czwartek, 23 maja 2013

Wilbur Smith - "Płonący brzeg"

Wilbur Smith swoją sagę o rodzie Courteneyów konstruował w bardzo ciekawy sposób. Pierwsze dwa tomy stanowiły całość, “Brama Chaki” natomiast niejako “zamykała” wątek Seana Courteneya. Rozgrywała się wiele lat później, a między wierszami dowiedzieliśmy się także wielu informacji o pozostałych postaciach, między innymi o Michaelu Courteneyu. Stąd też “Płonący brzeg” z początku czyta się dość dziwnie, bo doskonale wiemy, co Michaela czeka. Napięcie jest bardzo duże, czytelnik obawia się tego momentu, w którym... kto czytał “Bramę...” ten wie. 

“Płonący brzeg”, mimo że opowiada także o Seanie, Ruth i Dirku Courteneyu, tak naprawdę rozpoczyna zupełnie nową historię. Bohaterką jest Centaine, siedemnastoletnia Francuzka, narzeczona Michaela. Będziemy świadkami jej podróży do Afryki, która chwilami będzie przypominać losy Robinsona Cruzoe. Zatopiony przez Niemców okręt, rozbitkowie, poznanie dwójki buszmenów i nabranie ogromnego szacunku dla siły przyrody - Wilbur Smith doskonale wie jak opowiadać, by kompletnie wsiąknąć w historię. Sposoby na przeżycie tych jednych z pierwszych ludzi na świecie są tak samo pomysłowe, jak okropne, często okrutne. Jednak robią ogromne wrażenie.

Oczywiście nie zabrakło tu także dramatów nieco bardziej typowych, ze szczególnym uwzględnieniem tragicznej miłości. Jednak po zakończeniu lektury, choć była ona zdecydowanie satysfakcjonująca, znowu mam to samo uczucie, co przy “Bramie Chaki”. Jakby autor stał się niewolnikiem swojego bohatera - nieważne ile poświęcił na dopracowanie postaci Centaine, i jak pięknie by nie opisywał Afryki, tak wciąż brakuje osobowości Seana Courteneya, tego pierwszego, najważniejszego bohatera, który powodował, że od “Gdy poluje lew” i “Odgłosu gromu” zwyczajnie nie można było się oderwać.

Poza tym nie potrafiłem przełknąć lekkich niedociągnięć. W książce sporo miejsca poświęconego zostało Garry’emu Courteneyowi, który jak doskonale pamiętamy jest postacią słabą, daleką od ideału swojego brata Seana. Garry mi nie pasuje, po tym wszystkim, co zrobił w przeszłości teraz nagle jest dobrym, pokornym człowiekiem? A co z jego problemem alkoholowym? Zniknął? Rozpłynął się w powietrzu? Garry mnie irytuje, bo takie cudowne ozdrowienia i gigantyczne zmiany z postaci słabej na silną, złej na dobrą świetnie wyglądają w Biblii, ale w powieści znacznie gorzej, powieść zwyczajnie psują, trudno bowiem w nie uwierzyć. Stąd też mój entuzjazm dla sagi delikatnie się zmniejszył, odrobinę opadł. Cóż, zobaczymy jak będzie dalej, co do powiedzenia będzie miało potomstwo Centaine.

The Burning Shore
Albatros 2008

poniedziałek, 20 maja 2013

Wilbur Smith - "Brama Chaki"

“Brama Chaki” (znana także jako “Upadek wróbla”) rozgrywa się wiele lat po wydarzeniach znanych z “Gdy poluje lew” i “Odgłosu gromu”, bo dobija aż do lat dwudziestych zeszłego stulecia. Mamy tu także wielką zmianę: główną postacią nie jest już Sean Courteney, teraz już ponad sześćdziesięcioletni polityk, milioner, a także generał biorący udział w walkach podczas pierwszej wojny światowej. Bohaterem książki jednak jest Mark Anders, także pochodzący z południa gorącego kontynentu, również walczący po stronie Ententy. Mark z Seanem poznają się jeszcze w okopach, i jest oczywiste, że moment, gdy zwiążą swoje losy prędzej czy później nadejdzie.

Jak na dobrą powieść przystało, mamy tu przedstawiony potężny konflikt. Mark po powrocie do swojego kraju nie ma się gdzie podziać; okazuje się, że jego stary dziadek nie żyje, a przed śmiercią zdążył sprzedać ziemię pewnej ogromnej firmie. Na czele tejże firmy stoi niejaki Dirk Courteney, i każdy, kto zna “Odgłos gromu” już wie, że nie będzie lekko.

Książka mocno się różni od poprzedników, a różnica ta wynika z odmiennych osobowości jakie mają bohaterowie. Mark w niewielkim stopniu przypomina Seana - jest człowiekiem nieśmiałym, wychowanym surowo, nie zna życia, nie zna miłości, nie wie nic o kobietach. Potrafi jedno: doskonale strzelać z dalekich odległości, jest świetnym snajperem, wspaniale także wykonuje rozkazy. Powieść oczywiście jest interesująca i porusza ciekawe tematy, jednak wyraźnie brakuje tu tej wspaniałej charyzmy, jaką dysponował bohater poprzednich książek.

Wilbur Smith oprócz pokazania ludzkich dramatów poruszył tu także ciekawe tematy społeczno-polityczne. Lata po zakończeniu pierwszej wojny światowej to przede wszystkim nastroje rewolucyjne. Wiele krajów chciało iść za przykładem Rosji i pozbyć się kapitalistycznych wyzyskiwaczy, nie inaczej było na południu Afryki. Opisana tu rewolucja jest krwawa i przerażająca, ponadto wyraźnie wskazuje drogę, jaką później podąży kraj zwany RPA. Niestety.

Drugą nie mniej interesującą kwestią jest sprawa szeroko rozumianej przyrody. W opisach dzikiej Afryki i zwierząt ją zamieszkujących Wilbur Smith przechodzi samego siebie. Można po prostu odlecieć podczas lektury, zmieniająca się Afryka jest przepiękna, i coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę, że należy zawalczyć o zachowanie jej urody. Sean, który w młodości należał do tych, którzy zwierzynie i przyrodzie wyrządzili wiele zła, teraz angażuje się z ratowanie pięknego świata. A Mark dzielnie dotrzymuje mu kroku.

Nie zabrakło tu i miłości. Jednak w “Bramie Chaki” miłość pokazana przez Wilbura Smitha jest okrutna. I tu kryje się największa siła książki: nawet jeśli chwilami miałem uczucie lekkiego znużenia, tęskniłem za mocarnym bohaterem, to ostatnie strony powieści nagrodziły wszystkie moje dyskretne ziewnięcia. Od bardzo dawna nie byłem świadkiem takiego okrucieństwa, jakie zostało pokazane w tej książce. Brutalny świat brutalnych ludzi, samo życie, potworna zbrodnia, przerażająca nienawiść... Słowo daję, że kończąc lekturę byłem kompletnie roztrzęsiony, a znam takich, którzy odkładając “Bramę Chaki” wpadli w histerię. I by nie było wątpliwości dodam, że takie właśnie książki uważam za idealne. Takie, które po prostu pozostawiają czytelnika w szoku.

A Sparrow Falls
Amber 1993

wtorek, 14 maja 2013

Wilbur Smith - "Odgłos gromu"

Załóżmy, że potrafię się zmusić do wysiłku, którego efektem będzie maksimum obiektywizmu z mojej strony. To raczej niemożliwe, ale załóżmy, że się udało. Wtedy podstawową myślą, jaka towarzyszyła by mi podczas lektury ciągu dalszego genialnej powieści powinna brzmieć mniej więcej tak: nie powinno się tomowi drugiemu wystawiać maksymalnych ocen, albowiem autor zgarnął już chwałę i szacunek przy tomie pierwszym. A teraz zwyczajnie kontynuuje doskonałą historię, wykorzystuje swoich własnych bohaterów, wykorzystuje naszą ku nim skłonność.

Z drugiej jednak strony sposób, w jaki nagle urwała się akcja powieści “Gdy poluje lew” wyraźnie daje do zrozumienia, że “Odgłos gromu” to nie tyle drugi tom sagi, co raczej druga część tomu pierwszego. Tym razem z wciąż zakończeniem otwartym, jednak pozostawiającym wrażenie większej spójności, przynajmniej część wątków została domknięta.

