Spodziewałem się kolejnego love story, i owszem, w końcu się pojawiło, ale „Sekret bibliotekarki” jest książką oferującą o wiele, wiele więcej, niż tylko historię o miłości. Bohaterką jest około trzydziestoletnia kobieta, którą poznajemy gdy jest na samym dnie - mieszka z podejrzanymi typami w piwnicy, brudna, zaniedbana, kompletnie odseparowana od rzeczywistości ze względu na uzależnienie od alkoholu. Dnie spędza na żebrach, a wszystkie otrzymane pieniądze wydaje na alkohol, który całkowicie panuje nad jej życiem.
I ten element: nałóg, jest najmocniejszym atutem książki. Interesuję się problemem, mam z nim do czynienia, uważam się za kogoś, kto rozumie mechanizm uzależnienia od alkoholu i zna sposoby radzenia sobie z chorobą i przyznaję, że Wioletta Piasecka odrobiła zadanie domowe. Mentalność Dagmary, sposób myślenia, przedsawienie dwóch istot tkwiących w jednym człowieku, głód alkoholowy, myślenie o piciu, myślenie uzależnione, mechanizm iluzji i zaprzeczeń, nałogowe regulowanie uczuć - wszystko to zobaczymy w opowieści prowadzonej w pierwszej osobie przez osobę pijącą. Oczywiście jest to powieść, a nie podręcznik dla terapeutów uzależnień, ale mimo to wydaje mi się, że niejednemu czytelnikowi „Sekret bibliotekarki” będzie w stanie otworzyć oczy na problem picia, być może ktoś po lekturze inaczej spojrzy na osoby uzależnione, tym bardziej, że bohaterka praktycznie nie miała szans od dzieciństwa, by uciec przed chorobą. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że nie niektórzy nie mieli wyboru ze względu na środowisko, system, w którym dorastali, i tu również Autorka świetnie się spisała.
Zakończenie, mimo że opływające lukrem, nie burzy całości - historia ma być inspirująca, uświadamiająca, że zmiana jest możliwa, że z nawykami można walczyć, że jutro zaczyna się dzisiaj, że nigdy nie będzie lepszej okazji do zmiany, niż tu i teraz, dziś, natychmiast. Ostatecznie jest to love story, ale takie z raczej wysokiej półki, bo mówiące w prawdziwy sposób o prawdziwym problemie, który dotyczy tak wielu osób wśród nas.
Pablos czytelnik
Literatura i e-literatura, gry, seriale
piątek, 28 lutego 2025
środa, 19 lutego 2025
Ben Templesmith, Steve Niles - „30 Days of Night”
To już chyba klasyk, który rozwinął się w całkiem sporą serię. Mamy do czynienia z horrorem, w którym złem są wampiry. Z tym, że autorzy są tak bardzo oszczędni w opowiadaniu historii oraz sposobie jej przedstawienia, że ta raczej prosta historia faktycznie zapada w pamięć o wiele bardziej, niż początkowo może się wydawać.
Akcja rozgrywa się w Barrow, na Alasce. Jest to miejscowość, która leży tak daleko na północy, że trafia się w niej czas, gdy przez całe trzydzieści dni nie wschodzi słońce. I dokładnie w tym momencie zaczynają się dziać dziwne rzeczy, znikają wszystkie urządzenia służące do komunikacji, a potem… a potem mamy do czynienia z krwawą jatką, jaką mieszkańcom zgotowali przybysze.
Jest to rzecz naprawdę prosta. Pojawiają się bestie, nie wiadomo skąd, nie wiadomo nic, poza tym, że istotne jest tych trzydzieści dni. Nieliczni ocalali podejmują nierówną walkę, ponadto gdzieś w tle mamy bohaterów, którzy jakby coś wiedzieli, coś rozumieli - zaczyna się wątek, który na pewno będzie kontynuowany w przyszłości. Prostota wynikająca z braku wyjaśnienia czegokolwiek doskonale współgra z obrazem, który jest… byle jaki. Wiem, wiem, przepraszam, na pewno jest to jakiś rodzaj formy artystycznej, jednak patrząc na kreskę miałem wrażenia, że widzę chaos, pośpiech, niemalże brud. I to choć może nie pozwala na zachwyty nad rysunkiem, to jednak świetnie współgra z historią przedstawioną. Jest to taki rodzaj horroru, gdzie niewiele wiadomo, gdzie pytań pod koniec jest znacznie więcej, niż na początku, ale który się czyta, podoba i zaostrza apetyt na więcej.
Akcja rozgrywa się w Barrow, na Alasce. Jest to miejscowość, która leży tak daleko na północy, że trafia się w niej czas, gdy przez całe trzydzieści dni nie wschodzi słońce. I dokładnie w tym momencie zaczynają się dziać dziwne rzeczy, znikają wszystkie urządzenia służące do komunikacji, a potem… a potem mamy do czynienia z krwawą jatką, jaką mieszkańcom zgotowali przybysze.
Jest to rzecz naprawdę prosta. Pojawiają się bestie, nie wiadomo skąd, nie wiadomo nic, poza tym, że istotne jest tych trzydzieści dni. Nieliczni ocalali podejmują nierówną walkę, ponadto gdzieś w tle mamy bohaterów, którzy jakby coś wiedzieli, coś rozumieli - zaczyna się wątek, który na pewno będzie kontynuowany w przyszłości. Prostota wynikająca z braku wyjaśnienia czegokolwiek doskonale współgra z obrazem, który jest… byle jaki. Wiem, wiem, przepraszam, na pewno jest to jakiś rodzaj formy artystycznej, jednak patrząc na kreskę miałem wrażenia, że widzę chaos, pośpiech, niemalże brud. I to choć może nie pozwala na zachwyty nad rysunkiem, to jednak świetnie współgra z historią przedstawioną. Jest to taki rodzaj horroru, gdzie niewiele wiadomo, gdzie pytań pod koniec jest znacznie więcej, niż na początku, ale który się czyta, podoba i zaostrza apetyt na więcej.
Andrzej Kwiecień - „Metamorf”
Bardzo przyjemny cyberpunk. Miałem duże skojarzenia z grą CD Projekt Red, choć rzecz jasna nie jest to ten świat. Ale nie brakuje tu wszystkich tych cudownych augmentacji, obmierzłych korporacji, ponadto jest coś więcej - transfer (kopia zapasowa) jaźni i teoretyczna możliwość przeniesienia jej do innej powłoki. Prawie jak engram. A to powoduje rzecz jasna fabularne przygody oparte o schemat rozwinięcia tej opcji. A co, gdyby można w ten sposób zostać nieśmiertelnym? Albo odwrotnie - przywrócić do życia kogoś, kto już umarł?
