wtorek, 28 lutego 2012

Stefan Grabiński - "Demon ruchu i inne opowiadania"

Ostatnio sporo się mówi o Stefanie Grabińskim, powstają nowe fan page’y i strony internetowe poświęcone temu niezanemu szerokiemu gronu pisarzowi. Nie zdawałem sobie sprawy, że mieliśmy w naszym kraju tak ze sto lat temu pisarza, który tworzył opowiadania grozy, czasem klimatem nawiązujące do takich klasyków jak Edgar Allan Poe.

“Demon ruchu i inne opowiadania” to zbiór, w którym większość tekstów posiada wspólny mianownik, i jest nim szeroko rozumiana kolej. Jednak nie wszystkie teksty są powiązane z pociągami, kilka ostatnich jest od tego tematu wolnych.

Tym, co rzuca się w oczy przede wszystkim, jest sposób, w jakim opowiadania są napisane. Chodzi tu przede wszystkim o ich wiek - ponad sto lat temu, pod koniec wieku XIX i na początku XX pisało się po prostu inaczej. I nie chodzi tu tylko o sam język, jakim Stefan Grabiński się posługiwał, ale przede wszystkim o zasady, zgodnie z którymi opowiadania były tworzone. Przydługawe wstępy mające nakreślić sytuację i opisać występujące tu postaci rzeczywiście wprowadzają czytelnika w przyjemny klimat, jednak w dzisiejszych czasach trochę trudniej jest się pogodzić z bardzo krótkimi, nieraz wręcz umownymi zakończeniami. W większości przypadków owo zakończenie jest nakreślone w taki sposób, że mogłoby być dopiero końcem prologu do historii większej. Czasem odnosiłem wrażenie, że takie niedopowiedzenie jest udane i zostawia mi nieco pola dla wyobraźni, jednak niestety znacznie częściej czułem po prostu niedosyt wywołany niezbyt zaskakującą puentą.

Żaden tam ze mnie znawca, jednak czasem teksty Grabińskiego nawet mi wydawały się nieco grafomańskie, jakby pisane bardziej dla samej przyjemności pisania, niż z potrzeby opowiedzenia dobrej historii. Na szczęście kilka z opowiadań odstaje od tej tendencji i prezentują naprawdę dobre motywy, wśród których obok szeroko rozumianej kolei, dla autora najwyraźniej będącej tworem tajemniczym i pełnym mistycyzmu mamy też przekrój zachowań ludzkich typowych dla czasów pisarza oraz całkiem sporo tak zwanych “momentów”, gdzie w tle często przewija się miłość cielesna, zmysłowa, wówczas jeszcze nie nazywana seksem.

Groza u Grabińskiego bywa przyjemna. Klasztor pełen dziecięcych kości, tajemniczy smoluch biegający po pociągu, szalona zagroda mająca straszny wpływ na gości czy kobieta żywiąca się energią życiową swoich kochanków - to jest dobre. Nieskomplikowane, ale zdecydowanie dobre. Poziom zbioru jest jednak nierówny i trudno mi jest go uznać za coś wybitnego. Czytało się znośnie, czasem przyjemnie, czasem z ziewaniem. Ogólnie rzecz biorąc zbiorek i autora polecam, choć zaznaczam, że z nóg mnie jednak nie zwalił.

Demon ruchu i inne opowiadania, Zysk i S-ka, wydanie elektroniczne: 357 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl

sobota, 18 lutego 2012

Michael Moorcock - "Elryk z Melniboné"

Kiedyś, w jakiejś taniej księgarni trafiłem na “Klejnot w czaszce” Michaela Moorcocka. Historia była przeciętna, ale jako że można było ją podciągnąć pod heroic fantasy, wspominam ją miło. Pamiętam, że była napisana nietypowym językiem, takim, który nie silił się na powagę i dramatyzm, jednocześnie nie będąc też swobodnym potokiem słów w stylu komediowym. Od tego czasu minęło bardzo dużo lat, aż wreszcie przyszedł czas na ponowne spotkanie z autorem. I te wszystkie lata właśnie spowodowały, że do Elryka nabrałem stosunku, jak to się ładnie mówi, ambiwalentnego. Dopóki miałem książkę w ręce, to nawet chciało się czytać, choć historia wcale nie jest szczególna, lub odstająca od reszty typowego fantasy. Im dalej, tym gorzej, ale to tak krótka książeczka, że akurat w jedno popołudnie pękła. Do kolejnych jednak wcale mi się nie spieszy.

Elryk okazuje się być władcą pewnej fantastycznej krainy. Jest pechowcem, albinosem, narodzinami przyniósł śmierć matce, jest chorowity i bez magii oraz przeróżnych narkotyków w ogóle nie byłby w stanie funkcjonować. Zastajemy go w momencie, gdy następuje apogeum konfliktu między Elrykiem i jego kuzynem, bratem ukochanej władcy. I brzmi to typowo, choć doskonale wszyscy wiemy, że mimo to sprawny autor potrafiłby zbudować napięcie, wrzucić ciekawe postaci i nie tak całkiem typowe rozwiązania fabularne. Moorcock jednak niespecjalnie się wysila, w dodatku ów specyficzny język, którym się posługuje nie pozwolił mi na poczucie choćby przez moment jakiegoś uczucia, czy to względem bohatera, czy jego oponenta. Akcja goni akcję, i pewnie daaaaawno temu, gdy książka powstawała, oferowała całkiem sprawną zabawę, obawiam się jednak, że w dzisiejszych czasach bardzo mocno widać jej wiek. Książkę zamknąłem kompletnie bez emocji, ani trochę mnie nie interesuje, co było potem. Szkoda, że nie trafiłem na nią w podstawówce, nawet w liceum - myślę, że wówczas bawiłbym się lepiej, tak jak bawiłem się przy “Klejnocie w czaszce”.