“Odgłos gromu” wciąż opowiada historię Seana Courteneya, tym razem jednak nie rozciąga się na ponad dwadzieścia lat życia bohatera, ale na lat około siedem. Nasz bohater powraca do Natalu, w rodzinne strony, kupuje farmę obok tej należącej niegdyś do jego ojca, a teraz do brata Garricka i w typowy dla siebie sposób zaczyna prowadzić interesy. Bez wahania, odważnie, z wyobraźnią. Rzecz jasna nie każdemu się nowe towarzystwo podoba, od brata począwszy, na pewnym bankierze z ambicjami skończywszy.

Jednak nim autor w całości zajmie się opisem niełatwych wyzwań, jakie przynoszą kolejne dni w Południowej Afryce, czytelnikowi będzie dane poznać dramat wojny. Ponieważ Sean uważa się z pochodzenia za Anglika, dołącza do wojsk brytyjskich. Przeciwko sobie ma Burów, a jednym z generałów jest jego szwagier Jan Paulus Leroux. To jednak nie jest najgorsze - znacznie gorszym jest fakt, że jednym z dowódców brytyjskiej kampanii jest brat Seana - Garry.

Wojna pokazana jest bardzo dosadnie, bez oszczędzania zmysłów czytelnika. Można poczuć swąd palonych ciał, odór potwornych chorób, a także uświadomić sobie, że to właśnie podczas wojen burskich zadebiutowały obozy koncentracyjne. Mało kto wie, że nim to słowo nabrało tak jednoznacznego charakteru obozy oprócz Hiszpanów na Kubie tworzyli właśnie Brytyjczycy w Afryce Południowej.

Oprócz historii w “Odgłosie gromu” wciąż jest dużo miejsca poświęconego na ludzkie dramaty. Sean powróciwszy w rodzinne strony naturalnie spotyka swojego pierworodnego, który już jest osiemnastoletnim młodzieńcem, a Sean dopiero teraz dowiaduje się jego imienia. Drugi syn, Dirk, nie jest łatwym dzieckiem i widać wyraźnie, że szykuje się tragedia, że przyszłość tego człowieka jest bardzo niepewna. Wreszcie mamy ciągnięty od prawie dwóch dekad konflikt z bratem, stale podsycany przez małżonkę Garricka.

Od książki - znowu - nie można się oderwać. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że “Odgłos gromu” nieco się od “Gdy poluje lew” różni. Lektura jest spokojniejsza, a wynika to z faktu, że Sean jest już mężczyzną czterdziestoletnim, w znacznym stopniu świadomym swoich zalet i wad, choć wciąż potrafi być gniewny, znacznie rzadziej bywa arogancki, co było tak charakterystyczne w czasach jego młodości. To wciąż wspaniała historia, która wciąga od samego początku i trzyma mocno aż do ostatniego zdania. Choć miałem plany co będę czytał w następnej kolejności, nic one nie znaczą, bo jedyne, co mnie w tej chwili interesuje, to dalszy ciąg losów bohaterów.

The Sound of Thunder
Albatros 2007

poniedziałek, 13 maja 2013

Wilbur Smith - "Gdy poluje lew"

“Gdy poluje lew” to pierwsza powieść Wilbura Smitha, napisana w roku 1964. Książka okazała się takim sukcesem, że autor dołączył do tych szczęśliwców, którzy mogli rzucić pracę i rozpocząć pisanie na pełen etat. Sukcesowi nie sposób się dziwić, bowiem “Gdy poluje lew” porywa czytelnika od pierwszego zdania, a po ukończeniu pasjonującej lektury możliwa jest tylko jedna czynność: sięgnąć po powieść kolejną, “Odgłos gromu”. Zwłaszcza, że na dobrą sprawę debiut Wilbura Smitha nie ma zakończenia, można powieść uważać za tom pierwszy większej całości.

Akcja rozgrywa się pod koniec XIX wieku na terenach dzisiejszej Republiki Południowej Afryki. Wówczas teren ten był zupełnie inaczej podzielony politycznie, a sfery wpływów dzielili pomiędzy sobie po równo Brytyjczycy i potomkowie osadników holenderskich - Burowie. Co ciekawe, chwilami głośno było także o tubylcach, zawsze pomijanych, uważanych za istoty nieznaczące. Niecałe sto lat wcześniej Zulu Czaka dokonał zjednoczenia licznych plemion murzyńskich, a jego chwała w opowieściach trwa do dziś. Nim rozpoczęły się wojny burskie między białymi, bohaterowie książki musieli walczyć z uzbrojonymi w dzidy Zulusami.

Choć z początku wydaje się, że bohaterem powieści będzie cała rodzina Courteneyów, w rzeczywistości główną postacią jest Sean, jeden z synów. Początek książki to jego dzieciństwo, opisane wspaniale, bardzo realistycznie, już po chwili można zupełnie zapomnieć o świecie i poczuć się jak w Afryce, w stojącym powietrzu, stanowczo zbyt wysokiej temperaturze, gdzie życie choć bywa trudne, jest jednak wspaniałe, nawet mimo licznych chorób i zagrożeń w otoczeniu.

“Gdy poluje lew” to pokaz prawdziwego męstwa, jednak nie w rozumieniu: honor, uczciwość, ale: twardość, hardość, pewność siebie. Sean Courteney dzięki swojemu postępowaniu złamie niejedno serce, dokona czynów, których z pewnością powinien się wstydzić, ale także przyciągnie tłumy, które pójdą za nim. Urodzony, by dowodzić, naturalny lider, który potrafi podejmować błyskawiczne decyzje, ale także jest w stanie stracić głowę dla kobiety, czasem pozwala, by wściekłość zastąpiła mu zdrowy rozum, a nieraz mimo oczywistych przykrych konsekwencji i tak uprze się i postawi na swoim... bo tak. To prawdziwy mężczyzna, który idzie przez życie niczym lew, ale trzeba pamiętać, że gdy poluje lew, pojawi się niejeden szakal w oczekiwaniu na resztki z lwiej uczty. A szakale to złośliwe bestie.

Jest to bohater, który od razu zajmuje specjalne miejsce w sercu czytelnika. Dołącza do grona jego ulubionych literackich postaci, a także postaw jakie reprezentują. Nie ma w literaturze wspanialszych i bardziej autentycznych bohaterów od tych, którzy popełniają błędy. A przy tym Wilbur Smith dba o to, by historia była zajmująca i wcale nie taka oczywista, co często się przytrafia pisarzom, gdy próbują pisać o ludzkich błędach właśnie. Autor snuje opowieść tak, że stale doznajemy tego cudownego uczucia zaskoczenia, szczęka opada, spoza książki wydajemy z siebie okrzyki zdumienia, oburzenia, czasem nie da się powstrzymać śmiechu. Przy powieści “Gdy poluje lew” praktycznie wszyscy domownicy wiedzą, co czytamy, prędzej czy później każdy zapyta, co też robi na czytelniku tak ogromne wrażenie.

Przy tym powieść jest nie tylko historią człowieka, ale także historią Republiki Południowej Afryki. To właśnie wtedy, w tamtych czasach zostały postawione fundamenty tego państwa, kraju, który przez tyle lat trwał w polityce rasizmu. Jak to jest możliwe, że niewielka mniejszość białych kompletnie zawładnęła sporej wielkości krajem, podporządkowała sobie czarną ludność i rządziła tyle lat? “Gdy poluje lew” zaczyna odpowiadać na to pytanie, lecz widać, że odpowiedź będzie długa i wymagała od nas zapoznania się z większą ilością książek. Na całe szczęście powieść rozpoczyna sagę, która na tę chwilę liczy sobie trzynaście tomów. Na samą myśl o ich poznaniu ogarnia mnie radocha.

Dawno nie czytałem tak dobrej powieści, z tak świetną narracją, wspaniałymi bohaterami, a przy tym powieści poważnej. Chwilami całość kojarzyła mi się nieco z prozą Jeffreya Archera, jednak Wilbur Smith jest o tyle lepszy, że nie puszcza do czytelnika oka. Tu dramat jest jak najbardziej prawdziwy, napięcie wynika z opisu sytuacji, a nie zagrywek literackich, w końcu bohaterowie są niezwykle realistyczni, a nie papierowi z jasnym podziałem na postaci dobre i sprawiedliwe oraz złe i z natury głupie. I tylko zastanawiam się jak to jest możliwe, że znając to nazwisko od tak wielu lat dopiero teraz prozę Wilbura Smitha poznaję? Czemu nie sięgnąłem po jego książki wcześniej? Jak wielu jest takich Wilburów Smith przede mną? Kurde, mam nadzieję, że setki :-)

When The Lion Feeds
Albatros 2012

czwartek, 9 maja 2013

Witold Jabłoński - "Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer"

Pamiętam, że gdy ten cykl Witolda Jabłońskiego zaczął się ukazywać, doszło do jakiejś żenującej akcji. Pisarz stracił pracę, że niby dlatego, że “Uczeń Czarnoksiężnika” i kolejne tomy promują satanizm, antyklerykalizm, wątki homoseksualne także pewnie wielu nie pasowały. Rzecz nie do wyobrażenia w XXI wieku, chciałoby się powiedzieć. A jednak, coś takiego miało miejsce.