Tym bardziej powieść mi się podobała, że niedawno próbowałem przedłużyć sobie radość z gry przez lekturę książki oficjalnie należącej do świata przedstawionego. Mówię oczywiście o nowej pozycji Rafała Kosika. I tak, jak pozostałe książki tego Autora bardzo doceniam, tak niestety jego wersja rozbudowania świata Cyberpunk 2077 do mnie kompletnie nie trafiła. I tu wchodzi Andrzej Kwiecień cały na biało i ratuje sytuację.
No, przynajmniej w dużej części ratuje. Bo o ile początek jest bardzo angażujący, to muszę przyznać, że końcówka wydała mi się jakaś taka chaotyczna, bohater zaczyna się zachowywać zupełnie inaczej, niż by to wynikało, ale pewnie się czepiam. Zdecydowanie warto po Metamorfa sięgnąć, dobry, dynamiczny cyberpunk wcale dziś nie zdarza się tak często.
Tym bardziej powieść mi się podobała, że niedawno próbowałem przedłużyć sobie radość z gry przez lekturę książki oficjalnie należącej do świata przedstawionego. Mówię oczywiście o nowej pozycji Rafała Kosika. I tak, jak pozostałe książki tego Autora bardzo doceniam, tak niestety jego wersja rozbudowania świata Cyberpunk 2077 do mnie kompletnie nie trafiła. I tu wchodzi Andrzej Kwiecień cały na biało i ratuje sytuację.
No, przynajmniej w dużej części ratuje. Bo o ile początek jest bardzo angażujący, to muszę przyznać, że końcówka wydała mi się jakaś taka chaotyczna, bohater zaczyna się zachowywać zupełnie inaczej, niż by to wynikało, ale pewnie się czepiam. Zdecydowanie warto po Metamorfa sięgnąć, dobry, dynamiczny cyberpunk wcale dziś nie zdarza się tak często.
Dennis E. Taylor - „Nasze imię Legion, nasze imię Bob”
Ta książka jest niczym spełnienie marzeń - jeśli ktoś marzy o zamienieniu siebie samego w kopię przechowywaną cyfrowo. Mnie od niepamiętnych czasów taka digitalizacja świadomości kręci, przyznaję się od razu, stąd pomysł Autora trafił prosto w dziesiątkę.
Weźmy taki Skynet. Jest sobie sztuczna inteligencja, która uznała, że ludzkość jest zagrożeniem. Mnie zawsze ciekawiło co by było gdyby na miejscu sztucznej inteligencji był właśnie człowiek, ale pozbawiony słabego, podatnego na choroby ciała - samo jego najgłębsze jestestwo, dla jednych będzie to dusza, dla innych mózg, zapisana w nim świadomość, tak unikalna i fascynująca.
Autor właśnie ten motyw wziął na warsztat. Bohater staje się cyfrowym zapisem, który początkowo musi wypełniać polecenia, czy też po prostu współpracować ze swoimi kreatorami, czyli ludzkością. A ludzkość owa poszła w najróżniejszych kierunkach - kreacja nieodległej przyszłości jest mroczna, ale smutnie realistyczna. I nasz Robert, a właściwie Bob, jest jak ten Skynet - nie ma ciała, nie ma powłoki zewnętrznej, ale niewątpliwie istnieje, a co najważniejsze doskonale rozumie mechanizmy funkcjonowania nowoczesnych technologii komputerowych. Ot, siła nerda nad mięśniakiem znowu udowodniona.
Autor zabiera nas na wyprawę będącą niczym najlepsze wakacje. Jest inteligencja, wcale nie taka sztuczna, skoro „ludzka”, i jest kosmos. Pragnienie przeniesienia życia dalej, kolonizacji, fascynacja gwiazdami, planetami, galaktykami. Jest ludzkość, która robi to, co zawsze wychodziło jej najlepiej, czyli głównie sobie sama szkodzi, ale są pewne jednostki, które widzą szerzej, spoglądają głębiej. Nasz Bob zaczyna brać aktywny udział w realizowaniu wizji o przyszłości ludzkości, a przy tym, skoro jesteśmy w kosmosie, ziści się niejedno marzenie miłośnika science fiction. Wyobraźmy sobie jak potężną okazała by się taka „sztuczna” inteligencja, zapisana cyfrowo, wielokrotnie skopiowana i zabezpieczona, praktycznie nieśmiertelna, z możliwościami rozwoju takimi, jakie oferuje technika, niezwiązana z czasem znanym ludzkości (głębokie procesy wszak komputer załatwia w ciągu milisekund, a nie tygodni rozważań), ciągle rozwijająca się, no i jednak nie „sztuczna”, bo ludzka. Wyobraźmy sobie na jakie przeszkody mógłby natrafić człowiek, który nie istnieje, jest jedynie ciągiem już nawet nie zer i jedynek, bo to wszystko w postaci kwantowej zostało opisane. Jego psychika, jaźń. Autor poszedł tu z rozmachem, być może nawet zbyt dużym, ale to się okaże po lekturze całego cyklu. Tom pierwszy jednak jest powiewem świeżości w gatunku, przedstawia wizję wprost cudowną, a przy tym napisany jest lekko niczym jakieś romansidło czy inne czytadło. Oto jak powinna wyglądać przyjemność płynąca z lektury fantastyki naukowej. Zdecydowanie polecam.
Autor właśnie ten motyw wziął na warsztat. Bohater staje się cyfrowym zapisem, który początkowo musi wypełniać polecenia, czy też po prostu współpracować ze swoimi kreatorami, czyli ludzkością. A ludzkość owa poszła w najróżniejszych kierunkach - kreacja nieodległej przyszłości jest mroczna, ale smutnie realistyczna. I nasz Robert, a właściwie Bob, jest jak ten Skynet - nie ma ciała, nie ma powłoki zewnętrznej, ale niewątpliwie istnieje, a co najważniejsze doskonale rozumie mechanizmy funkcjonowania nowoczesnych technologii komputerowych. Ot, siła nerda nad mięśniakiem znowu udowodniona.
Autor zabiera nas na wyprawę będącą niczym najlepsze wakacje. Jest inteligencja, wcale nie taka sztuczna, skoro „ludzka”, i jest kosmos. Pragnienie przeniesienia życia dalej, kolonizacji, fascynacja gwiazdami, planetami, galaktykami. Jest ludzkość, która robi to, co zawsze wychodziło jej najlepiej, czyli głównie sobie sama szkodzi, ale są pewne jednostki, które widzą szerzej, spoglądają głębiej. Nasz Bob zaczyna brać aktywny udział w realizowaniu wizji o przyszłości ludzkości, a przy tym, skoro jesteśmy w kosmosie, ziści się niejedno marzenie miłośnika science fiction. Wyobraźmy sobie jak potężną okazała by się taka „sztuczna” inteligencja, zapisana cyfrowo, wielokrotnie skopiowana i zabezpieczona, praktycznie nieśmiertelna, z możliwościami rozwoju takimi, jakie oferuje technika, niezwiązana z czasem znanym ludzkości (głębokie procesy wszak komputer załatwia w ciągu milisekund, a nie tygodni rozważań), ciągle rozwijająca się, no i jednak nie „sztuczna”, bo ludzka. Wyobraźmy sobie na jakie przeszkody mógłby natrafić człowiek, który nie istnieje, jest jedynie ciągiem już nawet nie zer i jedynek, bo to wszystko w postaci kwantowej zostało opisane. Jego psychika, jaźń. Autor poszedł tu z rozmachem, być może nawet zbyt dużym, ale to się okaże po lekturze całego cyklu. Tom pierwszy jednak jest powiewem świeżości w gatunku, przedstawia wizję wprost cudowną, a przy tym napisany jest lekko niczym jakieś romansidło czy inne czytadło. Oto jak powinna wyglądać przyjemność płynąca z lektury fantastyki naukowej. Zdecydowanie polecam.
Grzegorz Gajek - „Piast”
Istnieje wiele teorii o tym kim był, skąd naprawdę pochodził, jaka płynęła krew w Mieszku I. Gall Anonim swoje napisał, dziesiątki historyków dodali swoje, i tak dziś do końca wciąż jeszcze mamy raczej więcej tajemnic, niż rzeczy pewnych. Więc co dopiero powiedzieć o takim mitycznym wręcz Piaście? Tu dopiero otwiera się pole dla wyobraźni twórców! I swoje trzy grosze dodał Grzegorz Gajek, prezentując powieść historyczną osadzoną na kilka pokoleń przed chrztem Polski.
I od razu powiem, że jest to dzieło doprawdy wspaniałe. Autor stanął obok i zlekceważył najpopularniejsze mity o Piaście Kołodzieju, opowiadając w stylu, jakiego nie powstydziłby się Bernard Cornwell, przy pomocy lekkiego pióra i kreacji postaci z krwi i kości, tak realistycznych, że identyfikacja z bohaterami następuje dosłownie już na pierwszych stronach.
Bohaterami, bowiem “Piast” nie jest historią jednego człowieka, a braci. Braci z jednej matki, ale różnych ojców, urodzonych w tym samym roku, ale jeden na początku, a drugi przy końcu. Braci, gdzie jeden jest tym, który ma się za nieco bardziej cwanego, a drugi tym, który uważa się za bardziej walecznego. Poznawanie kolejnych losów od dzieciństwa do samego końca mocno przypominało mi klasyczne, właśnie takie “cornwellowskie” podejście do powieści historycznych. Wydarzenia prezentowane są dokładnie, ale bez nudy i zbędnych opisów. W napotkanych postaciach znajdziemy i te kojarzące się z legendami, jak Popiel, ale i takie, które swoje miejsce w historii mają, jak władcy ziem zachodnich pod panowaniem cesarza. Nie braknie także i takich bohaterów, którzy będą wypełniali miejsce po znanych nam postaciach z legend. Przy czym jak na powieść historyczną przystało, nie ma tu mowy o żadnej magii i innych bzdurach; choć jest wiara i nią też tłumaczone są przeróżne zdarzenia.
Im dalej, tym dokładniej widać jak Autor sobie wymyślił tę opowieść. Napisać tu coś o tym konkretniej byłoby okropnym grzechem, zatem ograniczę się do zachęty: poznawanie losów braci, wydarzeń, w których uczestniczą a nawet wyobrażeń, które sami o sobie mają jest prawdziwą ucztą, czystą przyjemnością, która wyzwoli w czytelniku całą gamę obowiązkowych emocji, od dzikiej radości, uniesienia heroizmem, przez gniewne pokazywanie prawdy o ludziach, do potężnego smutku, bo bohater czy nie, w życiu sprawiedliwości nie ma, nie było i nie będzie. Za to można napisać historię, nawet swoją własną.
I od razu powiem, że jest to dzieło doprawdy wspaniałe. Autor stanął obok i zlekceważył najpopularniejsze mity o Piaście Kołodzieju, opowiadając w stylu, jakiego nie powstydziłby się Bernard Cornwell, przy pomocy lekkiego pióra i kreacji postaci z krwi i kości, tak realistycznych, że identyfikacja z bohaterami następuje dosłownie już na pierwszych stronach.
Bohaterami, bowiem “Piast” nie jest historią jednego człowieka, a braci. Braci z jednej matki, ale różnych ojców, urodzonych w tym samym roku, ale jeden na początku, a drugi przy końcu. Braci, gdzie jeden jest tym, który ma się za nieco bardziej cwanego, a drugi tym, który uważa się za bardziej walecznego. Poznawanie kolejnych losów od dzieciństwa do samego końca mocno przypominało mi klasyczne, właśnie takie “cornwellowskie” podejście do powieści historycznych. Wydarzenia prezentowane są dokładnie, ale bez nudy i zbędnych opisów. W napotkanych postaciach znajdziemy i te kojarzące się z legendami, jak Popiel, ale i takie, które swoje miejsce w historii mają, jak władcy ziem zachodnich pod panowaniem cesarza. Nie braknie także i takich bohaterów, którzy będą wypełniali miejsce po znanych nam postaciach z legend. Przy czym jak na powieść historyczną przystało, nie ma tu mowy o żadnej magii i innych bzdurach; choć jest wiara i nią też tłumaczone są przeróżne zdarzenia.
Im dalej, tym dokładniej widać jak Autor sobie wymyślił tę opowieść. Napisać tu coś o tym konkretniej byłoby okropnym grzechem, zatem ograniczę się do zachęty: poznawanie losów braci, wydarzeń, w których uczestniczą a nawet wyobrażeń, które sami o sobie mają jest prawdziwą ucztą, czystą przyjemnością, która wyzwoli w czytelniku całą gamę obowiązkowych emocji, od dzikiej radości, uniesienia heroizmem, przez gniewne pokazywanie prawdy o ludziach, do potężnego smutku, bo bohater czy nie, w życiu sprawiedliwości nie ma, nie było i nie będzie. Za to można napisać historię, nawet swoją własną.
Marta Mrozińska - „Jeleni sztylet”
Dawno już nie czytałem tak wciągającej powieści fantasy. Nie śledzę rynku polskiego w tym gatunku zbyt dokładnie, ale z tego co trafiło w moje ręce, to ostatnim razem takie wrażenie zrobił na mnie „Tkacz iluzji” Ewy Białołęckiej jakieś milion lat temu. Od pierwszych chwil powieść jest pisana tak, że nie sposób się oderwać, choć przecież motywy tu wykorzystane były wcześniej jakieś tysiące razy użyte. Młoda dziewczyna, wyrzutek wśród swoich, która pragnie jedynie opuścić wioskę i zostać najemniczką. No cóż w tym nowatorskiego? A mimo to sprawność Autorki od pierwszych chwil pozwoliła mi na pełne zaangażowanie w historię Bory, jej relacji z bratem, ciotką i okrutnym ojcem, jej samotnością i pragnieniem pójścia w stronę, w której czuje się dobrze.
Bardzo duże wrażenie zrobiła na mnie kreacja bohaterki. To, co jej się w życiu przytrafiło nie pozostało bez wpływu; to nie jest rzewna historia o pokonywaniu własnej słabości w myśl zasady „co cię nie zabije to cię wzmocni”. Bora nosi liczne blizny, pozostałości po jej losach, jej profil psychologiczny jest przedstawiony bardzo wiarygodnie. Wszystko miało na nią wpływ, dziewczyna stawia sobie coraz to bardziej interesujące pytania, zastanawia się nad sensem wszystkiego wokół, nad „sprawiedliwością” świata, głupotą ludzką, stawia pytania fundamentalne, egzystencjalne. Wiele jej cech charakteru właśnie kojarzy mi się z „Tkaczem…”, bowiem podobnie jak w cyklu o młodych magach tak i tu samodzielność, uparta niezależność, sposób radzenia sobie z przeciwnościami losu - wszystko co robi Bora jest mocno osadzone w jej dzieciństwie, w środowisku, z którego wyrosła, z relacji jakich doświadczyła. Kreacja jej mentalności i całej psychologii zdaje się być mocno oparta o solidne podstawy, co skutkuje natychmiastowym identyfikowaniem się z bohaterką i pragnieniem dowiedzenia się: co będzie dalej?
A do tego wszystkiego dochodzi motyw kształcenia na najemniczkę oraz wojna, po której otwiera się już wcześniej zasygnalizowana baśń fantasy, gdzie Autorka czerpie w bestiariusza słowiańskiego, ale w swoim stylu, oferując to, co czego w tym gatunku się spodziewamy, ale podając w formie własnej, bardzo łatwo strawnej i przyswajalnej. Doprawdy, dawno się tak dobrze nie bawiłem w tym rodzaju literatury, obowiązkowo natychmiast sięgnąłem po drugi tom, ciekawy co będzie dalej i jak daleko sięgnie wizja Autorki.
Magda Knelder - „Klamki i dzwonki”
Jest to powieść obyczajowa, w której znajdziemy i dramat, i love story. Tym, co odróżnia prozę Magdy Knedler od licznych innych autorek tworzących w tym gatunku, to sposób narracji. Dawno nie trafiłem na pisarkę, która potrafi tak swobodnie, lekko, ale interesująco pisać; tak, że doprawdy nie sposób się oderwać. To jest lekkie pióro, ale wcale nie lekka opowieść.
Obserwujemy kilkoro postaci, doskonale wiedząc, że prędzej czy później wszystko ułoży się w jedną całość. Nasi bohaterowie są tacy, jak my - każdy z nas sobie samemu wydaje się wyjątkowy, inny, ma wrażenie, że tylko w jego głowie dzieją się takie rzeczy, takie myśli, takie rozmowy z sobą samym. Autorka niczym najlepszy terapeuta pokazuje, że takich jak my jest więcej, i czytelnik niemalże od pierwszych stron jest w stanie identyfikować się z bohaterami. Wszystkimi. Nie ma tu ani jednej postaci, której zachowań nie dałoby się odnaleźć u nas samych, lub chociaż wśród naszych najbliższych. Specjalnie nie piszę nic więcej, bo odkrywanie kto jest kim i co się z nim dzieje jest najlepszą zabawą w początkowych fragmentach powieści.
Autorka do samego końca lektury dba o to, by nie dało się tej powieści wrzucić do jednego worka z setkami, jeśli nie tysiącami leżących w księgarniach powieści obyczajowych „dla kobiet”. Lubię takie powieści, lubię czytać o miłości, lubię dobre zakończenia, ale jeszcze bardziej lubię coś więcej, coś, co potrafi zaskoczyć, lubię bohaterów wymyślonych nieco bardziej szczegółowo i lubię oglądać dziwne pomysły, jakie przychodzą ludziom do głowy, a które potem są źródłem różnego rodzaju sytuacji i konfliktów. Takie opowieści są rzeczywiste, w przeciwieństwie do pisanych „ku pokrzepieniu serc” historii o miłości. „Klamki i dzwonki” zdecydowanie nie są pisane jedynie dla chwilowej przyjemności, to powieść, którą zapamięta się na długo, tak imponujące są umiejętności Magdy Knedler.
Obserwujemy kilkoro postaci, doskonale wiedząc, że prędzej czy później wszystko ułoży się w jedną całość. Nasi bohaterowie są tacy, jak my - każdy z nas sobie samemu wydaje się wyjątkowy, inny, ma wrażenie, że tylko w jego głowie dzieją się takie rzeczy, takie myśli, takie rozmowy z sobą samym. Autorka niczym najlepszy terapeuta pokazuje, że takich jak my jest więcej, i czytelnik niemalże od pierwszych stron jest w stanie identyfikować się z bohaterami. Wszystkimi. Nie ma tu ani jednej postaci, której zachowań nie dałoby się odnaleźć u nas samych, lub chociaż wśród naszych najbliższych. Specjalnie nie piszę nic więcej, bo odkrywanie kto jest kim i co się z nim dzieje jest najlepszą zabawą w początkowych fragmentach powieści.
Autorka do samego końca lektury dba o to, by nie dało się tej powieści wrzucić do jednego worka z setkami, jeśli nie tysiącami leżących w księgarniach powieści obyczajowych „dla kobiet”. Lubię takie powieści, lubię czytać o miłości, lubię dobre zakończenia, ale jeszcze bardziej lubię coś więcej, coś, co potrafi zaskoczyć, lubię bohaterów wymyślonych nieco bardziej szczegółowo i lubię oglądać dziwne pomysły, jakie przychodzą ludziom do głowy, a które potem są źródłem różnego rodzaju sytuacji i konfliktów. Takie opowieści są rzeczywiste, w przeciwieństwie do pisanych „ku pokrzepieniu serc” historii o miłości. „Klamki i dzwonki” zdecydowanie nie są pisane jedynie dla chwilowej przyjemności, to powieść, którą zapamięta się na długo, tak imponujące są umiejętności Magdy Knedler.
czwartek, 13 lutego 2025
Magda Knedler - „Medea z Wyspy Wisielców”
Powieść rozgrywa się w początkach XX wieku, a opowiada o młodej kobiecie, która w wyniku różnego rodzaju zdarzeń oraz podejmowanych przez siebie wyborów ze służki trafia do nieco lepszego świata. I tu Autorka wspaniale pokazuje, że ten „lepszy świat” jest lepszym jedynie z nazwy, i że żywot ludzi z nieco wyższej klasy wcale nie jest takim, jakim lud z nizin sobie go wyobraża.
Powieść jest świetna, po prostu sama się czyta. Medea, zwana Madą to postać tak bardzo angażująca, tak mocno wywołująca wpływ na czytelnika - nie sposób się nie zaangażować. A to, co jej się przytrafiło, mimo że smutne i przygnębiające, jest jednocześnie bardzo inspirujące. Książka choć opowiada o czasach sprzed stu lat tak naprawdę wskazuje że życie kobiety zawsze było inaczej traktowane od życia mężczyzny, ale przy tym nie ocieka jakimś feministycznym jadem; bardziej skupia się na wskazaniu do czego prowadził taki stan rzeczy i jak wiele żywotów mogło potoczyć się inaczej, gdyby tylko na świecie była odrobina sprawiedliwości.
„Medea z Wyspy Wisielców” pokazuje także nieco prawdy o człowieku jako takim, prezentując różne postawy wobec różnych sytuacji życiowych. Uczy, że niektórych ludzi do spojrzenia na świat wokół siebie zmusi dopiero własne cierpienie, z kolei inni na widok potencjalnego dobrobytu, sławy i pozycji odrzucą nawet czystą, prawdziwą miłość. Rzecz to smutna, owszem, ale nie pozostawia czytelnika w depresji, raczej motywuje, inspiruje do zmian, do walki o marzenia i ich spełnianie. No i napisana jest tak… nie wiem, oszczędnie? Język Autorki jest taki konkretny, pozbawiony zbędnych opisów, które nic nie wnoszą, wstrzemięźliwy - co powoduje, że powieść choć krótka, to i tak jest wypełniona treścią. Często lekturę się na moment odkłada, by się zastanowić, porozmyślać - a to chyba najlepszy komplement dla książki. Jakie to szczęście, że są jeszcze dwa tomy kontynuacji! Zaraz po nie sięgam.
Powieść jest świetna, po prostu sama się czyta. Medea, zwana Madą to postać tak bardzo angażująca, tak mocno wywołująca wpływ na czytelnika - nie sposób się nie zaangażować. A to, co jej się przytrafiło, mimo że smutne i przygnębiające, jest jednocześnie bardzo inspirujące. Książka choć opowiada o czasach sprzed stu lat tak naprawdę wskazuje że życie kobiety zawsze było inaczej traktowane od życia mężczyzny, ale przy tym nie ocieka jakimś feministycznym jadem; bardziej skupia się na wskazaniu do czego prowadził taki stan rzeczy i jak wiele żywotów mogło potoczyć się inaczej, gdyby tylko na świecie była odrobina sprawiedliwości.
„Medea z Wyspy Wisielców” pokazuje także nieco prawdy o człowieku jako takim, prezentując różne postawy wobec różnych sytuacji życiowych. Uczy, że niektórych ludzi do spojrzenia na świat wokół siebie zmusi dopiero własne cierpienie, z kolei inni na widok potencjalnego dobrobytu, sławy i pozycji odrzucą nawet czystą, prawdziwą miłość. Rzecz to smutna, owszem, ale nie pozostawia czytelnika w depresji, raczej motywuje, inspiruje do zmian, do walki o marzenia i ich spełnianie. No i napisana jest tak… nie wiem, oszczędnie? Język Autorki jest taki konkretny, pozbawiony zbędnych opisów, które nic nie wnoszą, wstrzemięźliwy - co powoduje, że powieść choć krótka, to i tak jest wypełniona treścią. Często lekturę się na moment odkłada, by się zastanowić, porozmyślać - a to chyba najlepszy komplement dla książki. Jakie to szczęście, że są jeszcze dwa tomy kontynuacji! Zaraz po nie sięgam.
czwartek, 26 września 2024
Sex Criminals - Matt Fraction & Chip Zdarsky (Image Comics)
Komiks początkowo przedstawia młodą dziewczynę, która jak każdy w pewnym momencie swojego życia pragnie zrozumieć co się dzieje, o co chodzi z tym całym „zakazanym owocem”. Jednak szybko okazuje się, że opowieść nie będzie skupiona na uświadamianiu czytelników, ale na zupełnie oderwanym od rzeczywistości, idealnym do komiksu pomyśle: otóż po przeżyciu orgazmu dziewczyna dostrzega, że wokół niej na jakiś czas zatrzymał się czas.
Wiecie, jak to jest z ludźmi: nawet najuczciwsi z nas mogą w szybkim tempie zejść na złą drogę. Wystarczy jeden znajomy, który ma dar przekonywania i elastyczne poczucie moralności. I tak nim jeszcze zaczniemy szukać co jest powodem nietypowego przeżywania doznań zmysłowych, fakt zatrzymywania czasu sprowadzi bohaterkę do roli… no, wyobraźmy sobie co byśmy robili, gdybyśmy mogli zatrzymywać czas? Nikt nie widzi, nikt nie słyszy, urządzenia technologicznie trwają w zawieszeniu - tylko wyobraźnia nas będzie ograniczać, prawda?
Komiks wędruje w najdziwniejsze kierunki w kwestii scenariusza, obok tych zmysłowych czy wręcz superbohaterskich mamy też liczne wątki z życia, o związku, o walce z biurokracją, angażowaniu się w działalność społeczną, przeciwstawianie durnym, tępym regulaminom, a nawet o przeżywaniu zaburzeń psychicznych i ich leczeniu oraz efektach, które to leczenie wywołuje - czyli dlaczego chorzy nie chcą brać leków. To nie jest w żadnym wypadku historia nawet erotyczna, co dopiero porno - orgazm jest tylko powodem, który połączył dwie osoby, a to się zdarza częściej, niż przeciętnemu obywatelowi się wydaje.
Wrażenie zrobiła na mnie również potężna ilość informacji na temat metod zabezpieczania się przed niechcianą ciążą, wplecionych tu tak gładko i swobodnie, że nie można mówić o jakiejkolwiek „propagandzie”. I nie jest tak, że pominięto możliwe skutki uboczne, te wszystkie okropne stany, wrażenia i efekty, jakie na niektóre kobiety antykoncepcja może wywierać. Traktuję to jako sporą wartość dodaną, bowiem jestem przekonany, że doprawdy imponująca część ludzi (nie tylko mężczyzn, obawiam się) nie zdaje sobie sprawy z możliwego wpływu na ciało i samopoczucie jakie antykoncepcja czasem wywołuje u kobiety. I że koniecznym jest eksplorowanie innych form lub możliwości stosowania tejże, tak, by zapobieganie niechcianej ciąży nie okazało się kłopotliwe, męczące czy wręcz odbierało chęć do seksu. A wszystko podane w przyjemnej formie, wplecione w fabułę niejako przy okazji, podane w ciekawy sposób.
Na koniec dodam jeszcze, że komiks łamie czwartą ścianę, i to na różne sposoby, i robi bardzo sympatycznie, tworząc od razu większą więź z bohaterami. Zobaczymy tu nie tylko skierowane bezpośrednio do czytelnika słowa protagonistów, ale również twórców komiksu, którzy łamią sobie głowy nad scenariuszem, poszczególnymi scenami czy dostępnymi formami artystycznymi. Jednocześnie zabieg ten wcale nie przeszkadza w doświadczaniu dojrzałej, interesującej opowieści, wprowadza natomiast nieco nieładu, który zamiast przeszkadzać pomaga jedynie w utrzymaniu pełnej uwagi czytelnika. Bardzo udany zabieg, świetnie zrealizowany. Komiks ze wszystkich stron godny polecenia, choć raczej dla starszych,, bo jednak mówi o seksie dość dosłownie, a i pozbawionych odzienia postaci tu nie brakuje.
Wiecie, jak to jest z ludźmi: nawet najuczciwsi z nas mogą w szybkim tempie zejść na złą drogę. Wystarczy jeden znajomy, który ma dar przekonywania i elastyczne poczucie moralności. I tak nim jeszcze zaczniemy szukać co jest powodem nietypowego przeżywania doznań zmysłowych, fakt zatrzymywania czasu sprowadzi bohaterkę do roli… no, wyobraźmy sobie co byśmy robili, gdybyśmy mogli zatrzymywać czas? Nikt nie widzi, nikt nie słyszy, urządzenia technologicznie trwają w zawieszeniu - tylko wyobraźnia nas będzie ograniczać, prawda?
Komiks wędruje w najdziwniejsze kierunki w kwestii scenariusza, obok tych zmysłowych czy wręcz superbohaterskich mamy też liczne wątki z życia, o związku, o walce z biurokracją, angażowaniu się w działalność społeczną, przeciwstawianie durnym, tępym regulaminom, a nawet o przeżywaniu zaburzeń psychicznych i ich leczeniu oraz efektach, które to leczenie wywołuje - czyli dlaczego chorzy nie chcą brać leków. To nie jest w żadnym wypadku historia nawet erotyczna, co dopiero porno - orgazm jest tylko powodem, który połączył dwie osoby, a to się zdarza częściej, niż przeciętnemu obywatelowi się wydaje.
Wrażenie zrobiła na mnie również potężna ilość informacji na temat metod zabezpieczania się przed niechcianą ciążą, wplecionych tu tak gładko i swobodnie, że nie można mówić o jakiejkolwiek „propagandzie”. I nie jest tak, że pominięto możliwe skutki uboczne, te wszystkie okropne stany, wrażenia i efekty, jakie na niektóre kobiety antykoncepcja może wywierać. Traktuję to jako sporą wartość dodaną, bowiem jestem przekonany, że doprawdy imponująca część ludzi (nie tylko mężczyzn, obawiam się) nie zdaje sobie sprawy z możliwego wpływu na ciało i samopoczucie jakie antykoncepcja czasem wywołuje u kobiety. I że koniecznym jest eksplorowanie innych form lub możliwości stosowania tejże, tak, by zapobieganie niechcianej ciąży nie okazało się kłopotliwe, męczące czy wręcz odbierało chęć do seksu. A wszystko podane w przyjemnej formie, wplecione w fabułę niejako przy okazji, podane w ciekawy sposób.
Na koniec dodam jeszcze, że komiks łamie czwartą ścianę, i to na różne sposoby, i robi bardzo sympatycznie, tworząc od razu większą więź z bohaterami. Zobaczymy tu nie tylko skierowane bezpośrednio do czytelnika słowa protagonistów, ale również twórców komiksu, którzy łamią sobie głowy nad scenariuszem, poszczególnymi scenami czy dostępnymi formami artystycznymi. Jednocześnie zabieg ten wcale nie przeszkadza w doświadczaniu dojrzałej, interesującej opowieści, wprowadza natomiast nieco nieładu, który zamiast przeszkadzać pomaga jedynie w utrzymaniu pełnej uwagi czytelnika. Bardzo udany zabieg, świetnie zrealizowany. Komiks ze wszystkich stron godny polecenia, choć raczej dla starszych,, bo jednak mówi o seksie dość dosłownie, a i pozbawionych odzienia postaci tu nie brakuje.
Sex Criminals:
Vol. 1: One Weird Trick
Vol. 2: Two Worlds, One Cop
Vol. 3: Three the Hard Way
Vol. 4: Fourgy!
Vol. 5: Five-Fingered Discount
Vol. 6: Six Criminals
niedziela, 1 września 2024
Katarzyna Zawodnik - "Zapisz zmiany"
To chyba debiut, i to jak bardzo udany! „Zapisz zmiany” to science fiction, które powraca do wielokrotnie poruszanego tematu „sztucznego” życia. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nasze domy i mieszkania już teraz wypełnione są swego rodzaju „inteligentnymi” robotami; pełzak sprząta, lodówka być może daje znać że brakuje jajek, o automatycznie zarządzanych gniazdkach z prądem czy oświetleniu już nie wspominając.
A co się stanie, gdy wejdziemy na kolejny poziom robotyki, gdy człowiek będzie w stanie już zaoferować „sztucznego” nie tylko sprzątacza czy kierowcę, ale nawet towarzysza życia? Takiego opartego dokładnie o nasze osobiste wymogi, który ma wypełnić wszystkie nie tyle fantazje, co właśnie potrzeby, wraz z tymi głęboko ukrytymi. Autorka nie tylko prezentuje sposób, w jaki tego być może kiedyś będzie można dokonać z punktu widzenia społeczno-marketingowego, ale od razu też ukazuje co się stanie, gdy człowiek - zgodnie ze swoją naturą - będzie kręcił, kluczył, i nawet poddany obserwacji poradzi sobie z zaprezentowaniem siebie tak, jak by chciał wyglądać, a nie tak, jakim jest faktycznie.
