niedziela, 28 marca 2021

Remake lepszy niż oryginał! - "Story of Seasons: Friends of Minerał Town"

Nigdy nie ukrywałem, że brzmienie słów “Harvest Moon” ma specjalne miejsce w moim sercu gracza. A konkretnie “Harvest Moon: Back to Nature”, w którą to produkcję zagrywałem się około dwudziestu lat temu, na (wcale nie przerobionej;) konsoli Sony PlayStation. Rozgrywka, w której jedyne, co należy robić to dbać o farmę, zwierzęta, swoje “wiejskie” życie - ale osobiście, w czasie rzeczywistym - była dla mnie zupełnie nowym konceptem. Wsiąknąłem totalnie, spędzając nieprzyzwoicie sporo godzin, żyjąc życiem o wiele spokojniejszym, ale i przewidywalnym, niż to prawdziwe. 



W kilka lat później pojawiła się kolejna odsłona cyklu o podtytule “Friends of Mineral Town”. Pojawiła się na konsolę Gameboy Advance, ale nie będę ściemniał, że w ten właśnie sposób grałem… Nie, tu z pomocą przyszedł emulator, grałem na PC-cie. Znowu poszło w piach kilkaset godzin, a zabawa była o tyle ciekawsza, że “FoMT” było czymś na kształt remake’u “BtN”. To było to samo miasto, ci sami mieszkańcy, te same dziewczyny do podrywania. Jak w domu, z tym, że 2D, a nie w trójwymiarze. 

Po latach próbowałem wracać do gier z cyklu, niestety okazało się, że większość tego, co wyszło po “Friends of Mineral Town” zupełnie mi nie podpasowało. Albo gra szła w złych kierunkach; to znowu wersja tytułu kazała na loadingi czekać tak długo, że granie stawało się męczarnią, wreszcie po erze PlayStation Portable przyszedł czas Nintendo DS i 3DS, i tam już coś dało się pograć. Uroku “Back to Nature” jednak w “Story of Seasons” (bo w międzyczasie gry przekształciły się w taki właśnie tytuł z oryginalnego “Harvest Moon”) nie było już “tego czegoś”, albo ja się zestarzałem i straciłem zapał. 



A potem zostało wydane słynne “Stardew Valley”. Twórca gry wziął to, co w HM było najlepsze, dodał to, o czym sam marzył, wziął pod uwagę, że czasy się zmieniły - i wyszła mu najlepsza gra tego typu ever. 

A jednak sentyment do “Back to Nature” pozostał, zatem odkąd tylko pojawiły się informacje o remake’u gry znanej do tej pory z Gameboy Advance. Było więc jasne, że prędzej czy później trafi i na moją konsolę, w tym wypadku jest to Nintendo Switch - co ma dodatkowy urok, bo “farmienie” wydaje się być jeszcze lepsze leżąc w łóżku z konsolką, niż podczas wypoczynku przed telewizorem. 



I tak, remake okazał się dokładnie tym, czego gracze się spodziewali - przerobieniem tamtej gry na nową wersję, z zachowaniem postaci, układu miasta oraz możliwości oryginału. Tu jako ciekawostkę dodam, że na niektórych rynkach pojawiła się druga, dodatkowa wersja gry “Friends of Mineral Town”, w której gracz mógł wcielić się w farmerkę. W związku z czym pojawiły się też opcje “romansowania” (no, budowania związku) z przedstawicielami płci brzydkiej. Z kolei w “Story of Seasons: Friends of Mineral Town” skumulowano wszystko: rozpoczynając grę mamy do wyboru dwie postaci męskie, dwie kobiece, natomiast życiowego partnera możemy wybrać spośród płci dowolnej. I czas już najwyższy, by stało się to standardem zarówno w grach, jak i w życiu.



Choć jest to remake, to twórcy NA CAŁE SZCZĘŚCIE przygotowali całkiem sporo dodatkowych elementów, z których część grę nieco rozbudowało, a część błyskawicznie okazuje się doskonałym dopasowaniem do rozgrywki dla gracza z roku 2020. Otóż na przykład oprócz krów i owiec możemy hodować także alpaki - czego nie pamiętam z oryginalnych gier. Podobnie nie pamiętam królików, a tu - i owszem - mogą sobie kicać w otoczeniu kur. Genialnym posunięciem jest możliwość spacerowania po grządkach. Dalej tworzymy poletka o rozmiarach 3x3, przy czym w oryginale niektórych zbiorów nie dało się zerwać z pola środkowego. Tu inaczej - postać swobodnie przemieszcza się po ziemi uprawnej, mając dostęp do wszystkiego. Innym rewelacyjnym rozwiązaniem są dzwonki wywołujące zwierzęta. Och, nigdy nie zapomnę, jak w oryginalnych grach musiałem ręcznie wynosić każdą kurę i “wypychać” krowy i owce jeśli chciałem by się swobodnie pasły (i same szukały pożywienia, zamiast zżerać moje zbiory). A gdy kolejnego dnia miało padać, to wieczorami znowu robić to samo, wszak zwierzęta nie powinny moknąć. W remake’u zarówno przy kurniku jak i oborze znajduje się dzwonek. Wywołujemy nim zwierzęta na dwór, a o ósmej wieczorem dzwonek - SAM Z SIEBIE! - dzwoni po raz kolejny i zwierzęta grzecznie spacerują (najedzone w ciągu dnia, więc oszczędzamy na paszy) do swoich domostw.

Tego typu rozwiązań jest więcej, i obiecuję w tym miejscu wszystkim fanom, że są one doskonale przemyślane. Nic nie tracimy z oryginału, za to sporo zyskujemy. Cechą charakterystyczną serii było właśnie samodzielne robienie wszystkiego, bez żadnych automatyzacji, ale mimo to uważam, że akurat motyw z dzwonkiem niczego grze nie odebrał, a sporo dodał.



Co ciekawe, gra prezentuje nam napisy końcowe w momencie, gdy dojdzie do zawarcia związku małżeńskiego (niebieskie piórko, a jakże!). W żadnym jednak stopniu nie oznacza to, że gra się kończy. Dopiero się zaczyna, a tajemnic do odkrycia jest całe mnóstwo… ot chociażby: jak zdobyć psa? Albo kota? Bo nie dostaje się zwierzęcia na początku zabawy. Trzeba czytać książki, odwiedzać bibliotekę, kombinować, próbować różnych rzeczy, oglądać programy w telewizji - mieć oczy otwarte. I uszy. 

I chociaż jeśli chodzi o gry tego typu, to pozycja “Stardew Valley” jest absolutnie niezagrożona, tak dla wszystkich maniaków, którzy pamiętają cudowne czasy sprzed PSX-a (albo GBA) kieruję te słowa: uwaga, ten remake jest lepszy niż oryginał!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz