poniedziałek, 3 czerwca 2024

Garth Ennis, Steve Dillon - "Kaznodzieja"

Cykl „Kaznodzieja” to porywająca lektura. Jest tak wiele aspektów, o których można tu powiedzieć, że doprawdy trudno znaleźć miejsce startu. No ale weźmy, niech będzie: Kaznodzieja jest opowieścią typu „love story”. Albo nie: Kaznodzieja jest historią o przyjaźni między mężczyznami. Inaczej: Kaznodzieja jest przypowieścią o świecie z gruntu niesprawiedliwym, bowiem rządzonym przez ludzi, których stworzył Bóg - a potem zostawił ich samych sobie, w swoim pragnieniu umiłowania pozwolił, by doszli do tej miłości samodzielnie, bez nacisku. I jest również Kaznodzieja historią świata z lat 90., w którym już tylko najbardziej naiwni - oraz ci niespecjalnie inteligentni - wierzą, że istnieje coś takiego jak „amerykański sen”, czyli świat, w którym uczciwą pracą się ludzie bogacą.

Garth Ennis w Kaznodziei pomieszał to, co kocham w filmie „Prawdziwy romans”, z tym, co uwielbiam w filmie „Dogma”, a całość umieścił w brutalnym (okropnie brutalnym) świecie, którego dramatyzm wskakuje na najwyższe możliwe tony. Jednocześnie przyjemnie czyta się o prawdziwej, męskiej przyjaźni Jessego z Cassidym, podobnie w zaangażowany sposób patrzymy na związek Jessego z Tulip, niejednokrotnie trzaśniemy się w czoło patrząc, jak coś tak pięknego jak miłość jest aż tak trudne; jak złączenie dwóch osobowości, które niewątpliwie pragną się wzajemnie, jest usłane takimi wilczymi dołami. Samo życie.

Jest i Bóg i aniołowie, dosłownie, jako postaci faktycznie istniejące. Dla niektórych i dziś może to być obrazoburcze (a co dopiero w połowie lat 90.!), ale myślę, że jednak dla większości będzie to już lektura jak najbardziej zdatna. Organizacja, z którą przychodzi się mierzyć naszemu Kaznodziei jest jednoznacznie kojarzona z licznymi religijnymi organizacjami naszego świata, a mocne przerysowanie faktów nie tylko nie utrudnia, ale wręcz ułatwia spojrzenie na religijne instytucje z boku, krytycznie, bez poczucia zagrożenia czy wykonywania czynu grzesznego.

Jest tak wiele stron, z których można na cykl spoglądać - tak ogromne wrażenie robi. Garth Ennis i Steve Dillon stworzyli serię, która jak mało która w amerykańskim komiksie zawiera początek, rozwinięcie i koniec, nie jest przeciągnięta o ani jeden epizod, a całość zwyczajnie zwala z nóg. Szczególnie, że mam wrażenie, że my u nas dopiero stosunkowo od niedawna mamy taki świat, jaki przed trzydziestu łaty pokazywał Ennis w USA: gadające głowy w telewizji, które doprawdy nie mają nic do powiedzenia, najgorsze męty z tytułami ministrów, każda, nawet największa głupota, która im się opłaca objawiana niczym słowo boże i jedyne możliwe działania, inaczej no po prostu będzie “finis poloniae”. I te pozwy, wykorzystywanie ludzi utalentowanych przez cwaniaków, którzy krążą jak sępy wokół faktycznie posiadających talent przedstawicieli naszego gatunku, wieczne kłamstwa, życie na koszt buraków-podatników, łamanie z dnia na dzień obietnic bez najmniejszego wstydu - oto, co pokazuje Ennis w tle tej pasjonującej historii. Ale tylko dla dorosłych, ostrzegam. Moim zdaniem jest to dzieło wybitne, które po prostu trzeba posiadać na regale na honorowym miejscu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz