wtorek, 30 kwietnia 2013

Adam Johnson - "Syn zarządcy sierocińca"

O Korei Północnej znowu jest głośno, nic więc dziwnego, że książka Adama Johnsona robi taką karierę. Powieść w pewien sposób stara się czytelnikowi przybliżyć świat, w jakim Koreańczycy żyją; jest to zatem pokaz systemu totalitarnego. Nie jest to jednak totalitaryzm w stylu chińskim czy radzieckim, choć tak jak tamte bywa okrutny. Koreańska wersja komunizmu według tej książki jest jeszcze gorsza, bowiem oparta na tylko i wyłącznie samych absurdach. Nikt nawet nie udaje, że jakiekolwiek działanie podjęte przez władzę ma sens inny, niż zaspokojenie zachcianek tejże władzy. Co najgorsze nie jest trudno uwierzyć, że życie na północnej stronie półwyspu rzeczywiście tak wygląda, wystarczy sobie przypomnieć niedawny szaleńczy płacz po śmierci Ukochanego Przywódcy.

Jest rzeczą nie do pomyślenia, że można w swoich pomysłach na działanie kraju i sposobie życia obywateli "odlecieć" aż tak bardzo. Ja wiem, że nawet w naszym, nazywanym swego czasu "najweselszym" obozie za czasów komuny absurd był rzeczą spodziewaną, zwykłą, nawet z czasem naturalną, mimo to obraz kompletnie kontrolowanego społeczeństwa i tak w głowie się nie mieści.

Ja mam z książką problem. Nie będę udawał mądrzejszego, niż jestem, przyznam się od razu: nie trafiła do mnie. Może to dlatego, że nie zdążyłem się polskiemu totalitaryzmowi przypatrzeć, bowiem nim urosłem na tyle, by świadomie dostrzegać otoczenie nasz komunizm upadł. Drugim powodem, przez który powieść mnie irytowała, był kompletny brak nadziei. Jako Polak wiem, jestem pewny, że się da, że można z totalitaryzmem walczyć, nie tylko się do warunków dostosować, by jakoś funkcjonować, ale walczyć o lepsze czasy. Niezależnie od tego, jak żenująco zachowują się dziś ci, którzy Polsce wolność oddali, taką sprawiedliwość należy im oddać: walczyli i wygrali. A tam, na Dalekim Wschodzie jest zupełnie inna mentalność, której nie pojmuję i przez którą książka mnie szybko zaczęła męczyć.

Cel swój jednak Adam Johnson osiągnął: rzeczywiście zacząłem się bać, że tak w Korei naprawdę jest. I skoro ten stan rzeczy trwa już ponad pięćdziesiąt lat, nie widać powodów, by za kolejnych pięćdziesiąt cokolwiek miało się zmienić.

The Orphan Master's Son
Świat Książki 2012

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Timothy Zahn - Trylogia Thrawna: "Dziedzic Imperium", "Ciemna strona Mocy", "Ostatni rozkaz"

Lubię książki z serii Gwiezdne Wojny. I wcale nie dlatego, że są uzupełnieniem tak ważnych dla dzisiejszej popkultury filmów. W moim przypadku jest odwrotnie - filmy były uzupełnieniem powieści, bo nim miałem okazję obejrzeć oryginalną trylogię, stałem się posiadaczem kilkunastu pozycji wydawanych w latach dziewięćdziesiątych przez Amber. Miałem już swoje własne wyobrażenia na temat głównych bohaterów, nim dane mi było obejrzeć ich w wykonaniu Harrisona Forda, Carrie Fisher i Marka Hamilla.

Ostatnio dziwnym trafem wpadła mi w ręce tak zwana “trylogia Thrawna”, rzecz rozgrywająca się kilka lat po zakończeniu “Powrotu Jedi”. Han Solo i Leia Organa są już małżeństwem (a jak do tego doszło wiem doskonale, bo pierwszą książką z serii był u mnie właśnie “Ślub księżniczki Leii”, bawiłem się przy tym genialnie w 1995), co więcej, księżniczka jest w ciąży z bliźniakami. Końca upadku Imperium jednak nie widać, stąd też zarówno ona, jak i Han, Luke i cała Nowa Republika stale walczą, choć teraz znacznie częściej orężem jest polityka, niż umiejętności pilota.

Jak zwykle: gdy nic nie zapowiada katastrofy, ta następuje. Jest nią tym razem konkretna osoba, która o ile mi wiadomo na kolejne powieści z serii Gwiezdne Wojny, komiksy a chyba nawet też gry komputerowe miała całkiem spory wpływ. Mowa oczywiście o jednym z ostatnich Wielkich Admirałów Imperatora Palpatine’a, noszącego imię Thrawn. To prawdziwy geniusz, potrafiący przewidzieć wiele posunięć przeciwnika w przód, i walka z nim jest bardzo wymagająca. Co najlepsze, admirał Thrawn nie jest przekonany o własnej wielkości, a przynajmniej nie do końca. Potrafi zrozumieć porażkę, wycofać wojska w odpowiednim momencie, nie rzuca wszystkich sił bez dbałości o życie swoich wojsk - jest dzięki temu przeciwieństwem Lorda Vadera, i niejeden raz bohaterowie trylogii cieszą się, że to nie Thrawn dowodził podczas słynnej bitwy pod Endorem. Z nim jako głównodowodzącym Sojusz Rebeliantów prawdopodobnie by sobie rady nie dał.

Wszystkie trzy powieści stanowią zgrabną całość. Han Solo przeważnie snuje się z dawnym znajomym, Lando Carlissianem, Leia razem z Chewbacca mają swoje sprawy, w tym także poród, a Luke Skywalker musi zmierzyć się z kobietą, która pragnie jego śmierci oraz Ciemnym Mistrzem Jedi. Ogromną większość stron wypełnia akcja, dokładnie tego samego typu, jaką oferował pierwszy film z serii, “Nowa nadzieja”. Bieganie, sympatyczne, śmieszne dialogi, dogadywanie sobie nawzajem, ale i dużo honoru, męstwa, także miłości. Timothy Zahn stanął na wysokości zadania: wiedząc, że nie może zaskoczyć czytelnika, że wszyscy
bohaterowie i tak muszą wyjść z tego żywi i tak udało mu się stworzyć naprawdę ciekawą fabułę. Nie zaniedbał także innych elementów. Fajnie pokazany jest mechanizm działania demokracji, ciągła walka między frakcjami. Leia nie raz dostrzeże jak trudno jest żyć w takim ustroju, o który przecież tak mocno walczyła. Także nie tylko akcja i dialogi, jest tu coś więcej.

Pewnie, że nikt nie nazwie tej trylogii jakimś specjalnie oryginalnym dziełem, jednak na tle wielu innych książek z uniwersum Gwiezdnych Wojen trylogia Thrawna się zdecydowanie wyróżnia. Nie ma wiele przesady w stwierdzeniu, że pokazana tu historia jest tak samo dobra, jak oryginalna, filmowa trylogia.

Heir to the Empire, Dark Force Rising, The Last Command
Amber 1994 - 1995

środa, 24 kwietnia 2013

Brian Lumley - "Nekroskop"

“Nekroskop” to przede wszystkim całkiem interesujący pomysł. Zamiast od razu brać na warsztat klasycznego, typowego, banalnego wręcz nekromantę, autor prezentuje nam osobę zwaną właśnie nekroskopem. Czyli taką, która nie tyle wzbudza zmarłych do czegoś na kształt życia, co pozwala wejść w umysł umarłego, porozmawiać z nim, dowiedzieć się konkretnych informacji.

Harry’ego poznajemy stopniowo, od dzieciństwa, przez młodość, do czasu, gdy jest dorosłym człowiekiem. Poznawanie bohatera jest tym wolniejsze, że prócz Harry’ego mamy także drugą postać, która przez większość książki dominuje - tego złego, pracownika specjalnej, tajnej komórki KGB, z pochodzenia Wołocha (więc od razu wiadomo z czym będziemy mieć do czynienia), który przyszedł na świat w wyniku starań tajemniczej istoty... Brzmi trochę jak horror klasy B czy C, i też taką powieścią “Nekroskop” jest, z zaznaczeniem, że jak na ten charakterystyczny gatunek, który w Polsce tak wielu uwielbia, “Nekroskop” jest pozycją dość dobrą, zatem spodobać się może nie tylko największym maniakom.

Można się wczuć zarówno w losy Harry’ego, jak i Daragosaniego. To, co ich czeka nie jest może fabułą absolutnie zwalającą z nóg czy przełomową, jednak nie da się ukryć, że podczas lektury książki ziewałem bardzo rzadko, a sprytnie prowadzona akcja (retrospekcje, kolejne postaci, duch opowiadający tę historię) staje się dodatkowym bonusem. Zatem polecam, nie tylko ortodoksyjnym fanom seryjnie wydawanych w naszym kraju w latach dziewięćdziesiątych horrorów. To się może spodobać także tym, którzy od tego rodzaju literatury na co dzień trzymają się z daleka.

Necroscope
vis-a-vis Etiuda 2009

wtorek, 23 kwietnia 2013

Arnold Schwarzenegger - "Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia"

Arnold Schwarzenegger to legenda. Będąc facetem, którego dzieciństwo przypadło na przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych po prostu trudno go nie uwielbiać. Gdy wreszcie na osiedlu pojawiły się pierwsze magnetowidy i przyszedł czas pierwszych wagarów to właśnie Arnolda się oglądało i cały jego ówczesny dorobek. Conan Barbarzyńca, Terminator, Komando, Predator - nikomu dziś tych produkcji przedstawiać nie trzeba, jednak dla mnie, który tajniacko oglądałem je u kolegów zamiast siedzieć w szkole te filmy mają ogromną wartość sentymentalną, łezka się w oku kręci za tymi czasami.

Jednak Arnold to nie tylko wielki facet z wielkimi mięśniami, ale także utalentowany biznesmen, całkiem zdolny polityk, a przy tym ucieleśnienie marzeń każdego zwykłego człowieka: do wszystkiego w życiu doszedł sam, startując od absolutnego zera.

Historia jego życia to kawał REWELACYJNEJ literatury. Schwarzenegger ma bardzo specyficzne poczucie humoru, i podczas lektury “Pamięci absolutnej” można po prostu umierać ze śmiechu. Obojętnie, czy rzecz dotyczy jego wygłupów w wojsku, bójek w barach, komentowania kulturystyki z ogromnym dystansem (w końcu chodzi o wysmarowanych świecącą substancją facetów przyjmujących prześmieszne pozycje) czy podrywanie dziewczyn “na znaki zodiaku”. Arnold świetnie się bawił cokolwiek robił, a jego prostolinijny umysł sprawił, że nawet mu do głowy nie przyszło, że coś, za co się zabiera może się nie udać. No i za każdym razem się udawało.

Przy okazji autor często wspomina o swojej działalności, która niekoniecznie jest znana zbyt szeroko. Mówi o swoim wpływie na rozwój kulturystyki, wspomina o organizowaniu sportu dla niepełnosprawnych intelektualnie jako formy świetnie sprawdzającej się terapii, mówi o uczeniu siebie samego jak nabrać pewności, poczucia własnej wartości, jak postępować, by żyć jak najpełniej. Opisane w ostatnim rozdziale “Zasady Arnolda” to kawałek bardzo inspirującego tekstu.

To bardzo długa książka, bowiem Arnold to straszny gaduła. Każdy etap jego życia został rozłożony na czynniki pierwsze, i obojętnie, czy mowa jest o sukcesach (Mister Olympia, miliony dolarów za kolejne role filmowe, dwukrotne zwycięstwo w wyborach na gubernatora Kalifornii) czy porażkach (niemożność naprawy budżetu stanu, syn spoza małżeństwa, separacja z ukochaną Marią) - zawsze jest niezwykle dokładny i szczegółowy. Jednak lektura jest zajmująca przez praktycznie cały czas, no, może nieco mnie nudziły aż takie konkrety dotyczące rządzenia Kalifornią, jednak Amerykanie z pewnością byli tego ciekawi. “Pamięć absolutna” chwilami rzeczywiście brzmi nieprawodpodobnie, jednak Arnold swoją prostotą udowadnia, że tak właśnie było: pewnego dnia wziął i stwierdził, że nie dość, iż zostanie najlepszym kulturystą na świecie, to jeszcze zarobi miliony na nieruchomościach, kolejne jako gwiazdor kina akcji, a potem jeszcze pokaże, że można być republikaninem mając dookoła siebie samych demokratów. I jak powiedział, tak zrobił - a ponieważ nie brał pod uwagę możliwości poniesienia porażki, to wszystko mu się po prostu udało. Musiało się udać, bo jak inaczej?

Total Recall. My unbelievably true life story
Albatros 2013

Lois McMaster Bujold - "Strzępy honoru"

Kiedyś w promocji kupiłem sobie powieść “Klątwa nad Chalionem” Lois McMaster Bujold. Było to całkiem fajne fantasy, może nie jakoś szczególnie zwalające z nóg, lecz z pewnością lepsze od setek powielanych niczym na ksero historii jakie w tym gatunku ukazały się na naszym rynku. Stąd wreszcie zdecydowałem się sięgnąć po chyba najsłynniejszą serię książek tej autorki, tym razem rozgrywającą się w scenerii science fiction z dodatkiem szeroko rozumianych militariów. Powiedziałem sobie twardo: to ostatnia próba; jeśli militarna SF nawet w wykonaniu tej pani do mnie nie trafi, to sobie ten gatunek wreszcie odpuszczę, daruję kolejne próby wejścia w specyficzny świat space opery.

Z początku było bardzo ciekawie. “Strzępy honoru” rozpoczynają się jak u Hitchcocka, co prawda nie od trzęsienia ziemi, ale od ostrego konfliktu, akcji podczas której pada nawet kilka trupów. Niejaki Vorkosigan w pierwszej chwili uważany jest za tego złego, agresora, z kolei główna bohaterka, Cordelia, musi sobie radzić samotnie, na obcej ziemi, będąc teoretycznie więźniem swego Barrayarskiego towarzysza.

Szybko jednak okazało się, że rzecz wcale nie jest tak oczywista. Cordelia z Vorkosiganem dogadała się błyskawicznie, natychmiast zaczęło się pojawiać uczucie - co mi bardzo odpowiada, a czego brakowało mi w pierwszym tomie słynnej sagi “Honor Harrington”, z którą także onegdaj próbowałem się zmierzyć.

Niestety zanim zdążyłem się zacząć zachwycać i wczuwać w klimat powieści, wszystko zaczęło się rozmywać w typowym dla space opery pomieszaniu z poplątaniem, gdzie trzeba nadążać za gmatwaniną polityczno-społeczną z dodatkiem stałej akcji. Problemem jest, że owa gmatwanina jakoś nieszczególnie mnie interesowała, w przeciwieństwie do dalszych losów bohaterów. Ostatecznie ze wstydem przyznaję, że tak naprawdę to do końca nie wiem co się w powieści działo, tyle razy straciłem wątek. Nie dlatego, że książka jest kiepsko napisana - Boże broń! - ale że widać naprawdę do militarnej science fiction się jednak nie nadaję. Mój pech. Jednak fanom literatury typu “Honor Harrington” na pewno cykl Barrayarski się spodoba.

Shards of Honor
Prószyński i S-ka 1996

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Philip K. Dick - "Człowiek z Wysokiego Zamku"

Napisany pięćdziesiąt lat temu “Człowiek z Wysokiego Zamku” przedstawia historię alternatywną; taką, w której Niemcy razem z Japonią zwyciężyły w drugiej wojnie światowej. Philip K. Dick dzięki swoim doskonale wykreowanym bohaterom rewelacyjnie pokazuje ten nasz, ale inny świat, gdzie Stany przegrały, bowiem Roosevelt został zamordowany, Erwin Rommel spokojnie pokonał Anglię, która lekkomyślnie od władzy odsunęła Churchilla, kanclerzem Niemiec jest Bormann, Goering udaje rzymskiego patrycjusza od orgii, Goebbels wciąż pisze swoje propagandowe przemówienia, a Baldur von Schirach jest wymarzonym kolejnym kanclerzem dla wszystkich nieco bardziej umiarkowanych w poglądach.

USA zostały podzielone na kilka krajów. Wschód jest naturalnie opanowany przez Niemcy, świetnie prosperuje pod ich rządami, gospodarka kwitnie, a za znikającymi z ulic Żydami i przedstawicielami innych “niearyjskich” mniejszości mało kto tęskni. Środek Stanów to prawie wolne państwo, mające jednak nieco wspólnego z Zachodem, gdzie istnieje kolejny kraj, tym razem zależny od zwycięskiej, cesarskiej Japonii. Tam też rozgrywa się ogromna większość akcji, w dawnej Kalifornii, czyli miejscu zamieszkania Philipa K. Dicka.

Jest kilkoro bohaterów, a każdy z nich świetnie wpisuje się w świat przedstawiony, każdy jest postacią niezbędną, by móc jak najlepiej ogarnąć całość. Przede wszystkim poznajemy zwykłych mieszkańców tego dziwnego państwa, opanowanego całkowicie przez zwyczaje z Dalekiego Wschodu; zwyczaje, dodajmy, wcale nie do końca japońskie, ale przez Japończyków zagarnięte i wprowadzone do ich nietypowego sposobu na życie. Wszędzie obecne jest to dziwne, specyficzne poczucie honoru, tak niezrozumiałe dla “białego człowieka”; panuje także zamiłowanie do kolekcjonowania, a sprytni Amerykanie próbują się wpasować w ten świat, gdzie są obywatelami gorszej kategorii. Znajdziemy tu zarówno oportunistów, jak właściciel sklepu z antykami, próbujący uznać wyższość Japończyków, ale i ludzi nieco sprytniejszych, jak rzemieślnicy tworzący firmę mającą na celu wciskanie Japończykom-kolekcjonerom dobrego, tak przez nich upragnionego kitu, wreszcie samych przedstawicieli “klasy panującej”.

Każda z postaci, czy to Amerykanin, czy Japończyk, czy Niemiec, obcuje przez pewien czas z krążącą w drugim obiegu powieścią, która w Niemieckiej części świata jest zakazana, a w pozostałych także niemile widziana, przynajmniej z oficjalnego punktu widzenia. Powieść przedstawia fikcyjny świat, w którym to jednak nie Niemcy i Japonia okazali się zwycięzcami, a Anglia i Stany Zjednoczone. Powieść jest bardzo realistyczna, i napisana w taki sposób, że zbiera coraz więcej fanów. W końcu i czytelnik jest w stanie się zapoznać z jej fragmentami, a znając naszą wersję przebiegu drugiej wojny światowej z miejsca można poczuć moc fikcyjnej książki.

“Człowiek z Wysokiego Zamku” poza wspaniałą historią oczywiście ma także i drugie dno, zajmuje się różnymi problemami. Najciekawszym z nich wydaje się być różnica między światem, gdzie rządzi faszyzm, a nieco bardziej demokratycznym - i nie chodzi w zasadzie nawet o nasz świat, co ten pokazany w zachodniej i środkowej części dawnych Stanów Zjednoczonych. Autor bez najmniejszej sympatii dla faszystów i nazistów pokazuje, że jednak pewne sprawy w takim właśnie ustroju można przeprowadzić łatwiej; a wychodząc z tego założenia zaczyna wraz z bohaterami bawić się w snucie wizji na temat ustroju lepszego zarówno od tego znanego z Niemiec z lat trzydziestych, jak i tego, który zwiemy demokracją.

Nie mogło zabraknąć także elementów, z jakich Philip K. Dick jest znany najlepiej, czyli swego rodzaju poszukiwania odpowiedzi na pytanie: kto jest kim, co jest czym, gdzie jest świat realny, a gdzie fikcyjny? I wielbiciele tej strony autora także będą zadowoleni, bowiem bardzo sprytnie i w ogóle nie nachalnie Dick w niektórych miejscach zaczyna bawić się światami, miesza ten, który znają bohaterowie z tym, jaki pokazuje im zakazana książka oraz tym, jaki znamy my - efekt jest zachwycający, książki w żaden sposób nie można po prostu skończyć, zamknąć i zapomnieć - po przeczytaniu ostatniego rozdziału zaczyna się jej drugie życie, teraz już bezpośrednio w głowie czytelnika. I to w prozie Dicka jest najlepsze: mamy o czym pomyśleć, jest się nad czym zastanawiać, a przy tym sama historia wcale nie była trudna i skomplikowana, wręcz przeciwnie: pełna ciekawych zwrotów akcji i świetnych dialogów. Momentami oferowała dramat, gdzie indziej można było boki zrywać ze śmiechu.

Naprawdę nie rozumiem dlaczego tego autora prawie zawsze przedstawia się jako znanego głównie z rzekomej choroby psychicznej. Zaczynam wierzyć, że to efekt jakiegoś spisku, wywołanego przez zawistnych, pełnych zazdrości konkurentów. Facet był geniuszem, nie szaleńcem.

The Man in the High Castle
Rebis 2006

czwartek, 18 kwietnia 2013

Håkan Nesser - "Powrót"

Po lekturze kolejnego, trzeciego już tomu kryminalnych historii z komisarzem Van Veeterenem w roli głównej mam dokładnie takie same wrażenia, jak po pierwszych dwóch. Zdecydowanie opowieść nie dorasta do pięt tym przedstawionym w czterech tomach prezentujących innego policjanta, Gunnara Barbarottiego (przy okazji: wiecie, że zapowiedziano piątym tom? Super, nie?:-). Jednak mimo to jest to kryminał dobry, sprawnie napisany, pokazujący nie tylko naprawdę ciekawą historię, to jeszcze równie interesującego bohatera.

Tym razem śledztwo dotyczy odnalezionych zwłok mężczyzny, pozbawionych głowy, stóp i dłoni. Okazuje się, że prawdopodobnie jest to człowiek dwukrotnie skazany na dwanaście lat więzienia za morderstwo, który niedawno opuścił więzienie. Jak to u Håkana Nessera tajemnica zdaje się nieco bardziej skomplikowana, niż z początku by się zdawało, a śledztwo jest bardziej wynikiem wewnętrznego poczucia sprawiedliwości policjantów, niż koniecznością z punktu widzenia prawa.

Narzekałem troszkę, że o Van Veeterenie autor pisze niewiele, w sensie o jego przeszłości. Wiemy, że był żonaty i że rozstanie z małżonką uważa za jeden z lepszych i mądrzejszych kroków, jakie w życiu wykonał. Wiemy, że ma dwójkę dorosłych dzieci, a jego syn siedzi w więzieniu. Niestety w “Powrocie” znowu nie dowiemy się niczego konkretnego, jednak i tak nie jest źle. Van Veeteren połowę opowieści spędza w szpitalu, poddawany jest operacji usunięcia nowotworu z jelita. Jest to doskonała okazja do obejrzenia sobie policjanta nieco dokładniej, nawet bez szczegółowych informacji o jego przeszłości i tak prawda o komisarzu zostaje nieco bardziej obnażona.

Mimo, że jak już pisałem, do sagi o Gunnarze Barbarottim książce dość daleko, “Powrót” i tak jest dobrym kryminałem, z ciekawymi bohaterami oraz interesująco przedstawioną pracą policji ze stosunkowo niedużej mieściny. Z całą pewnością kolejne historie o komisarzu Van Veeterenie także trafią do mojego czytnika.

Återkomsten
Czarna Owca 2013

niedziela, 14 kwietnia 2013

Chris Tvedt - "W mroku tajemnic"

Dramatyczna końcówka poprzedniej książki, której bohaterem jest Mikael Brenne spowodowała, że prawnik wpadł w głębokie kłopoty. Nikt nie jest na tyle twardy, by nie odczuwać skutków tak wielu strasznych, wykańczających zarówno fizycznie, jak i psychicznie wydarzeń. Mikael się stoczył, dopadła go depresja, stracił miłość swego życia oraz dar, dzięki któremu został tak sławnym adwokatem. Tak bardzo się w tym wszystkim pogubił, że nie dość, iż dopadają go ataki paniki, to jeszcze w przeciwieństwie do czytelnika nie wie o co chodzi. Równo w połowie książki (Kindle pokazywał dokładnie 50%) doskonale wiedziałem jakim torem pójdzie fabuła, a nawet kto jest w sprawę uwikłany i kto jest mordercą. Jedynym wytłumaczeniem dla Autora, który nie dopilnował intrygi jest właśnie chęć pokazania ograniczeń człowieka znajdującego się w rozsypce. Gdyby "W mroku tajemnic" było moim pierwszym spotkaniem z Mikaelem, byłoby także spotkaniem ostatnim. Jednak ponieważ jako czytelnik już to i owo z bohaterem przeszedłem, łatwiej było mi zaakceptować braki w fabule i kompletny brak niespodzianek i elementu zaskoczenia podczas lektury.

Tym razem sprawa wyglądać miała skomplikowanie. Nie dość, że Mikael z asystentką Synne zajmują się młodocianymi przestępcami, chłopakami z rodzin kompletnie wykolejonych, to jeszcze samobójstwo popełnia dawny kolega adwokata. Tematy przewodnie książki mamy dwa: potworne zjawisko pedofilii oraz składanie "do kupy" życia człowieka po przejściach. Nie jest to jednak scenariusz hollywoodzkiego filmu, zatem oba zjawiska zostały pokazane w prosty i pozbawiony fajerwerków - czyli doskonały, realistyczny, rzeczywisty sposób. I gdyby Autor trochę lepiej zaplanował wydarzenia, gdyby nie grał z czytelnikiem w aż tak otwarte karty, od pokazanej tu historii nie można by się oderwać.

Polecam prozę Chrisa Tvedta, jednak zachęcam, by o Brennem czytać w kolejności chronologicznej. Wówczas tom trzeci będzie lekturą znośną, bowiem dalsze losy bohatera, którego już znamy są zajmujące. Mimo niedosytu, mimo faktu, że "W mroku tajemnic" jest powieścią od poprzednich słabszą na pewno sięgnę po powieści kolejne.

Skjellig grunn til mistanke
Nasza Księgarnia 2013

sobota, 13 kwietnia 2013

Zbigniew Wojnarowski - "Miraż"

“Miraż” Zbigniewa Wojnarowskiego niewiele ma wspólnego z tradycyjnym rozumieniem frazy “historia alternatywna”. Nie jest to opowieść w stylu, jakiego czytelnik ma prawo się spodziewać; nie opisuje historii z jednej strony nam znanej, jedynie gdzieś, w którymś momencie, po jakimś wydarzeniu zmienionej, skierowanej w inną stronę.

Właściwie można by się spierać na ile “Miraż” w ogóle jest powieścią, czy raczej nie jest zbiorem opowiadań. Sam skłaniam się ku tej drugiej opcji, zwłaszcza, że kolejne “seanse” są tekstami doskonale samodzielnymi, a na co najmniej jeden z nich trafiłem wcześniej w czasopiśmie, gdzie stanowił zamkniętą całość. Są to historie odrębne, łączone jedynie w sensie ogólnym: tytułowym kinem o nazwie Miraż, szeroko rozumianym filmem jako gałęzią sztuki różnie traktowaną w różnych czasach swego istnienia oraz dwójką bohaterów, z których jeden owe historie opowiada drugiemu.

Całość rozpoczyna się niczym horror, w którym mamy i świetnie zaprezentowany klimat, bardzo dobry nastrój, a potem nawet i trupy. Same opowiadania także utrzymane są w gatunku grozy, albo raczej niepokoju. Jest to niepokój związany przede wszystkim z losami bohaterów, czy to księgowego z lat trzydziestych, z czasów strasznego kryzysu, czy też Polaków w okupowanym przez hitlerowców mieście, próbujących żyć w miarę normalnie, mimo codziennych łapanek i życzliwych sąsiadom volksdojczów. Posuwamy się naprzód, po wojnie przychodzi początek komunizmu w stylu stalinowskim, następnie klasyczny socrealizm, wreszcie jest i nowa Polska, ta niby nasza, gdzie nagle okazuje się, że bohaterowie walczący z reżimem częściej nazywani są zdrajcami, bowiem dziś, za wolności, mamy tak wielu patriotów, którzy tak bardzo chcieliby znowu poczuć klimat styropianu. Zwłaszcza że wówczas, gdy inni walczyli o wolność, owi patrioci woleli stać z boku z gaciami pełnymi strachu.

I chyba o to właśnie chodzi, by pokazując losy poszczególnych postaci pokazać coś więcej, może nawet i całą Polskę, tak mocno zmienioną na przestrzeni zaledwie niecałych stu lat. Od niepodległości, przez wojnę, komunizm i wolność. A ludzie wciąż tacy sami.

Nawet jeśli trudno tu znaleźć jeden punkt, który miałby być tym ważnym, dzięki któremu łatwo można zakwalifikować “Miraż” do historii alternatywnej, nie jest problemem odnalezienie wielu mniejszych “punkcików”. Jednak “Miraż” nie jest lekturą łatwą i szybką, natomiast jest lekturą przyjemną. Wymaga od czytelnika uwagi i zastanowienia, czasem jest trudniejszy w odbiorze, czasem prostszy. Po zamknięciu książki w głowie zostaje wiele pytań o przeszłość, a tym samym i o przyszłość. I wszystkie te pytania pozostają niejako obok podziwu dla języka Pisarza, umiejętności kreacji przeróżnych wizji w taki sposób, że rzeczywiście bierzemy w nich udział, a nie jedynie o nich czytamy. Także historie tu pokazane zostają w pamięci, ich dramat, zarazem dramat Polaków w szerszym znaczeniu, ponadto z czytelnikiem po lekturze pozostaje także trwoga, wszak “Miraż” potrafi całkiem udanie zaniepokoić.

Miraż
Narodowe Centrum Kultury 2011

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Ferdinand von Schirach - "Sprawa Colliniego"

“Sprawa Colliniego” to bardzo ważna książka, która mocno namieszała w Niemczech w zeszłym roku. Po jej publikacji dokładnie zlustrowane zostało Ministerstwo Sprawiedliwości, została powołana komisja, która miała zbadać przeszłość tegoż Ministerstwa, tak mocne i konkretne informacje przekazał wszystkim czytelnikom (przede wszystkim niemieckim) Ferdinand von Schirach. Autor o tyle ciekawy, że będący wnukiem Baldura von Schiracha, o którym niejeden z czytelników co nieco słyszał przy okazji tematu Holokaustu.

Książka wydaje się być kryminałem, jest to jednak przede wszystkim dramat. Historia zaczyna się od mocnego uderzenia - ponad sześćdziesięcioletni mężczyzna (tytułowy Collini) brutalnie morduje osiemdziesięciolatka. Sprawą z urzędu zajmuje się Caspar Leinen, początkujący adwokat. Collini przyznaje się do winy, większość czasu milczy. Zgadza się na każdą karę, wszystko mu jedno, bowiem cel swój osiągnął - osiemdziesięciolatek nie żyje. Leinen jednak dotrze do sedna sprawy, i okaże się ono przerażające.

Rzecz nie jest wcale taka prosta do przewidzenia, jak mogłoby się wydawać. Oczywiście chodzi o zbrodnie wojenne, jednak nie o Holokaust jako taki. Nie jest to kolejna historia w stylu “Listy Schindlera”, gdzie na tle setek morderców widać jednego, przyzwoitego Niemca. Sprawa jest o wiele bardziej zagmatwana i odsłania w temacie nazistów i Niemiec powojennych coś nowego, coś nieznanego, coś wręcz zwalającego z nóg. Ministerstwo Sprawiedliwości po prostu nie miało szans, musiało zweryfikować swoją własną przeszłość.

Świetna książka, tym bardziej, że pisana przez Niemca, w dodatku Niemca z nazwiskiem obciążonym mroczną przeszłością lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego stulecia.

Der Fall Collini
W.A.B. 2013

niedziela, 7 kwietnia 2013

Wojciech Szyda - "Stroiciel ciszy"

Kupując “Stroiciela ciszy” byłem przekonany, że kupuję powieść, w której autor będzie podejmował tematykę związaną z religią, konkretnie tą nam najbliższą, chrześcijańską. A tu niespodzianka - książka zawiera opowiadania, nie powieść. Natomiast tematyka się zgadza, raczej przez ogromną większość czasu mamy do czynienia z religią, pojmowaną na różny sposób, wedle zasady: im dalej od Jezusa i znanej nam wszystkim nomenklatury, tym lepsze opowiadanie.

Szybko bowiem okazało się, że pierwsze teksty, bazujące na dokładnie znanych wszystkim motywach: Zbawiciel, Szatan, Lucyfer, Dobry i Zły Łotr czy też święty Graal są tekstami najsłabszymi, bo oczywistymi. A na domiar złego nie dość, że nie zaskakują, to jeszcze autor pozwala sobie na mało dyskretne nauczanie, pokazywanie co jest, co być powinno, co jest lepsze a co gorsze. To niestety przeszkadza. 