Kontakty Witelona z demonami to fantastyka, zresztą wcale nie są to kontakty jednoznaczne, sporo miejsca pozostaje dla czytelnika i jego wyobrażeń. Homoseksualizm był, jest i będzie, zatem nie wiem skąd ta panika. A antyklerykalizm? No przecież panowie w czarnych wdziankach sami się o to proszą...

Cztery tomy historii Witelona dla mnie były przede wszystkim związane z dwoma odczuciami. Po pierwsze: widać, że ten cykl nie powstał w ciągu chwili, że autor wykonał bardzo dużą pracę, nim do pisania zasiadł. Rzecz dzieje się w XIII wieku i nie jest to powieść fantasy, ale bardziej powieść historyczna, która czasem o fantasy zahacza. Bardzo lubię tego typu przedstawienie akcji, gdzie magia i demony są ukazane w specyficzny sposób, zostawiający czytelnikowi do wyboru czy potraktuje wiele wydarzeń serio i dosłownie, czy dopatrzy się w nich jedynie manipulacji dokonanej na słabszych umysłach. Mamy tu do czynienia z ogromną ilością wydarzeń historycznych i postaci, które także należą do historii, a nie są jedynie stworzone w wyobraźni pisarza. A ponieważ całość rozgrywa się w gorących latach rozbicia dzielnicowego, jest mnóstwo polityki, chaosu, gmatwaniny - idealne miejsce dla kogoś świadomego swej inteligencji, kogoś takiego, jak Witelo.

Drugie odczucie, jakie towarzyszyło mi podczas lektury niestety było już innego rodzaju. Czytałem całość zrywami, robiąc duże przerwy na inne książki, lektura trwała bardzo długo. Jak się zorientowałem przy książce “Korona śniegu i krwi” Elżbiety Cherezińskiej, wcale mnie te czasy nie interesują tak bardzo, jak niektórych. Słaby ze mnie wielbiciel Piastów. A jednak ostatecznie do końca dotarłem, co tylko świadczy o klasie autora, który na tle wydarzeń mi obojętnych potrafił stworzyć powieść, którą co prawda zdradziłem parę razy z innymi książkami, lecz ostatecznie zawsze do “Gwiazdy...” wracałem.

Wyobrażam sobie, że dla miłośników historii cykl “Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer” musi być wspaniałą opowieścią, pewnie zajmuje honorowe miejsce w ich bibliotekach. A ja ograniczę się do polecenia wszystkim czteroksięgu (niedawno wyszedł pod postacią ebooków, można polować na promocję) i głośnego wyrażenia dla pisarza szacunku. Ten cykl jest prawdziwym dziełem; to nie jedna z licznych na naszym rynku popularnych historyjek. To Historia przez duże H. Dla niektórych kontrowersyjna, ale cóż, takie czasy.

 

 


Uczeń Czarnoksiężnika
Metamorfozy
Ogród miłości
Trupi korowód
superNOWA 2003, 2004, 2006, 2007

Robert McCammon - "Stinger"

W zachwycie nad “Chłopięcymi latami” natychmiast sięgnąłem po kolejną książkę Roberta McCammona, pierwszą, jaka się trafiła. Padło na “Stinger”, tym razem już nie tyle powieść z elementami grozy, ale horror w stu procentach.

“Stinger” jest trochę trudny w ocenie. Z jednej strony pisarz nie idzie na łatwiznę, jego bohaterowie mają mocne fundamenty, mamy do czynienia z postaciami co najmniej interesującymi. Historie ich żywotów potrafią wciągnąć, a zależności między mieszkańcami miasteczka to kawałek bardzo ciekawej lektury.

Niestety z drugiej strony mamy typowy horror, który zaczyna być groteskowy już na etapie poznania nazwy miasteczka, w którym dzieje się akcja: Inferno. I tu po raz pierwszy brew czytelnika wędruje ku górze. A gdy staje się jasne, że do czynienia będziemy mieć z kosmitami, z którymi dzielnie walczyć będzie klasyczna zbieraninia z prozy/filmu made in USA, w górę wędruje druga brew, a lektura zaczyna stawać się nużąca.

To mógł być dobry horror klasy B, z elementami gore, nieco krwisty, w którym mamy dość wyrazistych bohaterów i ciekawe tło. Jednak dbałość o pewne fragmenty paradoksalnie wychodzi książce bokiem, szkodzi po prostu. Pisarz niczym wahadło krążył od dobrej opowieści o niewielkim miasteczku w stylu Stephena Kinga ku grotesce znanej z filmów bardziej komediowych, niż przerażających. No i wyszedł twór trudny do ogarnięcia, który w połowie jest rzeczywiście ciekawy i interesujący, a w połowie zwyczajnie nudzi, usypia i powoduje, że powrót do lektury za każdym razem jest coraz trudniejszy.

Stinger
Świat Książki 1997

niedziela, 5 maja 2013

Robert McCammon - "Chłopięce lata"

Przyznam się, że pierwszy raz o pisarzu Robert McCammon usłyszałem na jednym z portali społecznościowych poświęconych literaturze. To zresztą nie pierwszy taki przypadek - wszak taki jest cel istnienia tego typu miejsc w internecie, prawda? Dobieramy sobie samodzielnie otoczenie, zwracając uwagę na opinie zwykłych czytelników, wiedzących o co chodzi, recki pisane dla przysłowiowych lajków zostawiając z boku. 

Dlatego sięgając po “Chłopięce lata” wiedziałem, że będę się bawić świetnie. Ja to po prostu wiedziałem, byłem pewien. I wsiąkłem od pierwszego akapitu, kompletnie zapomniałem o bożym świecie (szczęście, że trwa długi weekend) przeżywając razem z Corym przygody tak samo, jak dwadzieścia parę lat temu przeżywałem własne, dziś wydające się równie nieprawdopodobnymi.

Pisarza określa się autorem horrorów. Jednak ośmielę się powiedzieć, że “Chłopięce lata” nie jest po prostu horror, to bardziej powieść z pewnymi elementami grozy. No ale każdy facet, który jeszcze nie zapomniał dzieciństwa wie, że bycie chłopcem ma w sobie coś z horroru właśnie, pod warunkiem, że dysponuje się elementarną wyobraźnią. Właściwie mógłbym powieść w pewien sposób porównać z prozą Stephena Kinga: bohaterami są przyjaciele około dwunastoletni (jak w “Łowcy Snów” czy nawet powieści “To”), co powoduje specyficzne, wspaniałe przedstawienie świata, pełne magii płynącej z wyobraźni, której nadmiar szuka ujścia. Jednak w przeciwieństwie do Mistrza z Maine, u McCammona nie znajdziemy klasycznych dłużyzn, fragmentów wziętych z kosmosu, nudziarstwa wręcz, słowotoku. Ten pisarz nieco lepiej pamięta jak to jest mieć dwanaście lat i znacznie bardziej od Kinga skupia się na dziecińtwie. A ponieważ nie jest tu istotny horror, ale opowieść, nawet końcówka autorowi wyszła składnie, co przecież w powieściach grozy jest raczej zjawiskiem rzadkim.

Opowieść Cory’ego toczy się w Stanach Zjednoczonych w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych. Stąd też, choć punktem wyjścia będzie morderstwo, obejrzymy sobie w miarę dokładnie jak ten świat wyglądał. Świat, gdzie mimo wielu słów o demokracji czarni mieszkańcy USA wciąż traktowani są jak obywatele gorszej kategorii; gdzie muzyka Beach Boys staje się dla co poniektórych narzędziem szatana; gdzie ludzie dysponują specyficznym pojęciem logiki, polegającym na prezentowaniu zupełnego jej braku; wreszcie świecie, gdzie wciąż można spotkać starego rewolwerowca, a z drugiej strony nadciąga nowa Ameryka, pełna supermarketów, bylejakości, towarów robionych przez automaty, towarów jednego użytku, towarów bez duszy. Chwilami historia snuje się lekko, usypia czujność, bawi wspomnieniami, by znowu w pewnych momentach lekko postraszyć, przypomnieć o tym, jak wiele jest dziwnych rzeczy w otoczeniu dwunastoletniego chłopca, aż w końcu strzela brutalną prawdą o świecie kojarząc się mocno z lekturami w stylu “Zabić drozda” Harper Lee.

Robert McCammon doskonale utrzymuje uwagę czytelnika, i mimo, że powieść ma ponad pięćset stron, czuć żal, gdy dobiegamy do końca. Ale jednocześnie wiadomo, że tak musi być, że takie jest życie: nic nie może wiecznie trwać, nawet dzieciństwo, a każda historia musi prędzej czy później znaleźć swój koniec. Ta jednak jest tak dobra, że na pewno książkę przeczytam kolejny raz. A muszę się przyznać, że od lat nie spotkałem takiej, do której chciałoby się wracać :)

Boy's Life
Wydawnictwo EM 1996

czwartek, 2 maja 2013

Guy N. Smith - "Trzęsawisko"

Zupełnym przypadkiem w ręce wpadła mi skromna, nieduża książeczka z potworem na okładce. Patrząc na jej objętość stwierdziłem, że chyba poświęcę te dwie godzinki na lekturę, wszak trwa długi weekend, czyli bonusowy czas na czytanie podarowany nam wszystkim przez Państwo Polskie :-)

Mówię Wam: takiej chały nie miałem w ręce od lat! To jest tak słabe, że aż dobre. “Trzęsawisko” oferuje kompletnie przewidywalną fabułe, a akcja prowadzona jest tak, jakby autor brał jakieś grafomańskie krople, po których zażyciu siadał i dopisywał hurtem kilkaset znaków bez żadnego planu, przygotowania, przemyślenia sprawy. Od postaci do postaci, od trupa do trupa, od stosunku seksualnego do kolejnego.

Rzecz dotyczy znajdującego się w jednym z lasów na terenie Anglii bagna. Cyganie uwielbiający pomieszkiwać w tymże lesie, dzięki znajomości z leśnikiem, nazywają trzęsawisko Ssącym Dołem. Nazwa już zapowiada klasę książki: C, może nawet D. Leśnik Tom Lawson ma co nieco na sumieniu, chociażby zgon żony i jednego z jej kochanków. Sam jednakże też długo bohaterem książki nie jest, a pałeczkę przejmuje jego bratanica o imieniu Jenny. I rozpoczyna się rzecz dość krwawa, bardzo brutalna, często z seksem na pierwszym planie.

Kolejne postaci pojawiają się na dłużej lub krócej, a autor nie robi sobie nic z podstawowych zasad, jakie przeważnie rządzą kreacją powieści. W jednej chwili wielki, potężny Cygan Cornelius jest przerażający, groźny, wręcz obezwładniający swoją osobowością, wykopanie trupa z grobu to dla niego małe piwo przed śniadaniem; w kolejnej ta sama postać nie potrafi sobie dać rady psychicznie na widok jeszcze jednych zwłok. Niemalże do samego końca książki zmienia się postać głównego bohatera, raz jest nim Jenny, to znowu jej były chłopak, czy też żona właściciela ziemskiego, do którego należy las. Książką rządzi chaos i brak pomysłu, za to język jest na całkiem znośnym poziomie, a brak logiki nie kłuje w oczy aż tak bardzo, bo przecież jest to horror.

Sam nie wiem. Gdyby “Trzęsawisko” było dłuższe to chyba bym uznał powieść za kompletną stratę czasu. Całość jednak jest tak krótka, że nim zdążyłem się lekturą zmęczyć, ta już się skończyła. Jest to całkiem dobry przykład specyficznego gatunku, horroru klasy D, który ma w Polsce wielu fanów. W sumie polecam rzucić okiem, kto wie, może niejeden czytelnik po lekturze do grupy maniaków dołączy ;-)

The Sucking Pit
Phantom Press 1991

środa, 1 maja 2013

Orson Scott Card & Aaron Johnston - "W przededniu"

“Saga Endera” to bardzo mocno eksploatowane uniwersum. Po genialnej, absolutnie wspaniałej, wybitnej “Grze Endera” Orson Scott Card napisał około mnóstwa kolejnych części, mniej lub bardziej powiązanych z samym Enderem. Filozoficzne dalsze dzieje bohatera, następnie pokaz towarzyszy Endera, którzy pozostali na Ziemi w “Sadze Cienia”, a jakby tego było mało doszły opowiadania oraz “Ender na wygnaniu”, swego rodzaju łącznik między “kosmicznymi” losami Endera i “ziemskimi” działaniami Groszka i reszty ferajny.