Świat przedstawiony jest po kolejnej, trzeciej wojnie światowej, i nie jest tym, co znamy zza okna. Autorka poszła utartym schematem w tym względzie, ale nie bez powodu - po wielkiej wojnie ludzkość żyje głęboko pod ziemią, i jest społeczeństwem po traumie, rządzonym przez sztuczną inteligencję. Oto mamy przykład science fiction, w którym AI odpowiada nie za zagładę, ale ocalenie ludzkości. To jednak niesie ze sobą pewne konkretne pytania, wątpliwości i Katarzyna Zawodnik wzorem najlepszych klasyków science fiction nie tylko zadaje czytelnikowi te pytania, ale również prezentuje swoją wersję odpowiedzi. Lektura jest doprawdy fascynująca, niby mówi o kwestiach, które wśród fanów gatunku są przegadane z wielu stron, a mimo to potrafi zaciekawić, zaintrygować. Kilkoro bohaterów sprytnie i sprawnie łączy się w większą całość, i ostatecznie „Zapisz zmiany” okazuje się lekturą, która łączy w sobie jednocześnie twarde SF, jak i odrobinę cyberpunka ze sporą polewą z mojej ulubionej fantastyki socjologicznej. Wspaniały debiut, godny polecenia i uwagi, a nazwisko Autorki od razu wędruje na szczyt listy tych, których twórczość należy obserwować ze szczególną uwagą.
A co się stanie, gdy wejdziemy na kolejny poziom robotyki, gdy człowiek będzie w stanie już zaoferować „sztucznego” nie tylko sprzątacza czy kierowcę, ale nawet towarzysza życia? Takiego opartego dokładnie o nasze osobiste wymogi, który ma wypełnić wszystkie nie tyle fantazje, co właśnie potrzeby, wraz z tymi głęboko ukrytymi. Autorka nie tylko prezentuje sposób, w jaki tego być może kiedyś będzie można dokonać z punktu widzenia społeczno-marketingowego, ale od razu też ukazuje co się stanie, gdy człowiek - zgodnie ze swoją naturą - będzie kręcił, kluczył, i nawet poddany obserwacji poradzi sobie z zaprezentowaniem siebie tak, jak by chciał wyglądać, a nie tak, jakim jest faktycznie.
Świat przedstawiony jest po kolejnej, trzeciej wojnie światowej, i nie jest tym, co znamy zza okna. Autorka poszła utartym schematem w tym względzie, ale nie bez powodu - po wielkiej wojnie ludzkość żyje głęboko pod ziemią, i jest społeczeństwem po traumie, rządzonym przez sztuczną inteligencję. Oto mamy przykład science fiction, w którym AI odpowiada nie za zagładę, ale ocalenie ludzkości. To jednak niesie ze sobą pewne konkretne pytania, wątpliwości i Katarzyna Zawodnik wzorem najlepszych klasyków science fiction nie tylko zadaje czytelnikowi te pytania, ale również prezentuje swoją wersję odpowiedzi. Lektura jest doprawdy fascynująca, niby mówi o kwestiach, które wśród fanów gatunku są przegadane z wielu stron, a mimo to potrafi zaciekawić, zaintrygować. Kilkoro bohaterów sprytnie i sprawnie łączy się w większą całość, i ostatecznie „Zapisz zmiany” okazuje się lekturą, która łączy w sobie jednocześnie twarde SF, jak i odrobinę cyberpunka ze sporą polewą z mojej ulubionej fantastyki socjologicznej. Wspaniały debiut, godny polecenia i uwagi, a nazwisko Autorki od razu wędruje na szczyt listy tych, których twórczość należy obserwować ze szczególną uwagą.
Agata Bizuk, Potomkowie: "Skóra na niedźwiedziu", "Do grobowej deski"
W cyklu o ulicy Zielonej mieliśmy do czynienia z mieszkańcami domu, sąsiadami. Tu natomiast mamy sprawę z pewną rodziną: nestorką, zamieszkującą samotnie w ogromnym domu i jej potomstwem wraz z rodzinami. Schemat jest ten sam: oto ludzie, tacy jak my, z problemami podobnymi do naszych lub tych, którzy nas otaczają. Powieść o dziwnych przypadkach, jakie chodzą po ludziach. No, po prostu oderwać się nie można, napisane jest to z takim dowcipem i polotem. Mamy tu i klasyczne niesnaski między dorosłym, pędzącym za dobrobytem rodzeństwem, jak i smutne historie o wygasłej miłości czy zdradach, wzajemnych oskarżeniach i niedojrzałości ludzi dorosłych. Są i wnuki, kolejne pokolenie, jest technologia, media społecznościowe czy zamiłowanie starszych pań do potańcówek, spożywania domowych nalewek, ale i Tinder się trafi. Lektura zupełnie i kompletnie relaksująca, wcale nie bezmyślna czy banalna, ale właśnie uspokajająca, a kto wie, czy niejeden czytelnik spoglądając na to jak ludzie sobie bliscy sami sobie kreują coraz to większe i bardziej niepotrzebne problemy nie zastanowi się nad sobą samym czy relacjami z bliskimi. No czekam na trzeci tom, niech tylko wyjdzie i to będzie moment, książki pani Bizuk czytają się same.
Kristin Hannah - "Powrót do domu"
Kristin Hannah należy do tego grona pisarzy, którzy potrafią obok doprawdy wspaniałych powieści wyprodukować (i specjalnie mówię: wyprodukować) kompletne gnioty i krapiszcza. “Powrót do domu” zapowiada się na coś z tego pierwszego zbioru, niestety jednak ostatecznie wrażenia z lektury mam mizerne, raczej towarzyszy mi uczucie głębokiego rozczarowania.
Od początku wiemy, że to będzie historia, którą już wielokrotnie zdążyliśmy poznać. Nic nowego, kolejny raz to samo, i nie ma sprawy, takich pokrzepiających pozycji nigdy zbyt wiele. Oto gwiazdor kina staje przed obliczem śmierci, i jedynie cud może go uratować dzięki możliwościom współczesnej transplantologii. Los (a raczej Autorka) chce, że na operację trafia do Seattle, z którego przed niemal dwudziestu laty uciekł. Fani romansów od razu wiedzą o co chodzi, i przechodzimy do właściwej akcji, czyli kontakt z dawno utraconą miłością i tak dalej.