Potem jednak jest znacznie lepiej. A chwilami nawet bardzo dobrze; można czasem wręcz odlecieć, zapomnieć o bożym świecie, że tak powiem. “Wieczne oblężenie” jest po prostu świetne, tak krótkie, a tak treściwe, z ciekawym pomysłem, interesującym wykonaniem i tą rewelacyjną chwilą zadumy, jaka przytrafia się tylko po naprawdę dobrym tekście. Podobnie jest w przypadku “Planów na przyszłość”, choć tu według mnie końcówka trochę się gubi, za dużo gmatwaniny, jednak sam pomysł na opowiadanie oraz owego pomysłu przedstawienie - bomba.

I tak ostatecznie mogę z zadowoleniem powiedzieć, że “Stroiciel ciszy” był zbiorem dobrym. Słabych tekstów jest równie niewiele, co wspaniałych, a większość oferuje przyzwoity poziom. Można się zabawić, czasem zastanowić, momentami uśmiechnąć, a raz czy dwa nawet postukać w czoło. Jest to w każdym razie coś innego, niż spotykamy na co dzień; Autor gdzieś dąży, próbuje coś powiedzieć, przeważnie nawet z dobrym skutkiem, można Go zrozumieć. I pominąwszy zbyteczną dydaktykę można odczuwać sporą przyjemność czytając te opowiadania, zatem polecam.

Stroiciel ciszy
Zysk i S-ka 2011

sobota, 6 kwietnia 2013

Cormac McCarthy - "Dziecię Boże"

“Dziecię Boże” to powieść, która powstała w roku 1974. Wydaje mi się, że od tej informacji należy rozpocząć jakiekolwiek rozmowy na temat książki. Dlatego, że to, co Cormac McCarthy tu pokazuje w dzisiejszych czasach ma już kompletnie inne znaczenie, niż czterdzieści lat temu. Żyjemy bowiem w świecie, w którym popkultura w poszukiwaniu czegoś, co ludzie chętnie kupią i zapłacą, nie waha się przed pokazywaniem ludzkich obliczy najróżniejszych zbrodniarzy, zwyrodnialców czy socjopatów. Dlatego dobrze jest przed rozpoczęciem lektury się spróbować cofnąć w czasie, uruchomić wyobraźnię i przenieść się do Tennessee w latach sześćdziesiątych. Do jednego z tysięcy małych miasteczek, gdzie życie toczy się leniwie, czas spędza się gapiąc na dobytek i narzekając na tych obmierzłych czarnuchów.

Książka podzielona została na trzy części. Każda z nich pokazuje nam Lestera Ballarda - zwykłego, wiejskiego głupka, ani trochę mądrzejszego, ani głupszego od innych. W każdej z części Ballard jest już jednak na innym etapie swojej drogi życiowej. Drogi, która jakby sama mu się przytrafiła, jakby nieświadomie na nią wszedł, zupełnie bez myślenia, bez wyobraźni, bez celu się na niej znalazł i jakoś dziwnym trafem już z niej nie zszedł.

Używając wielkiego skrótu myślowego można by powiedzieć, że “Dziecię Boże” opisuje żywot seryjnego mordercy. Chyba jednak jest to zbyt wielkie uproszczenie, bowiem książka wcale nie jest nastawiona na momenty grozy, jakie niewątpliwie wywołają opisy czynów, jakich Ballard się dopuści. “Dziecię Boże” pokazuje coś, co w pierwszej chwili trudno zrozumieć, ale według mnie jest sposobem myślenia ludzi z tamtych czasów mieszkających w tamtych okolicach. Tak przerażającej tępoty, jaką prezentowali wówczas amerykanie z małych miasteczek po prostu nie da się ot tak, zwyczajnie opisać, trzeba było sięgnąć po Lestera Ballarda, by móc przedstawić całość, komplet, wszystko. Oglądając jego kolejne czyny, którymi biedak zdaje się być często tak samo zaskoczony, jak czytelnik, poznajemy ten okropny czas, w przerażającym świecie, gdzie nie dba się o prawidłowy rozwój intelektualny, lektura innej książki niż biblia jest powodem do wstydu i wyśmiewania, liczy się nie mieć swojego zdania, a powtarzać zdanie większości, a prawo do noszenia i używania broni jest nietykalne, oczywiste, nie podlegające dyskusji, to wywalczona wolność.

Trudno się dziwić, że w takim świecie można przeżyć całe życie wśród ludzi, a jednak będąc przeraźliwie samotnym. I być może to właśnie Cormac McCarthy pokazuje w “Dziecięciu Bożym”: studium samotności wywołanej przez świadomość, że nie ma sensu z nią walczyć, bo w takim otoczeniu może być tylko gorzej, a nawiązanie kontaktu szybko stanie się słabością. Lester kroczy przez życie sam, jednak odwiedzając znajomych, sąsiadów. Gdy w końcu pewnego dnia trafia na samochód z trupem mężczyzny i kobiety to czytelnik, który całą pierwszą część książki Lestera poznawał wcale się nie dziwi, że Ballard sobie ciało kobiety zabiera. A gdy w wyniku tego złego losu zwłoki przestaną się do czegokolwiek nadawać, szuka kolejnych.

Nie wiadomo, czy Lester jest zdrowy, czy chory. Nie wiadomo, czy mocno się odróżnia od innych, czy nie odróżnia się wcale. Wiadomo natomiast, że jest samotny, i że świat, który go otacza, jest potworny, bowiem wypełniony takimi samymi ludźmi, nie wyróżniającymi się, bezmyślnymi pionkami, marnującymi życie w brudzie i niedostatku. Tak naprawdę to nawet nie wiadomo, czy czasem brutalny morderca Lester Ballard nie jest bohaterem, któremu należy współczuć, a obrzydzenie czuć nie do niego, a do świata, w którym musi żyć.

Krótka książka, na jeden wieczór. Znowu, jak w przypadku “Drogi”, bez klasycznych dialogów, z nieokreślonym bliżej narratorem. Warto ten wieczór poświęcić, bo “Dziecię Boże” to świetny dramat, świetna historia i rewelacyjny pokaz nieprzyjemnego, ale brutalnie prawdziwego świata.

Child of God
Wydawnictwo Literackie 2009

piątek, 5 kwietnia 2013

Antologia - "Gorefikacje"

Jeśli chodzi o szeroko rozumianą grozę, to w świecie ebooków mieliśmy już dwie antologie spod znaku Halloween, powstała także elektroniczna wersja zbiorku poświęconego twórczości bizarro, teraz przyszedł czas na antologię skupiającą się na kolejnym, niezwykle ciekawym aspekcie prozy “straszącej”: gore. Czyli krew, flaki i domieszka porno.

Pewnie wyjdę na ignoranta, jednak wydawało mi się, że gore powinien oferować coś więcej. Krew, ok, flaki, jasna sprawa, porno - jak najbardziej, dla mnie dwa razy - ale może jeszcze na koniec tekstu puenta? Fajnie by było. Jednak w prezentowanych tu tekstach można odnaleźć każdy, dowolny wedle pragnień rodzaj zboczenia i dewiacji, niestety jednak puent jako takich, podsumowujących tekst znajdziemy tylko kilka. Nie zawodzi Dawid Kain, pewną przyjemność wykraczającą poza same opisy gore oferuje także Łukasz Radecki (szczególnie spodoba się fanom death metalu, miodzio), ciekawie zaprezentował się Marcin Rojek, z kolei bardzo klasycznie, w dobrym stylu pokazał się Paweł Waśkiewicz, natomiast z Karolem Mitką można się będzie trochę pośmiać. Reszta tekstów, choć z pewnością w 100% gore, to jednak według mnie kładzie nacisk przede wszystkim na “soczystość” opisu, nie oferując jednak dobrego, ciekawego pomysłu, a puenta nawet jak jest, to jest po prostu oczywista.

Ortodoksyjnym fanom gore polecam szczerze, fanom grozy i opowiadań jako takich także, lecz z uwagą, że tu wartością największą jest właśnie krew, brutalność, wylewające się wnętrzności i dosadność opisu, lecz dobrych pomysłów i ciekawych puent jest jak na lekarstwo.

Gorefikacje
wydaje.pl 2013

Paolo Bacigalupi - "Zatopione Miasta"

O tym autorze o trudnym do przeczytania nazwisku usłyszałem po raz pierwszy przy okazji jego debiutu powieściowego. “Nakręcana dziewczyna” dostała wszystkie trzy najważniejsze dla fantastyki nagrody: Nebulę, Hugo, Locus plus kilka innych. Po “Zatopionych Miastach” spodziewałem się więc jakiejś niezwykłej historii, czegoś bardziej skomplikowanego od setek typowo rozrywkowych powieści fantasy. I zawiodłem się, bowiem powieść jest właśnie kolejną z tych setek.

Rzecz dzieje się gdzieś w przyszłości, w klimatach postapokaliptycznych. Wiemy na pewno, że jesteśmy na Ziemi, jednak owa Ziemia wygląda już nieco inaczej. W dość trudnych warunkach, świecie opanowanym przez różne wzajemnie zwalczające się frakcje poznajemy bohaterów. Przede wszystkim jest to dziewczyna o imieniu Mahlia, okaleczona, pozbawiona ręki. Dalej mamy jej towarzysza, chłopaka o imieniu Mouse. Z innej strony pojawia się Tool, chyba najfajniejsza, najciekawsza postać w powieści, czyli półczłowiek, zlepek różnych istot, efekt prawdopodobnie manipulacji genetycznych - istota o wiele silniejsza od człowieka, niesamowicie wytrzymała, ze zdolnością błyskawicznej regeneracji ran, dodatkowo świetny taktyk i strateg... jednak warunkowany na służenie wybranej osobie niczym pies. Poza tą trójką spotykamy także pluton wyrzutków, pseudo-żołnierzy jednej z frakcji, których pościg za Toolem zamienia się w pogrom.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest to powieść skierowana przede wszystkim dla nieco młodszych czytelników. Konkretnie takich, którzy zachwycali się chociażby książką “Przegląd Końca Świata: Feed” Miry Grant, może “Igrzyskami śmierci” Suzanne Collins czy nawet “Przejściem” Justina Cronina. Przyznam, że “Zatopione Miasta” nie są aż tak wypełnione akcją, jak wyżej wymienione pozycje, sporo miejsca jest tu poświęconego na różne rozważania, przemyślenia... ale jednak i tak trudno uciec przed konstatacją, że to jednak akcja rządzi. Konkretnie Tool.

Poza tym wyraźnym ukłonem w stronę młodszych czytelników jest sposób prezentacji świata. Jest to sposób bardzo prosty, chyba nawet odważę się napisać: ubogi. Właściwie zupełnie nie wiadomo co się na Ziemi stało, skąd się to wszystko wzięło, można się jedynie domyślać. Czytelnik jest wrzucony w nowe (nowe? chyba jednak nie tak nowe, postapokalipsa ostatnimi czasy ma się świetnie) środowisko i musi sobie radzić sam. Niewielka ilość informacji o świecie w tym bardzo pomaga, można się zanurzyć w samej historii. Jednak ja chciałbym wiedzieć więcej o Zatopionych Miastach, o tym skąd się wzięły, kto wywołał globalny konflikt, jak się ten konflikt skończył, co z dawnej Ziemi pozostało... a tu zero, nawet najmniejszej wzmianki na temat konkretów.

Książka jest niedługa i mało wymagająca. Wystarczy jedno popołudnie by poznać historię do końca, i będzie to proces przyjemny, choć uczciwość każe mi przyznać, że im dalej byłem z lekturą, tym prostsze do przewidzenia stawały się kolejne zwroty fabularne. Krótko mówiąc: da się przeczytać, choć fajerwerków brak. Film za to byłby pewnie kasowym hitem :-)

The Drowned Cities
Wydawnictwo Literackie 2012

czwartek, 4 kwietnia 2013

Dawid Kain - "Dyskoteka w krematorium / Prawy, lewy, złamany"

Wydana w ciekawej akcji BookRage książka Dawida Kaina okazuje się być tak naprawdę dwiema powieściami. Drugą z nich jest wydany jakiś czas temu “Prawy, lewy, złamany”, potem przez autora udostępniony wszystkim za darmo w formie ebooka. I też od razu proponuję właśnie od tej drugiej książki lekturę zacząć, bowiem jest o wiele bardziej interesująca, przemyślana i pozwala czytelnikowi na mocne wejście w sam środek historii, po czym wyjście z własnymi wrażeniami, przemyśleniami czy refleksjami.

Bohaterami “Prawego...” jest kilkoro mieszkańców jednego z typowych polskich blokowisk. Każdy z nich pewnego dnia dostrzega, że na jednym z kanałów ichniej telewizji kablowej nadawany jest przedziwny program, w którym można oglądać innych mieszkańców okolicy, zupełnie nie zdających sobie sprawy z tego, że są obserwowani.

