sobota, 26 stycznia 2013

Mira Grant - "Przegląd Końca Świata: Feed"

Wychwalany przez ogromną większość czytelników "Przegląd Końca Świata: Feed" mnie niestety nie zachwycił. Przez cały czas trwania lektury czekałem na "to coś", co tak wielu się spodobało, ale bezskutecznie. Książka zdaje mi się kolejnym tworem próbującym pokazać post-apokalipsę dla młodzieży, po pozycjach takich jak "Przejście" Justina Cronina czy "Igrzyska śmierci" Suzanne Collins. Temat zombie to temat bardzo wdzięczny, fanom nigdy się nie nudzący, a mimo to Mirze Grant nie udało się przyciągnąć mojej uwagi na tyle, by się w powieść zaangażować.

Jak dla mnie zbyt wiele tu pomieszania z poplątaniem. Momentami, choć bardzo rzadko fabuła nieco zbliża się do tematyki znanej z komiksu "Żywe trupy", jednocześnie w innych fragmentach mocno czerpie z komedii "Zombieland". Osobno obie pozycje są niezrównane, ale połączenie ich razem kompletnie mi się nie podoba. 

Pokazanie blogerów to pomysł udany, pojawia się jednak pytanie: czy naprawdę trudno jest wymyślić, stworzyć inną fabułę niż wieczne spiski, teorie konspiracyjne i - obowiązkowo - stawiać młodych idealistów na przeciw starej gwardii polityków-wyjadaczy? Nuda, nuda, nuda.

Szkoda, bo ogólny klimat świata przedstawionego nie jest najgorszy. W miarę ciekawie i logicznie pokazana jest codzienność bez dostępu do czerwonego mięsa (infekcja), problemy natury społecznej (czy wolno hodować zwierzęta wiedząc, że też mogą zaatakować, gdy zainfekowane) czy zmieniony system wartości i wzorów do naśladowania, w którym George Romero jest narodowym bohaterem. Szkoda tylko, że zabrakło dobrych, ciekawych bohaterów, bo ci, których tu znajdziemy to prosto, na szybko niemalże sklecone zlepki klasycznych dla hollywoodzkiego kina postaw, pozbawionych osobowości. Szczerze, "Igrzyska śmierci" były lepsze, choć bez zombie.

Feed
Sine Qua Non 2012

Strona książki na portalu LubimyCzytać.pl
Strona książki na portalu Fantasta.pl

niedziela, 20 stycznia 2013

Yrsa Sigurdardóttir - "Pamiętam cię"

Odczuwam niemalże fizyczny ból na myśl o tym, jak niewiele brakowało tej książce do absolutnej doskonałości. Słowo daję, “Pamiętam cię” autorki, którą poznałem tylko dzięki szczęściu (promocja na ebooka), to kawałek świetnie napisanej literatury z gatunku horror. Czytając kolejne rozdziały późnym wieczorem, w absolutnej ciszy, odczuwałem realny strach, niepokój, wyobraźnia zaczęła płatać figle - słowem: było tak, jak przy literaturze grozy być powinno.

Rzecz dzieje się na Islandii, a książka prezentuje dwa wątki. Pierwszy mówi o małżeństwie, które w wyniku kryzysu szuka nowego sposobu zarabiania - zamierzają otworzyć coś w stylu pensjonatu na odciętym od świata kawałku kraju, gdzie niegdyś znajdowała się wioska, teraz opuszczona. Bez prądu, bez zasięgu w telefonie komórkowym zostają sami wśród domów, a remont zamienia się w koszmar. Drugim wątkiem jest historia lekarza psychologa, który próbuje sobie ułożyć życie po tragicznym wydarzeniu - trzy lata temu zaginął jego sześcioletni synek, z żoną wziął rozwód, teraz trzeba jakoś trwać. Obie opowieści poznajemy na przemian, a autorka praktycznie każdy rozdział kończy swego rodzaju cliffhangerem, trudno jest przestać czytać, nawet mimo strachu :)

Historia w pewnym momencie zaczyna układać się w jedną całość, która nie tylko przeraża zarówno dramatem, jak i grozą, ale także poraża doskonałością w budowaniu klimatu, trzymaniu przez autorkę napięcia i stopniowym układaniem jej w logiczną jedność. Oczywiście zarówno bohaterów, jak i pobocznych wątków jest coraz więcej, a gdy wreszcie się coś wyłania, coś robi się coraz bardziej jasne... no i tu właśnie napotkałem problem. Przez chwilę miałem wrażenie, że autorka mając do dyspozycji stworzone przez siebie narzędzia: wydarzenia i postaci, pójdzie nieco inną drogą, tworząc thriller doskonały. Jednakże pani Yrsa zdecydowała konsekwentnie trwać w ramach gatunku zwanego horrorem, co w pełni rozumiem, doceniam.... ale jednak trochę mnie boli świadomość, jak niewiele brakowało do osiągnięcia pełnej doskonałości, w stu procentach zgodnej z moim gustem. Nie mogę wyrażać się jaśniej, sorry, nie chcę zepsuć zabawy. Książkę oczywiście gorąco polecam - tak czy siak jest świetna, jak ktoś lubi się wystraszyć poczuje się bardzo usatysfakcjonowanym.

Ég man þig
MUZA 2012

Strona książki na portalu LubimyCzytać.pl

sobota, 19 stycznia 2013

Dan Simmons - "Hyperion"

Do Dana Simmonsa podchodziłem dwa razy. Za pierwszym do książek “Ilion” i “Olimp”, za drugim do słynnego “Hyperiona”. Niestety oba podejścia okazały się klęską, następnych raczej nie będzie. Jest to bowiem pisarz, który w takim samym stopniu jest mnie w stanie zaciekawić, jak znudzić, i którego sposób pisania brzmi mi tak samo pięknie, jak monotonnie.

Pomysł jest fajny - mamy stan zagrożenia, pewną fabułę, której nie sposób odmówić uroku. Jest ciekawe miejsce do zwiedzenia, jest także tajemnica, nie brakuje różnorodnych postaci. A dalej jest jeszcze lepiej, bowiem ogromna większość akcji nie odnosi się do teraźniejszości, a do czasów przeszłych, nieraz naprawdę dawnych. Istotą książki są bowiem opowieści, jakie snują bohaterowie. Jest ich sześć, a każda pokazuje inną stronę planety Hyperion i w inny sposób opisuje jej odmienność, badając tajemnice.

Dan Simmons zarówno w cyklu inspirowanym wojną trojańską, jak i w “Hyperionie” posługuje się językiem który nie tylko sam mocno zahacza o szeroko rozumianą poezję, co jeszcze do niej nawiązuje. To się może podobać, więc o tym wspominam z myślą o fanach wszelkich poematów. Niestety ja od poezji trzymam się z daleka, trudno mnie zadowolić w kwestii szeroko rozumianych wierszy, prosty ze mnie człowiek. Stąd też z zawartych tu historii doceniłem zaledwie dwie: o Żydzie i smutnym przypadku jego córki oraz o tajemniczym plemieniu liczącym zawsze siedemdziesięciu członków. Pierwsza po prostu chwyta za serce, z kolei druga być może pokazuje jak autor próbuje odpowiedzieć na pytanie: dlaczego tak wielu ludzi potrzebuje wiary. To bywało ciekawe. Reszta mnie zwyczajnie nie zainteresowała i po prostu nudziła, powiem z pewnym wstydem, za to szczerze.

Rzeczywiście, książka jest czymś odmiennym, odstającym od wielu innych obsypanych nagrodami. A porównywanie jej z “Diuną” uważam za udane, bo “Hyperion” tak samo, jak opowieść o Muad’Dibie jest bardzo konsekwentny w przekazaniu nie tego, co chcą czytelnicy, ale tego, co chce autor powieści. A Simmons zdaje się wiedzieć, czego chce. Tak wiele pozytywnych opinii nie wzięło się przecież znikąd.

Hyperion
Amber 1994, wydanie dwutomowe

Strona książki na portalu LubimyCzytać.pl
Strona książki na portalu Fantasta.pl

piątek, 18 stycznia 2013

Ken Follett - "Upadek gigantów"

Tom pierwszy trylogii opowiadającej o potwornym wieku XX rozpoczyna się wraz z początkiem stulecia, kończy zaś w połowie lat dwudziestych. Ken Follett na przykładzie kilku postaci prezentuje czytelnikom totalne zmiany; jak w ciągu kilku zaledwie lat dotychczasowy, znany od dawna porządek został totalnie zniszczony.

“Upadek gigantów” skupia się tak naprawdę na jednej, za to zasadniczej kwestii: losu robotników. Autor świetnie pokazuje czym jest kapitalizm i z jakiego powodu tak popularnym stał się ruch socjalistyczny, a później komunistyczny. Jednak Follett nie jest radykałem, nie ma także na oczach klapek - pisząc doskonale sobie zdaje sprawę, że nie ma idealnego porządku, najprawdopodobniej nigdy nie będzie, a każda władza narażona jest na takie same pokusy. Co więcej jest w stanie zaskoczyć czytelników refleksją, jak dzisiejszy świat niewiele różni się od tego sprzed dokładnie stu lat, i to jest przerażające.

Drugim elementem historii tu pokazanej jest oczywiście pierwsza wojna światowa. Follett wspaniale opisuje jej genezę i tłumaczy klarownie wszystkie powody, przez które do takiej potworności doszło. Polityka jest przedstawiona w tak jasny sposób, a jednocześnie tak bardzo wciągający, że chwilami można zapomnieć o bohaterach biorących w tym wszystkim udział - pełnoprawna powieść historyczna zmienia się w ideał podręcznika do historii.

Sami bohaterowie pochodzą z najważniejszych dla epoki krajów: Wielkiej Brytanii, Niemiec, Rosji i Stanów Zjednoczonych. Mamy tu przekrój klas, zatem poznamy nie tylko los proletariatu, ale i sposób myślenia arystokracji, zarówno brytyjskiej, jak i niemieckiej, a także politykę izolacji wyznawaną przez amerykanów. Niestety z pewnym rozczarowaniem muszę zauważyć, że postaci nie są wybitnie przygotowane, raczej zręcznie dopasowane do historii, niż starannie skrojone. Ken Follett w “Upadku gigantów” prezentuje jakby pewien dystans do wykreowanych przez siebie bohaterów, brakuje tu większych emocji.

Książka to kawałek bardzo dobrej lektury, jednak nie nazwałbym jej dziełem monumentalnym, jak często się ją określa. No, chyba że chodzi o ilość stron - tysiąc to ładna liczba. Jednak ów tysiąc nie przekłada się na jakość. Pewne fragmenty są zbyt mocno rozbudowane, z kolei inne w widoczny sposób skrócone, między innymi koniec, który zdecydowanie mógłby być inaczej przemyślany, bardziej zachęcający do sięgnięcia po kolejną część. Ostatecznie efekt jest podobny do tego, jaki widziałem w słynnych “Filarach ziemi” - czytało się lekko i przyjemnie, ale tak gruba pozycja zwyczajnie obiecywała coś więcej, niż po prostu bardzo dobrą powieść. Mimo ogólnego zadowolenia coś mi tu jednak nie pasuje, czegoś brakuje, nieco więcej polotu może, zaangażowania, uczucia? Coś tędy w każdym razie.

Fall of Giants
Albatros 2010

Strona książki na portalu LubimyCzytać.pl

piątek, 11 stycznia 2013

Marcin Wolski - "Mocarstwo"

W “Wallenrodzie” Marcin Wolski opowiedział świetną historię, jak to Polska nie tylko wyszła obronną ręką z zagrożenia ze strony faszyzmu i komunizmu, ale jeszcze na dodatek uzyskała status pierwszej siły Europy. Nic dziwnego, że Autor zechciał do wykreowanego przez siebie świata powrócić, by pokazać nam teraz co działo się w Rzeczypospolitej po latach czterdziestych i wydarzeniach, które kończyły “Wallenroda”.

Bohaterem jest Marek Kopiński, który żyje w “naszej” wersji historii. Nie dość, że właśnie rozstał się z małżonką, to jeszcze ma kłopoty z pracą - trwa bowiem stan wojenny. Pewnego dnia w tymże PRL-u wkracza w przedziwną mgłę... i wychodzi z niej w Rzeczypospolitej Polsce, europejskim mocarstwie.

I bez zbędnych słów wracamy do wypełnionej akcją historii, gdzie nie ma ani chwili na złapanie oddechu. Dzieje się dużo, dzieje się szybko, spotkamy bohaterów znanych z “Wallenroda”, poznamy dalszy ciąg tej absolutnie niewiarygodnej, kompletnie nierealnej, ale strasznie sympatycznej opowieści i pooglądamy zmagania o zachowanie statusu mocarstwa - przyszedł bowiem kryzys.

“Mocarstwo” często bawi tak, jak bawił poprzednik, jednak prawem kontynuacji specjalnie czytelnika nie zaskakuje. Autorowi udało się wrzucić tu sporo informacji o różnych znanych nam postaciach, pokazując czym się zajmują w alternatywnym świecie. Czasem są to zagrania pomysłowe, czasem dowcipne, czasem żenujące, podobnie kolejne wydarzenia, z jakich zbudowana została fabuła. Czyta się “Mocarstwo” jednak całkiem znośnie, i warto książkę polecić, jednak tylko po uprzedniej lekturze mimo wszystko lepszego “Wallenroda”.

Mocarstwo
Zysk i S-ka 2012

Strona książki na portalu LubimyCzytać.pl
Strona książki na portalu Fantasta.pl

środa, 9 stycznia 2013

Marcin Wolski - "Wallenrod"

Z serii “Zwrotnice czasu” kupiłem najpierw “Wieczny Grunwald” Szczepana Twardocha, bo to Szczepan Twardoch, kupić mus. Minął dłuższy czas i zachciało mi się posiąść więcej tak ładnie wydanych książek, nie samymi ebookami człowiek żyje...

Wybór następnej książki z serii wydawanej przez Narodowe Centrum Kultury był prosty - “Wallenrod” Marcina Wolskiego, bowiem o Autorze tyle się mówi tu i ówdzie, tyle o Nim legend, że już nie wiadomo kogo słuchać. No to najlepiej samego Autora, oczywiście.

“Wallenrod” okazał się być powieścią ze wszech miar rozrywkową, w której naprawdę nie sposób odnaleźć ani nachalnie przemycanych poglądów politycznych, ani przeróżnych teorii spiskowych. Nie, wręcz przeciwnie: jest to książka wypełniona akcją, napisana przy pomocy świetnej, wciągającej narracji i opowiadająca historię kompletnie niewiarygodną, ale za to tak barwną i sympatyczną, że bardzo trudno jest się od lektury oderwać. Jeszcze przed osiągnięciem połowy książki zakupiłem tom kolejny, “Mocarstwo” (tym razem już w ebooku, bez szaleństw:).

Bohaterką jest Halina Silberstein, która staje się tytułowym Wallenrodem. Wkracza do nazistowskich Niemiec jako Niemka i osiągając dzięki swoim wybitnym umiejętnościom coraz wyższą pozycję przekazuje skrzętnie zbierane i analizowane informacje polskiemu wywiadowi. Punktem wyjścia całej historii jest nieco dłuższy żywot Marszałka Piłsudskiego i jego sojusz, jaki zawarł z Adolfem Hitlerem i Trzecią Rzeszą. Marcin Wolski przedstawia opowieść, jak to Polska dzięki odpowiednim zagraniom i odważnym decyzjom nie tylko oparła się faszystom, ale stała się drugą siłą w Europie, aż w końcu... będzie się działo :)

Odradzam lekturę miłośnikom wnikania w szczegóły historyczne - alternatywna historia nie ma obowiązku trzymania się ściśle faktów i popularnych, czy też najbardziej oczywistych teorii. Alternatywna historia może być także zwyczajną opowieścią w stylu “co by było, gdyby...”, a wyobraźnia Autora wcale nie musi być, wręcz nie powinna być ograniczana. Jak ktoś pragnie dokładności i rozmachu, że tak powiem, “historycznego”, temu polecam “Asymetrię” Piotra Gibowskiego. Fanom czystej rozrywki jednak polecam “Wallenroda”, gdzie jest sporo przegięć (głupawy Hitler, kompletnie tępy Stalin, Piłsudski z kolei jako mędrzec nad mędrcami), ale pokazana tu bohaterka, jej losy oraz całokształt tego, co przygotował Marcin Wolski zdecydowanie ma ręce i nogi, może się podobać, a przede wszystkim jest bardzo fajnie, konkretnie i z polotem napisane.

Polecam książkę w tej właśnie, wydanej przez Narodowe Centrum Kultury wersji, bowiem jest wypełniona dodatkowymi smaczkami. Pośród tekstu znajdziemy sporo plakatów z lat dwudziestych i trzydziestych, są reklamy, okładki gazet, także znaczki pocztowe - świetny klimat. Zresztą czasem trzeba dać czytnikowi odpocząć, a tak wydawane książki to po prostu sama przyjemność. Jeszcze raz polecam i wracam do lektury “Mocarstwa”.

Wallenrod
Narodowe Centrum Kultury 2010

Strona książki na portalu Fantasta.pl
Strona książki na portalu LubimyCzytać.pl

niedziela, 6 stycznia 2013

Szczepan Twardoch - "Morfina"

Istnieje tak wielka przepaść w emocjach i wrażeniach, jakich doznać można przy lekturze “Morfiny”, a dziesiątkami książek, które przeczytałem poprzednio, że chwilami miałem odczucie, jakby Szczepan Twardoch w swojej pozycji Pisarza swoich konkurentów zostawił na pozycji zaledwie “opowiadaczy”. Takich, którzy mają bohatera, fabułę, cel - i się ich trzymają. Podczas gdy pisarstwo bardzo rzadko, ale jednak czasem potrafi stać się czymś znacznie więcej, niż poprawnie sformułowanymi akapitami pokazującymi pomysł na zapełnienie kilkuset stron tekstem. Trochę brutalnie powiedziane, wiem, ale trudno inaczej oddać to uczucie, jakie pojawia się bardzo szybko po rozpoczęciu lektury “Morfiny”, trwa do samego jej końca, a po odłożeniu książki na stół się jeszcze potęguje, zmuszając do zastanowienia się, zabraniając sięgnięcia, ot tak, po prostu, po kolejną pozycję na liście książek do przeczytania. Zwyczajnie się nie da, trzeba odsapnąć, w radości z doznań, jakie książka przyniosła i smutku, że już się skończyła. Choć i tak była długa, jak na poprzednie powieści Pisarza.

Wymienianie o czym “Morfina” jest, kto jest bohaterem i jak mniej więcej przebiega fabuła to idiotyzm podobny do powiedzenia o “Ojcu chrzestnym” że jest powieścią o mafii, albo o “Dallas ‘63” że jest książką o podróżach w czasie. Pewnie, w pewnym stopniu są. Ale przecież obejmują o wiele, wiele więcej tematów.

Szczepan Twardoch pisze o kompletnie wszystkim, co w danej chwili chce napisać, pisząc po prostu, nie opowiadając, przekazując to, co w danej chwili chce przekazać. Bo Pisarz potrafi każdy temat wrzucić do swojej książki tak, by się o nim czytało. Bez znaczenia dla pomysłu, bohatera i fabuły. A jednocześnie zupełnie odwrotnie: z ogromnym znaczeniem dla fabuły, bohatera i pomysłu. Pisze pięknie, jak zwykle, a nawet lepiej, niż zwykle, bo “Morfina” oddziałuje tak samo mocno, jak “Wieczny Grunwald”, będąc jednak od “Grunwaldu” książką prostszą w odbiorze, zatem dostępną znacznie szerszemu gronu czytelników, także tym nieco mniej wytrwałym, czy dopiero poznającym możliwości Pisarzy. Przy lekturze “Morfiny” będzie można cynicznie się śmiać, i rzewnie płakać, obgryzać paznokcie ze zdenerwowania, kląć na czym świat stoi, poznać ból złamanego serca i niespełnionych marzeń, doznać zdrady od najbliższych, samemu ich zdradzić... A przy tym bawić się świetnie i dać się oszołomić urodą języka polskiego.

