środa, 1 maja 2013

Orson Scott Card & Aaron Johnston - "W przededniu"

“Saga Endera” to bardzo mocno eksploatowane uniwersum. Po genialnej, absolutnie wspaniałej, wybitnej “Grze Endera” Orson Scott Card napisał około mnóstwa kolejnych części, mniej lub bardziej powiązanych z samym Enderem. Filozoficzne dalsze dzieje bohatera, następnie pokaz towarzyszy Endera, którzy pozostali na Ziemi w “Sadze Cienia”, a jakby tego było mało doszły opowiadania oraz “Ender na wygnaniu”, swego rodzaju łącznik między “kosmicznymi” losami Endera i “ziemskimi” działaniami Groszka i reszty ferajny.

Mimo to ktoś uznał, że świata przedstawionego przez Carda wciąż jest za mało. Podobno wszystko zaczęło się od komiksowej wersji “Gry Endera”. Że niby zachwyt czytelników doprowadził do powstania następnego “spin-offu”, tym razem pokazującego tego, co działo się przed nadejściem Endera. Czyli do pierwszego spotkania ludzi z Formidami.

Problem zaczyna się już przed rozpoczęciem lektury. Wszyscy, którzy znają “Grę Endera” doskonale wiedzą, że Formidzi jako rasa obcych nie byli istotnym elementem tej wspaniałej książki. Byli tłem, obowiązkowym wypełniaczem, powodem, dla którego Orson Scott Card mógł przedstawić w tak ciekawy sposób historię chłopca, od którego zależą losy świata. Zwani przez ludzi Robalami nie tylko z powodu pogardy dla przeciwnika, ale także ze względu na swoją odmienność, brak samodzielnego myślenia, “owadzi” sposób funkcjonowania. Dopiero w kontynuacjach rozpoczętych słynnym “Mówcą Umarłych” Card zaczął się z Formidami bawić, próbował przedstawić ich dokładniej, konkretniej.

A teraz mamy powieść o pierwszym spotkaniu ludzi z Robalami. Czego się tu można spodziewać? Zwłaszcza, że doskonale wiemy, iż ludzkość przeciwnika odeprze i dopiero po wielu latach walki przystąpi do swoistego “ostatecznego rozwiązania”, w którym kluczem będzie Ender Wiggin. Autorzy musieliby wysilić się podwójnie, by uwagę czytelnika po pierwsze w ogóle uzyskać, a po drugie utrzymać. I z przykrością stwierdzam, że niestety im się to nie udało.

Za dużo tu kombinowania w stylu: “zróbmy to tak, aby nie wydać jednej książki. Wydajmy przynajmniej trzy, trzy się lepiej sprzedadzą, niż jedna”. Dla mnie tak właśnie wygląda “W przededniu”. Książka jest rozpisana zbyt szczegółowo tam, gdzie to zbędne i zbyt powierzchownie tam, gdzie bywa interesująco.

Mamy tu trzy główne wątki. Życie wolnych górników miewa swoje momenty, nie brakuje trudnych spraw i sytuacji, Card nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił typowo ludzkich problemów. W tym wypadku mowa jest o egzogamii, czyli konieczności wybierania partnera życiowego spoza grupy, by nie dopuścić do związków ludzi o tych samych genach. Jest to ciekawe, nie da się ukryć. Jednak Card to mormon, i to zazwyczaj w jego książkach widać, nie każdemu spodoba się tego rodzaju podporządkowanie, posłuszeństwo, jakim cechują się bohaterowie.

Pozostałe wątki także miewają swoje momenty. Szef korporacji o swojsko brzmiącym imieniu Lem to postać niejednoznaczna, zatem interesująca. Daleko mu jednak do Hyruma Graffa czy Hegemona, i od pewnego momentu dalsze działania Lema są dość proste do przewidzenia. Z kolei najbardziej rozczarowujący jest wątek trzeci, toczący się na Ziemi. W pierwszej chwili mamy do czynienia w wielkim “WOW!”, bowiem rzecz zdaje się dotyczyć Mazera Rackhama, postaci doskonale czytelnikowi znanej. Jednak szybko okazuje się, że ta bardziej militarystyczna strona książki błyskawicznie gubi się w kwestiach zdecydowanie zbyt szeroko opisywanych. Widać, że książka jest nadmuchiwana na siłę z myślą o kolejnych tomach, które z całą pewnością zamierzam przeczytać... ale nie powiem, bym jakoś specjalnie na nie czekał. 

Obiektywnie jest to stosunkowo ciekawa, raczej dobra książka science fiction. Jednak jej wartość jest mocno zaniżona przez gigantyczne oczekiwanie, jakie mają fani "Sagi Endera" i "Sagi Cienia". Zdecydowanie chciałem więcej i lepiej; opowieści z polotem, porywającej, od której nie można się oderwać. A “W przededniu” taką historią nie jest, na tle swoich sławnych i obsypanych nagrodami poprzedników wypada bardzo blado, i czuję się jednak rozczarowany.

Earth Unaware
Prószyński i S-ka 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz