerritsen znacząco się rozwinęły, a kryminały/thrillery zaczęły opowiadać o ważnych problemach społecznych. I tak samo jest w przypadku “Doliny umarłych”, niestety jednak książka wcale nie mówi o mechanizmie, na zasadzie którego działają sekty. Wielka szkoda, ale pisarka nawet nie próbuje tłumaczyć zachowań ludzkich, nie stara się przedstawić opanowanych religijną paranoją “wiernych” tak, byśmy mogli zrozumieć dlaczego stali się tak łatwowierni. Odpowiedź na odwieczne pytanie: “jakim cudem dorośli, inteligentni ludzi dali się tak omamić?” nie nadchodzi.

Problemem społecznym tu jest inne zjawisko: odrzucenie dzieci przez rodziców. Oprócz wspomnianej już dziewczynki, która w ekspresowym tempie musiała stać się kobietą, poznamy też szesnastoletniego chłopaka żyjącego samotnie wśród śniegów, odrzuconego przez tak zwane Zgromadzenie. Jego historia jest nie mniej dramatyczna.

Jeśli chodzi o bohaterki, to “Dolina umarłych” skupiona jest przede wszystkim na Maurze Isles. Kontynuowane są wątki z książek poprzednich, zatem znowu czytelnika często może dopadać pytanie: jak tak mądra kobieta może być tak naiwna? Jej związek z katolickim księdzem to pokaz tak dramatycznej desperacji, że aż źle się człowiekowi robi. Jak to jest, że wykształcone, inteligentne, utalentowane kobiety tak często mają problem ze znalezieniem odpowiedniego mężczyzny? Gerritsen wyraźnie stawia to pytanie, niestety jednak nawet nie próbuje na nie odpowiadać... 

Wyraźnie widać, że autorka jest coraz lepsza, tematy, które porusza są coraz ciekawsze. Na razie jednak jest wciąż sporo braków i niedopracowań, które jednoznacznie wskazują, że miejsce jej powieści wciąż pozostaje wśród książek typowo rozrywkowych. Nakreślenie problemów społecznych i dramatów swoich bohaterów nie wystarczy, by osiągnąć kolejny stopień wtajemniczenia, trzeba jeszcze chociaż spróbować udzielić czytelnikowi odpowiedzi dlaczego tak się dzieje. “Dolina umarłych” jest niezłym czytadłem, już lepszym od wielu książek Alex Kavy i innych seryjnie tworzących kryminały pisarzy z USA, jednak wciąż nie dorównuje znacznie bardziej rozbudowanym opowieściom, z jakimi często mamy do czynienia w Europie (Nesser, Mankell).

Ice Cold/The Killing Place
Albatros 2011

sobota, 15 czerwca 2013

Håkan Nesser - Barbarotti, tom 5. "Rzeźniczka z Małej Birmy"

No proszę, miały być cztery tomy i koniec. A tu taka niespodzianka, powstał tom piąty, napisany dopiero co, w zeszłym roku. Normalnie bym przypuszczał (lekko, dyskretnie, z nadzieją, że nie mam racji), że autor w ten sposób próbuje (być może) odciąć kilka kuponów od popularności swojego bohatera. Wszak Van Veeterenowi nieco do Barbarottiego brakuje, i to właśnie ten Szwed o włoskim nazwisku potrafi przyciągnąć tłumy, podczas gdy komisarz z fikcyjnego kraju leżącego gdzieś w okolicach Beneluksu jest “zaledwie” interesujący.

Jednak mowa jest tu o Håkanie Nesserze, zatem o odcinaniu kuponów nie ma mowy. Ufam temu człowiekowi, do lektury podszedłem z pełną wiarą w talent pisarza. I nie zawiodłem się, bowiem Nesser już w pierwszych pięciu zdaniach książki udowodnił, że moje wychwalanie i promowanie go wśród znajomych i w internecie nie jest przesadzone. Nic więcej nie powiem, to trzeba poznać samemu, to, co się przytrafiło Barbarottiemu. Oczywiście poznanie i zrozumienie owego wydarzenia będzie znacznie bardziej uderzające wówczas, gdy znamy poprzednie cztery tomy.

Jak zwykle obserwujemy dramat połączony z kryminałem. Tym razem chodzi sprawę sprzed kilku lat, rzecz dotyczy zaginięcia mężczyzny. Kwestia jest o tyle ciekawa, że partnerka zaginionego odsiedziała jedenaście lat za morderstwo, zabiła swojego męża, bydlaka jakich niestety wiele. I niestety nie wszyscy tak kończą, wielu dożywa sędziwego wieku... no, ale ja nie o tym. Teraz, w pięć lat po przerwaniu śledztwa (utknęło w miejscu) Barbarotti zostaje wysłany do ponownego sprawdzenia sprawy. I oczywistym jest, że akurat ten policjant nie będzie w stanie się oprzeć by nie zajrzeć także do sprawy wcześniejszej, tamtego dramatu, gdy pewna gnida straciła życie, a pewna kobieta poszła na ponad dekadę do paki.

Powieść w niczym nie odstaje od poprzednich czterech tomów. Jej siłą pozostaje umiejętność autora do kreowania prostych zagadek, które jednak zaprezentowane są w taki sposób, że rzeczywiście odczuwamy zaskoczenie. Choć początkowo wszystko wydaje się w miarę proste, to Nesser potrafi sprawy ostatecznie zagmatwać akurat na tyle, by jednocześnie potrafiły zaskoczyć i dać czytelnikowi sporo rozrywki, ale przy tym wcale nie stały się przekombinowane lub zbyt naciągane.

Jedyną różnicą względem poprzedników jest skupienie uwagi na inspektorze Gunnarze Barbarottim. Oczywiście policjant był bohaterem wszystkich części, jednak dotychczas jeszcze nigdy nie trafił aż tak bardzo na pierwszy plan. Strasznie sympatyczny człowiek z naszego bohatera, bardzo łatwo się wczuć w jego rolę, doznać jego emocji i dać się porwać smutkowi, jaki Barbarottiemu towarzyszy. A także w jego towarzystwie powoli wychodzić z odrętwienia.

Bardzo interesujące jest także zakończenie książki. Wcale bym nie był zdziwiony, gdyby z czasem pojawił się tom szósty, mówiący jak też sprawy potoczyły się potem. Trzymam kciuki, by tak właśnie się stało, bo w sumie to ciekawość mnie zjada, jak też się to rozwinęło.

Styckerskan från Lilla Burma
Czarna Owca 2013

wtorek, 11 czerwca 2013

Wilbur Smith - "Pora umierania"

Jest całkiem możliwe, że doświadczam właśnie książkowego kaca. Konkretnie poświęconego prozie Wilbura Smitha. Od kilku ostatnich książek mówiłem sobie, że teraz czas na przerwę, na coś innego. Mimo to zaraz po ukończeniu lektury sięgam po kolejną pozycję tego twórcy, Wilbur Smith jest bowiem bardzo utalentowany jeśli chodzi o zakończenia swoich powieści. Nawet jeśli całość bywała monotonna, to końcówka zazwyczaj robi sporo zamieszania i czytelnik po prostu odczuwa mus poznania dalszej historii wybranych postaci.

Niestety jednak “Pora umierania” zakończy moją przygodę z tym autorem na jakiś czas. Jest to bowiem według mnie dotychczas najbardziej prosta, zwyczajna i na domiar złego ordynarnie nadmuchana zbędnym słowotokiem powieść Smitha, przez którą chwilami naprawdę trudno było mi przebrnąć.

Bohaterem jest Sean Courteney, prawnuk tego słynnego Seana, bohatera zwalającego z nóg debiutu “Gdy poluje lew”. I z przykrością muszę powiedzieć, że postać została dość mocno zmarnowana. Wszyscy, którzy znają poprzednią powieść, w której poznajemy dzieciństwo Seana (“Płomienie gniewu”), będą się spodziewali mocnych wrażeń, bowiem Sean nie jest do końca... jakby to powiedzieć... normalny? Czyny, jakich dopuścił się w dzieciństwie, a które bezpośrednio spowodowały jego wygnanie ze Związku Południowej Afryki (później Republiki) wyraźnie wskazywały, że mentalność tego chłopaka mocno przypomina sposób myślenia socjopaty.

A “Pora umierania” okazuje się powieścią akcji, chwilami niemalże powieścią wojenną, jednak mocno połączoną z gatunkiem o nazwie romans. I wszystko byłoby w zupełnym porządku, gdyby autor podjął nieco większy wysiłek tłumacząc nam dlaczego Sean nagle jest nieco innym człowiekiem. Takie sytuacje się raczej nie zdarzają, by ktoś o zdecydowanie spaczonej psychice nagle stawał się w miarę rozsądnym, a nawet uczuciowym człowiekiem. Mam na myśli, że owszem, wszystko jest możliwe - jednak w książce wyraźnie brakuje uzasadnienia, rozwinięcia. To, co ma do przekazania Wilbur Smith mnie kompletnie nie przekonuje.

Któtko mówiąc: autor wpierw przygotował grunt, wzbudził u mnie wielkie oczekiwania kreując bardzo ciekawą postać. A potem wszystko to zmarnował. Całość wygląda tak, jakby Smith miał gdzieś w szufladzie odłożony romans rozgrywający się na tle wojny, a potem nagle stwierdził, że bohaterem będzie jednak Sean Courteney. Gdyby był nim kto inny, lub gdyby była to osobna historia, nie powiązana z sagą Courteneyów, mielibyśmy niezłe czytadło. Jednak postawienie w roli głównej akurat tej postaci spowodowało u mnie uczucie ogromnego rozczarowania, które nie przeminęło także po odłożeniu książki.

A Time to Die
Amber 1993

sobota, 8 czerwca 2013

Wilbur Smith - "Płomienie gniewu"

Kolejna bardzo długa powieść Wilbura Smitha kontynuuje wątek poświęcony Centaine Courteney de Thiry, jednak skupiając się znacznie bardziej na dalszych losach jej synów oraz ich dzieci. Autor doskonale wie jak opisać relacje między rodzeństwem i jak zaniepokoić czytelnika różnymi zachowaniami dzieci. Od samego początku widać, że wśród czwórki potomków Shasy Courteneya znajdą się czarne owce, jednak Wilbur Smith się postarał, zatem czeka nas i niejedno zaskoczenie.

Książka porusza wiele spraw i rozbija się na wiele wątków. Niestety tu podział jest bardzo nierówny; często na pierwszy plan wychodzą postaci mające marginalne znaczenie. Myślę, że autor poprzez nagromadzenie bohaterów chciał jeszcze dobitniej pokazać mechanizm apartheidu, jednak uważam, że ograniczenie ilości postaci czarnoskórych mieszkańców państwa wyszłoby powieści na dobre. Bowiem to panująca rasa biała jest o wiele bardziej interesująca, czarni przedstawieni są jako masa, którą łatwo sterować, jak to przy rewolucji. Trudno oczekiwać, że może być inaczej. Zupełnie inaczej jest w przypadku białych, obojętnie czy Burów, czy z pochodzenia Anglików - obie nacje powoli przekształcają się w naród Afrykanerów. Świetnie pokazana jest propaganda - wszyscy wiemy czym apartheid był, jednoznacznie kojarzymy ten system jako coś złego, plugawego. Wilbur Smith jednak udowadnia, że apartheid miał mocne postawy, nie wziął się po prostu z czystego rasizmu i nazizmu. Rzecz jasna systemu owego autor nie usprawiedliwia i nie próbuje pokazać, że był czymś dobrym. Po prostu mówi o tym mądrze, przedstawia racjonalne podstawy, motywy powstania apartheidu. Nie stroni jednak też od opisów brutalnego, podzielonego świata i doskonale sobie zdaje sprawę, że system nie potrwa długo, że musi upaść. Faktycznie upadł w kilka lat po wydaniu tej książki.

