niedziela, 5 maja 2013

Robert McCammon - "Chłopięce lata"

Przyznam się, że pierwszy raz o pisarzu Robert McCammon usłyszałem na jednym z portali społecznościowych poświęconych literaturze. To zresztą nie pierwszy taki przypadek - wszak taki jest cel istnienia tego typu miejsc w internecie, prawda? Dobieramy sobie samodzielnie otoczenie, zwracając uwagę na opinie zwykłych czytelników, wiedzących o co chodzi, recki pisane dla przysłowiowych lajków zostawiając z boku. 

Dlatego sięgając po “Chłopięce lata” wiedziałem, że będę się bawić świetnie. Ja to po prostu wiedziałem, byłem pewien. I wsiąkłem od pierwszego akapitu, kompletnie zapomniałem o bożym świecie (szczęście, że trwa długi weekend) przeżywając razem z Corym przygody tak samo, jak dwadzieścia parę lat temu przeżywałem własne, dziś wydające się równie nieprawdopodobnymi.

Pisarza określa się autorem horrorów. Jednak ośmielę się powiedzieć, że “Chłopięce lata” nie jest po prostu horror, to bardziej powieść z pewnymi elementami grozy. No ale każdy facet, który jeszcze nie zapomniał dzieciństwa wie, że bycie chłopcem ma w sobie coś z horroru właśnie, pod warunkiem, że dysponuje się elementarną wyobraźnią. Właściwie mógłbym powieść w pewien sposób porównać z prozą Stephena Kinga: bohaterami są przyjaciele około dwunastoletni (jak w “Łowcy Snów” czy nawet powieści “To”), co powoduje specyficzne, wspaniałe przedstawienie świata, pełne magii płynącej z wyobraźni, której nadmiar szuka ujścia. Jednak w przeciwieństwie do Mistrza z Maine, u McCammona nie znajdziemy klasycznych dłużyzn, fragmentów wziętych z kosmosu, nudziarstwa wręcz, słowotoku. Ten pisarz nieco lepiej pamięta jak to jest mieć dwanaście lat i znacznie bardziej od Kinga skupia się na dziecińtwie. A ponieważ nie jest tu istotny horror, ale opowieść, nawet końcówka autorowi wyszła składnie, co przecież w powieściach grozy jest raczej zjawiskiem rzadkim.

Opowieść Cory’ego toczy się w Stanach Zjednoczonych w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych. Stąd też, choć punktem wyjścia będzie morderstwo, obejrzymy sobie w miarę dokładnie jak ten świat wyglądał. Świat, gdzie mimo wielu słów o demokracji czarni mieszkańcy USA wciąż traktowani są jak obywatele gorszej kategorii; gdzie muzyka Beach Boys staje się dla co poniektórych narzędziem szatana; gdzie ludzie dysponują specyficznym pojęciem logiki, polegającym na prezentowaniu zupełnego jej braku; wreszcie świecie, gdzie wciąż można spotkać starego rewolwerowca, a z drugiej strony nadciąga nowa Ameryka, pełna supermarketów, bylejakości, towarów robionych przez automaty, towarów jednego użytku, towarów bez duszy. Chwilami historia snuje się lekko, usypia czujność, bawi wspomnieniami, by znowu w pewnych momentach lekko postraszyć, przypomnieć o tym, jak wiele jest dziwnych rzeczy w otoczeniu dwunastoletniego chłopca, aż w końcu strzela brutalną prawdą o świecie kojarząc się mocno z lekturami w stylu “Zabić drozda” Harper Lee.

Robert McCammon doskonale utrzymuje uwagę czytelnika, i mimo, że powieść ma ponad pięćset stron, czuć żal, gdy dobiegamy do końca. Ale jednocześnie wiadomo, że tak musi być, że takie jest życie: nic nie może wiecznie trwać, nawet dzieciństwo, a każda historia musi prędzej czy później znaleźć swój koniec. Ta jednak jest tak dobra, że na pewno książkę przeczytam kolejny raz. A muszę się przyznać, że od lat nie spotkałem takiej, do której chciałoby się wracać :)

Boy's Life
Wydawnictwo EM 1996

3 komentarze:

  1. Przeglądałam stronę McCammona i dzięki niej... trafiłam na Twoją recenzję:) Bo nie wiem, czy wiesz, że autor umieścił w jednym z postów odnośnik do Twojej recenzji - super wyróżnienie:) Swoją drogą - recenzja bardzo fajna a książka godna przeczytania.
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za informację, nie wiedziałem o tym :) Fajne uczucie :)
      Pozdrawiam nawzajem

      Usuń
    2. Nie ma za co:) Pewnie już znalazłeś ten post, ale jeśli nie to proszę - link do niego: http://www.robertmccammon.com/2013/05/10/still-more-reviews-from-around-the-net/
      Gratulacje:)

      Usuń