Ten motyw jest jednak tylko punktem wyjścia do pokazania przeróżnych wizji, zarówno tych, które spłyną na naszych bohaterów, jak i na czytelnika. Dawid Kain świetnie bawi się z nami, pokazując codzienne sytuacje zwykłych bohaterów, postaci takich jak sam czytelnik, dbając o to, by fabuła była poskładana i pozbawiona braków, a jednocześnie zaczyna temat szeroko rozumianej sztuki, a właściwie Sztuki przez duże Sz. Przynajmniej mi się tak wydaje :-) Pokazany jest nasz świat, gdzie tak naprawdę nikt już nie wie czym sztuka tak w ogóle jest, a artystą zostaje nazwany po prostu każdy; słowa takie jak “artysta”, “twórca” są już równoznaczne ze słowem “celebryta”. Krytycy dawno przestali udawać, że wiedzą o co kolejnym “artystom” chodzi i co chcą przekazać... nieliczni doskonale zdają sobie sprawę, że przekazać chcą dokładnie nic, jednak ludziom to wystarczy, by przedstawienie trwało dalej, a kolejny durny program gonił poprzedni. W świecie, który zaoferował widzom rozrywkę typu reality show przecież może być już tylko gorzej, teraz trzeba się po prostu dostosować, albo telewizor wyłączyć. Jednak każdy, kto tej ostatniej opcji spróbuje szybko zrozumie, że to rozwiązanie wcale nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać.

Dlatego prawdziwej Sztuki trzeba poszukiwać, choć wcale nie wiadomo, czy ona w ogóle istnieje. Czy kiedykolwiek istniała? A może wszyscy jesteśmy tylko zmanipulowani, stale od nowa, wciąż i wciąż? Czym w ogóle ta Sztuka miałaby być? A może właśnie Sztuką jest to, co podoba się ludziom? Może właśnie jest nią reality show, telewizja śniadaniowa i programy pokazujące osoby zwane gwiazdami, które dzięki tym programom tak zwanymi gwiazdami mają się stać? A może w ogóle nie ma sensu się nad tym zastanawiać? Może lepiej zmienić kanał? Albo skoczyć z okna?

Po lekturze “Prawego, lewego, złamanego” zostało mi wrażenie, że autorowi udało się osiągnąć coś, co dziś jest coraz rzadsze: otóż inni czytelnicy mogą tu zobaczyć coś zupełnie innego niż ja. Jest to powieść należąca do gatunku bizarro, jednak jest też czymś o wiele więcej. Wydaje mi się, że z bizarro wychodzi, nie tkwi sztucznie w nagromadzeniu groteski, obrzydliwości i różnych wizji, pokazuje coś więcej.

Nieco inaczej jest w przypadku “Dyskoteki w krematorium”. Sympatyczna powiastka, nie powiem, jednak nie oferuje tego, co “Prawy...”. Z pewnością może się podobać, jednak blednie na tle drugiej opublikowanej tu powieści, podobnie blednie na tle opowiadań, dzięki którym poznałem prozę Dawida Kaina, niegdyś drukowanych w Magazynie Fantastycznym. W “Dyskotece...” jak dla mnie jest stanowczo zbyt często podkreślana przynależność do gatunku bizarro, różnymi słowami, zdaniami, frazami - uporczywie przypomina nam się, że czytamy coś dziwnego, a z każdym przypomnieniem lektura była dla mnie mniej wciągająca.

Oczywiście książkę bardzo polecam, i przypominam, że “Prawy, lewy, złamany” jest dostępny za darmo, wystarczy wpisać tytuł w Google by dowiedzieć się skąd można książkę ściągnąć jak najbardziej legalnie.

Dyskoteka w krematorium
Code Red Tomasz Stachewicz 2013

wtorek, 2 kwietnia 2013

Mari Jungstedt - "Umierający dandys"

Niestety kolejny, czwarty już kryminał, którego bohaterem jest gotlandzka policja jest znacznie słabszy od poprzednich. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że autorka jakby sama nie potrafiła się zdecydować w jakim kierunku iść; nie rozwiązuje praktycznie żadnych kwestii między poszczególnymi postaciami, zadowalając się półśrodkami, jakby oczekując, że czytelnik nie ma większych wymagań. A bez ciekawych bohaterów i ich problemów pozostaje nam jedynie sama historia kryminalna. Owszem, przyzwoita, jednak bez wparcia ze strony postaci nie wystarcza do dobrej zabawy.

Tym razem Anders Knutas i jego koledzy z policji muszą stawić czoło mordercy, który jako cel upatrzył sobie ludzi związanych ze sztuką. Ginie właściciel galerii, człowiek znany praktycznie każdemu w Visby, jednak po śmierci okazuje się, że miał niejedną tajemnicę. Knutas, a także znany nam dziennikarz Johan Berg rozpoczynają - jak zwykle - odrębne śledztwa. Sprawa szybko się komplikuje, jednak nie aż tak, by od razu wołać na pomoc znanego nam już z poprzednich tomów policjanta ze szwedzkiego Centralnego Biura Śledczego. A jednak Knutas kolegę zaprasza, wywołując tym samym u czytelnika wrażenie, że gotlandzka policja według Mari Jungstedt nie nadaje się do samodzielnej pracy.

I takich “kwiatków” jest tu więcej. Najbardziej irytujące są wtrącenia które wywołują tylko zamęt, a kompletnie nie są potrzebne opowieści. Ot, chociażby poruszenie kwestii Karin, koleżanki Andersa, o której wiemy, że ma problemy. Nie wiemy jednak jakie, i chyba nie wie także autorka, bowiem niepotrzebnie tę kwestię poruszając się plącze, gmatwa sprawę, zostawiając nieprzyjemne uczucie niesmaku.

Wspomniany tu został także temat homoseksualizmu wśród mężczyzn. Chwilami autorka chyba miała pewien plan, chciała nam coś powiedzieć, coś pokazać. Mimo że z zapałem jej kibicowałem, nie sposób nie zauważyć, że temat został zaledwie “ruszony”, z lekka dotknięty, jednak obyło się bez konkretów, nie wspominając już o jakimś większym rozmachu. Szkoda, bo ten element mógł być tym, co naprawi zniszczone relacje między czytelnikiem i autorką, które pojawiły się wraz z pokazaniem braku pomysłu na swoich bohaterów i wywoła u czytelnika pewne zaangażowanie.

I tak naprawdę może się okazać, że jedynym powodem, dla którego zawiedziony czytelnik kiedyś sięgnie po następny kryminał z Knutasem i Bergiem w rolach głównych to właśnie dziennikarz Berg, który jako jedyny w tej książce ma ciekawe życie i ciekawe problemy w swoim związku rozpoczętym w tomie pierwszym “Niewidzialny”. Bo reszta... reszta jest milczeniem, jak mawiał poeta.

Den döende dandyn
Bellona 2011