Morfina
Wydawnictwo Literackie 2012

Strona książki na portalu LubimyCzytać.pl

środa, 2 stycznia 2013

Daniel H. Wilson - "Robokalipsa"

Troszkę się obawiałem tej książki, a to ze względu na wybite na okładce słowa Stephena Kinga, obiecujące że “Robokalipsa” jest świetnym tytułem. Ostatnio jak dałem się Mistrzowi nabrać sięgnąłem po “Przejście” Justina Cronina, i była to lektura zdecydowanie słaba. Na szczęście tym razem King wiedział, co mówi.

“Robokalipsa” podejmuje stary jak świat temat buntu maszyn. I co najdziwniejsze wcale nie próbuje być nowatorska, nie oferuje spojrzenia na całość innego, niż to, które fani szeroko rozumianej fantastyki już znają. A mimo to Danielowi H. Wilsonowi udało się napisać powieść i tak bardzo dobrą.

Główną jej zaletą jest sposób prezentowania historii. Otóż brakuje tu klasycznej fabuły, z narratorem i kolejnymi rozdziałami opowiadającymi o walce. Nie, już na wstępie dowiadujemy się, że ludzie rzecz jasna zwyciężyli. A teraz, po zagładzie, ze znacznie uszczuplonymi zasobami ludzkimi i sporą nieufnością kierowaną w stronę technologii trzeba się pozbierać. Najlepiej zacząć od opisu jak to było.

Szybko okazuje się, że kolejne rozdziały książki to nic innego jak coś w stylu krótkich opowiadań, pokazujących sceny sprzed wybuchu wojny, z godziny zero, z samego konfliktu i z ostatecznego rozwiązania problemu. Często zmieniają się narratorzy, przy czym jednak nie każdy tekst jest o kimś innym. Właśnie doskonałym zabiegiem jest przypominanie postaci podczas kolejnych etapów konfliktu. Także sposób narracji często się zmienia, bowiem kolejni narratorzy znacznie się od siebie różnią, co buduje bardzo przyjemny klimat.

Sami bohaterowie także mogą się podobać. Znajdziemy tu zarówno bardzo klasycznych, takich jak żołnierze czy haker, ale nie brakuje i tych najciekawszych, wyjątkowych. Takich jak córka pani senator walczącej od lat o większą kontrolę nad urządzeniami automatycznymi, czy japoński wielbiciel maszyn, robotów, który zamiast je eliminować przeciąga na stronę ludzi dzięki modyfikacjom oprogramowania.

Największą wadą powieści według mnie jest praktycznie brak ukazania typowej, strachliwej strony ludzkiej natury. Owszem, część ludzi idzie przed siebie na rzeź zupełnie bez zastanowienia, niektórzy jednak próbują walczyć. Brakuje pokazania trzeciej strony, która zawsze w obliczu takiego chaosu musi się pojawić: ludzi, którzy z własnej woli służą maszynom, lub którzy zwyczajnie wykorzystują prawo silniejszego do gnębienia słabszych. Ale książka nie jest tylko o ludziach, zatem można na ten brak przymknąć oko. Książka jest przecież także o robotach i oferuje ciekawe, choć według mnie stanowczo zbyt idealistyczne podejście, pokazując nam różnicę między człowiekiem, robotem i androidem.

Trudno by było nazwać “Robokalipsę” tytułem zwalającym z nóg, ale z pewnością jest świetną pozycją rozrywkową, z pomysłowo przeprowadzoną fabułą, pełnymi dynamiki opisami i ciekawie pokazanymi bohaterami. Rzecz nadaje się w sam raz na miłe spędzenie paru godzin i rzeczywiście, aż się prosi o sfilmowanie.

Robopocalypse
ZNAK 2011

Strona książki na portalu LubimyCzytać.pl
Strona książki na portalu Fantasta.pl