“Płomienie gniewu” z pewnością bardziej podobały mi się od poprzednika, choć i tu jest kilka elementów, które lekturę psują. Na pierwszy plan wysuwa się tu małżonka Shasy - Tara Courteney. Osobiście nie jestem w stanie uwierzyć, że jest możliwe istnienie osób tak przerażająco naiwnych. Owszem, gdzieś na boku, z dala od “światowego życia” pewnie tacy żyją. Jednak żona ministra? Wykształcona kobieta, świadoma (zdawałoby się) otoczenia? Myśląca? Nie, jej naiwności nie kupuję, psuła mi zabawę.

Saga rodu Courteneyów trwa. I choć dalsze losy Shasy wydają się być przesądzone, to jego dzieci, każdy spośród czwórki, to osobowości. O ile wiem, to przynajmniej jedna z licznych powieści Wilbura Smitha mówi o ich dalszych przygodach, z pewnością trafi w moje ręce.

Rage
Albatros 2010

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Wilbur Smith - "Prawo miecza"

Czyn, którego dopuściła się Centaine w związku ze swoim drugim dzieckiem spowodował, że zamiast tym bardziej oczekiwać na dalszy ciąg miałem kłopoty z utrzymaniem uwagi przy lekturze “Prawa miecza”. Nie kupuję tego, nie jestem w stanie przyjąć do wiadomości takiego rozwiązania swoich spraw, jakie zastosowała młoda Francuzka. I to jest pierwszy powód, przez który lektura powieści trwała bardzo długo.

Drugim powodem jest coś znacznie gorszego: fabuła tej książki jest tak kompletnie przewidywalna, że chyba mogła by wygrać jakiś konkurs na najmniej zaskakującą powieść. Zarówno losy Lothara i Manfreda, jak i Centaine z Shasą są tak oczywiste jak słynny mem z Nicholasem Cagem. Przebrnięcie przez tak wiele stron chwilami jest wręcz mordęgą.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Wilbur Smith poszedł na łatwiznę. Ciekawe postaci, które strach zmarnować na zmarnowanie właśnie idą (Lothar), Centaine w swoich czynach wydaje mi się mało autentyczna, z kolei młode pokolenie, Manfred i Shasa, mimo że świetnie przedstawione to jednak popełniają te same błędy i doświadczają takich samych nauczek od życia jak milion innych młodych bohaterów przed nimi. Uważam, że pisarza, który stworzył genialną postać Seana Courteneya stać na więcej.

“Prawo miecza” nie zaoferowało mi dobrych postaci, ani ciekawej fabuły. Najśmieszniejsze jednak jest to, że mimo to powieść odcisnęła mocne piętno. To już nie pierwszy raz, “Brama Chaki” też chwilami była monotonna, lecz nadrobiła to genialną końcówką. Podobnie “Prawo miecza”: obserwacja tła społeczno-politycznego daje ogromną radość, wyraźnie widać skąd wziął się apartheid. Wędrówka Shasy i Manfreda do Niemiec na olimpiadę, spojrzenie na Burów tak chętnie wpatrujących się w Hitlera oraz ostateczne zdobycie władzy przez narodowców - wspaniale przedstawione. I wreszcie końcówka książki - Centaine i Manfred, czyli Wilburowi Smithowi udało się mnie zaskoczyć po raz pierwszy podczas lektury tej pozycji. A zaskoczenie było tak istotne, że mimo planów sięgnięcia po dzieło innego pisarza i tak prawie natychmiast po zakończeniu “Prawa miecza” rzuciłem się na “Płomienie gniewu”.

Power of the Sword
Amber 1993