Mimo to ktoś uznał, że świata przedstawionego przez Carda wciąż jest za mało. Podobno wszystko zaczęło się od komiksowej wersji “Gry Endera”. Że niby zachwyt czytelników doprowadził do powstania następnego “spin-offu”, tym razem pokazującego tego, co działo się przed nadejściem Endera. Czyli do pierwszego spotkania ludzi z Formidami.

Problem zaczyna się już przed rozpoczęciem lektury. Wszyscy, którzy znają “Grę Endera” doskonale wiedzą, że Formidzi jako rasa obcych nie byli istotnym elementem tej wspaniałej książki. Byli tłem, obowiązkowym wypełniaczem, powodem, dla którego Orson Scott Card mógł przedstawić w tak ciekawy sposób historię chłopca, od którego zależą losy świata. Zwani przez ludzi Robalami nie tylko z powodu pogardy dla przeciwnika, ale także ze względu na swoją odmienność, brak samodzielnego myślenia, “owadzi” sposób funkcjonowania. Dopiero w kontynuacjach rozpoczętych słynnym “Mówcą Umarłych” Card zaczął się z Formidami bawić, próbował przedstawić ich dokładniej, konkretniej.

A teraz mamy powieść o pierwszym spotkaniu ludzi z Robalami. Czego się tu można spodziewać? Zwłaszcza, że doskonale wiemy, iż ludzkość przeciwnika odeprze i dopiero po wielu latach walki przystąpi do swoistego “ostatecznego rozwiązania”, w którym kluczem będzie Ender Wiggin. Autorzy musieliby wysilić się podwójnie, by uwagę czytelnika po pierwsze w ogóle uzyskać, a po drugie utrzymać. I z przykrością stwierdzam, że niestety im się to nie udało.

Za dużo tu kombinowania w stylu: “zróbmy to tak, aby nie wydać jednej książki. Wydajmy przynajmniej trzy, trzy się lepiej sprzedadzą, niż jedna”. Dla mnie tak właśnie wygląda “W przededniu”. Książka jest rozpisana zbyt szczegółowo tam, gdzie to zbędne i zbyt powierzchownie tam, gdzie bywa interesująco.

Mamy tu trzy główne wątki. Życie wolnych górników miewa swoje momenty, nie brakuje trudnych spraw i sytuacji, Card nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił typowo ludzkich problemów. W tym wypadku mowa jest o egzogamii, czyli konieczności wybierania partnera życiowego spoza grupy, by nie dopuścić do związków ludzi o tych samych genach. Jest to ciekawe, nie da się ukryć. Jednak Card to mormon, i to zazwyczaj w jego książkach widać, nie każdemu spodoba się tego rodzaju podporządkowanie, posłuszeństwo, jakim cechują się bohaterowie.

Pozostałe wątki także miewają swoje momenty. Szef korporacji o swojsko brzmiącym imieniu Lem to postać niejednoznaczna, zatem interesująca. Daleko mu jednak do Hyruma Graffa czy Hegemona, i od pewnego momentu dalsze działania Lema są dość proste do przewidzenia. Z kolei najbardziej rozczarowujący jest wątek trzeci, toczący się na Ziemi. W pierwszej chwili mamy do czynienia w wielkim “WOW!”, bowiem rzecz zdaje się dotyczyć Mazera Rackhama, postaci doskonale czytelnikowi znanej. Jednak szybko okazuje się, że ta bardziej militarystyczna strona książki błyskawicznie gubi się w kwestiach zdecydowanie zbyt szeroko opisywanych. Widać, że książka jest nadmuchiwana na siłę z myślą o kolejnych tomach, które z całą pewnością zamierzam przeczytać... ale nie powiem, bym jakoś specjalnie na nie czekał. 

Obiektywnie jest to stosunkowo ciekawa, raczej dobra książka science fiction. Jednak jej wartość jest mocno zaniżona przez gigantyczne oczekiwanie, jakie mają fani "Sagi Endera" i "Sagi Cienia". Zdecydowanie chciałem więcej i lepiej; opowieści z polotem, porywającej, od której nie można się oderwać. A “W przededniu” taką historią nie jest, na tle swoich sławnych i obsypanych nagrodami poprzedników wypada bardzo blado, i czuję się jednak rozczarowany.

Earth Unaware
Prószyński i S-ka 2013