Książka zakreśla dosłownie każdy punkt po kolei spośród tych, które można by wylistować jako “niezbędne dla klasycznego melodramatu”. Ale naprawdę: każdy. Jest to ogromnie rozczarowujące, bowiem początkowo otrzymujemy sygnały, że być może będzie o walce z chorobą alkoholową, wojnie o zmianę wewnątrz siebie samego, że “Powrót do domu” zaoferuje faktyczną wartość przy okazji melodramatu, jako coś, co będzie powieść odróżniało od dosłownie tysięcy takich samych, w których jedynie nazwiska bohaterów się w zmieniają. Ale nie - Autorka zaprezentowała bohaterów, a potem w mgnieniu oka porzuciła pierwotne rysy charakteru, tworząc postaci, których zachowanie i podejmowane decyzje nie mają żadnego, najmniejszego sensu. Z przykrością to piszę, ale nawet masowo powstające kserówki cyklu “Siedem sióstr” Lucindy Riley oferują postaci, które zachowują się bardziej logicznie i w bardziej przemyślany sposób, niż to, co zaprezentowała Kristin Hannah tym razem. Odradzam, lepiej przeczytać kolejny raz “Firefly Lane” czy “Wielką samotność”, które na tle tej pozycji wyglądają, jakby pisał je ktoś inny, ktoś o wiele większym talencie.
Od początku wiemy, że to będzie historia, którą już wielokrotnie zdążyliśmy poznać. Nic nowego, kolejny raz to samo, i nie ma sprawy, takich pokrzepiających pozycji nigdy zbyt wiele. Oto gwiazdor kina staje przed obliczem śmierci, i jedynie cud może go uratować dzięki możliwościom współczesnej transplantologii. Los (a raczej Autorka) chce, że na operację trafia do Seattle, z którego przed niemal dwudziestu laty uciekł. Fani romansów od razu wiedzą o co chodzi, i przechodzimy do właściwej akcji, czyli kontakt z dawno utraconą miłością i tak dalej.
Książka zakreśla dosłownie każdy punkt po kolei spośród tych, które można by wylistować jako “niezbędne dla klasycznego melodramatu”. Ale naprawdę: każdy. Jest to ogromnie rozczarowujące, bowiem początkowo otrzymujemy sygnały, że być może będzie o walce z chorobą alkoholową, wojnie o zmianę wewnątrz siebie samego, że “Powrót do domu” zaoferuje faktyczną wartość przy okazji melodramatu, jako coś, co będzie powieść odróżniało od dosłownie tysięcy takich samych, w których jedynie nazwiska bohaterów się w zmieniają. Ale nie - Autorka zaprezentowała bohaterów, a potem w mgnieniu oka porzuciła pierwotne rysy charakteru, tworząc postaci, których zachowanie i podejmowane decyzje nie mają żadnego, najmniejszego sensu. Z przykrością to piszę, ale nawet masowo powstające kserówki cyklu “Siedem sióstr” Lucindy Riley oferują postaci, które zachowują się bardziej logicznie i w bardziej przemyślany sposób, niż to, co zaprezentowała Kristin Hannah tym razem. Odradzam, lepiej przeczytać kolejny raz “Firefly Lane” czy “Wielką samotność”, które na tle tej pozycji wyglądają, jakby pisał je ktoś inny, ktoś o wiele większym talencie.
środa, 12 czerwca 2024
Jennifer Blood: First Blood & Jennifer Blood: Born Again
Zachwycony pięciotomową opowieścią o Jennifer Blood z radością stwierdziłem, że w paczce komiksów od Dynamite Entertainment, którą nabyłem są jeszcze dwie dodatkowe części. Na pierwszy ogień poszedł prequel, czyli historia rozgrywająca się przed rozpoczęciem epizodu pierwszego głównej historii, zatytułowany niczym słynna książka o Rambo: „Pierwsza krew”.
Całość utrzymana jest w klimacie znanym z oryginału. Natomiast choć dzieje się przed główną fabułą, Autorzy zadbali o to, by prawdziwą radość z lektury odczuwać czytając ten komiks jednak dopiero po zaliczeniu kompletu komiksów o Jennifer Blood. Znajdziemy tu liczne wstawki i smaczki, które bez znajomości głównej serii przegapimy, bowiem my wiemy o czym tak naprawdę jest komiks i gdzie Jennifer doszła ze swoją zemstą. A skoro wiemy, to zasługujemy na nagrodę, którą są właśnie pewne drobnostki, wstawki, wywołujące uśmiech zrozumienia u czytelnika, bowiem dzielimy pewną tajemnicę. Jennifer jeszcze nie wie, ale my i owszem, znamy jej przyszłą drogę.
Zatem polecam dopiero po lekturze podstawy, a na dodatkową zachętę dodam, że w tym komiksie dowiemy się również skąd się wziął pseudonim Jennifer Blood, bo jak się okazało, bohaterka sobie go sama nie wymyśliła.
No i tak dobrze szło, aż… no, nic nie może wiecznie trwać. Zarówno cykl główny, jak i dopisany potem prequel historii o Jennifer Blood były na niezłym poziomie, natomiast ciąg dalszy losów bohaterki w takiej formie jest co najmniej zbyteczny. Komiks niestety nie ma zupełnie nic do zaoferowania, poza typową historią sensacyjną, która całkowicie marnotrawi osiągnięcia oryginalnego cyklu. To jest jak trzecia część Mad Maksa, jak czwarta Zabójcza Broń, jak trzecia część Obcego. Napisane dla kasy. Strata czasu. Odradzam.
Całość utrzymana jest w klimacie znanym z oryginału. Natomiast choć dzieje się przed główną fabułą, Autorzy zadbali o to, by prawdziwą radość z lektury odczuwać czytając ten komiks jednak dopiero po zaliczeniu kompletu komiksów o Jennifer Blood. Znajdziemy tu liczne wstawki i smaczki, które bez znajomości głównej serii przegapimy, bowiem my wiemy o czym tak naprawdę jest komiks i gdzie Jennifer doszła ze swoją zemstą. A skoro wiemy, to zasługujemy na nagrodę, którą są właśnie pewne drobnostki, wstawki, wywołujące uśmiech zrozumienia u czytelnika, bowiem dzielimy pewną tajemnicę. Jennifer jeszcze nie wie, ale my i owszem, znamy jej przyszłą drogę.
Zatem polecam dopiero po lekturze podstawy, a na dodatkową zachętę dodam, że w tym komiksie dowiemy się również skąd się wziął pseudonim Jennifer Blood, bo jak się okazało, bohaterka sobie go sama nie wymyśliła.
No i tak dobrze szło, aż… no, nic nie może wiecznie trwać. Zarówno cykl główny, jak i dopisany potem prequel historii o Jennifer Blood były na niezłym poziomie, natomiast ciąg dalszy losów bohaterki w takiej formie jest co najmniej zbyteczny. Komiks niestety nie ma zupełnie nic do zaoferowania, poza typową historią sensacyjną, która całkowicie marnotrawi osiągnięcia oryginalnego cyklu. To jest jak trzecia część Mad Maksa, jak czwarta Zabójcza Broń, jak trzecia część Obcego. Napisane dla kasy. Strata czasu. Odradzam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)