Elric of Melniboné, Amber 1994, 182 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl

Robert M. Wegner - "Opowieści z meekhańskiego pogranicza, tom 2. Wschód - Zachód"

Drugi tom opowieści z meekhańskiego pogranicza zbudowany jest na podobnych zasadach, jak tom pierwszy. Łącznie mamy osiem opowiadań, lecz takich bardzo dla autora typowych, czyli niebywale długich, konkretnie rozbudowanych. I jak po tytule można się domyśleć, tym razem akcja jest podzielona na wschodnią i zachodnią stronę meekhańskiego imperium.

Podobnie jak poprzednio, i tu mamy do czynienia z literaturą bardzo poważną, której akcja rozgrywa się w dość okrutnym świecie. Zarówno wschodnie stepy, jak i zachodnie miasto portowe, pełne złodziei i skrytobójców to miejsca, które potrafią być równie groźne i nieprzyjemne, jak północne góry i południowe pustynie. I tak samo, jak w tomie pierwszym, łatwo jest dać się ponieść opowieści.

Im bliżej końca, tym zaczynałem odczuwać delikatne, ale jednak zmęczenie. Trochę tego wszystkiego za dużo. Autorowi zbyt dobrze wychodzi tworzenie realnych, ciekawych postaci, by potem o nich tak po prostu zapomnieć, chcę więcej. Jakież to szczęście, że dosłownie za kilka dni ukaże się tom trzeci „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”, tym razem nie zbiór opowiadań, ale powieść. Mam co do niej naprawdę duże oczekiwania.

Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód - Zachód, Powergraph 2010, 688 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl

sobota, 11 lutego 2012

Robert M. Wegner - Opowieści z meekhańskiego pogranicza, tom 1. "Północ - Południe"

Naprawdę nieźle się bawiłem poznając kolejne opowiadania Roberta M. Wegnera drukowane w Science Fiction, Fantasy & Horror. Spodziewałem się nieco mniejszej przyjemności po zbiorku, z uwagi na to, że część tekstów już znam. Jednak czekało mnie ogromne zaskoczenie - “Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe” to lektura doskonała, teksty ułożone zostały tak, by stanowić zwartą i jednolitą całość, i w zasadzie nie ma sensu upierać się przy nazywaniu pozycji zbiorem opowiadań - jak dla mnie jest to powieść podzielona na dwie odrębne części, a kolejne teksty, niegdyś w czasopismach samodzielne, tu stają się rozdziałami znacznie bardziej rozbudowanej historii.

To bardzo poważne fantasy, które spokojnie można położyć na półce obok Księgi Całości Feliksa W. Kresa. Autor dbając o poziom kolejnych historii nie zapomina także o przekazywaniu kolejnych ważnych informacji na temat świata przedstawionego. Jak na fantasy przystało nie znajdziemy tu tylko ludzi, ale wzorem wspomnianego już Kresa próżno tu szukać także krasnoludów czy elfów. Podobnie jest z kwestią magii - owszem, znajdziemy tu czary-mary, ale nie nachalne, a już na pewno nie znajdziemy fragmentów, w których hokus-pokus okaże się być remedium na wszelakie problemy.

Osiem tekstów będących dwiema całościami prezentuje podobny poziom, a w miarę zaliczania kolejnych stron coraz jaśniej widać, że wszystko prowadzi do czegoś większego. I że to coś będzie naprawdę spore, bowiem zarówno bohaterowie z północy, jak i kompletnie odmienne postaci z południa wikłają się w coraz to poważniejsze sprawy dotyczące czy to Imperium Meekhańskiego, czy czasów sprzed powstania imperium. A gdy uświadomimy sobie, że kolejny tom ma w tytule “Wschód - Zachód”, to można założyć, że nim cokolwiek się wyjaśni, przyjemnej gmatwaniny jeszcze przybędzie.

Lektura jest bardzo przyjemna, a czasem nawet lekka. Autor tworząc swój świat nie zapomniał o tym, że poza kreacją całości liczy się też po prostu dobra historia, i każdy tekst dobrą historię przedstawia. Zarówno w zimnym świecie północy, gdzie lektura staje się momentami patetycznie wzniosła (“Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami”, “Szkarłat na płaszczu”), jak i na gorącym południu, gdzie honor zostaje przyćmiony zasadami, których okrucieństwo niejednego wprawi w przerażenie (“Ponieważ kocham cię nad życie” - jak dla mnie najlepszy tekst w książce).

Andrzej Sapkowski po Wiedźminie pisze... no, ten tego, i w ogóle. Feliks W. Kres w ogóle wycofał się z pisania, taki pech i nieszczęście. Robert M. Wegner może w związku z tym zająć miejsce wspomnianych pisarzy, bo facet po prostu potrafi opowiadać, i jak na razie trzyma się z dala od śmieszności, a takie fantasy to ja mogę czytać godzinami.

Opowieści z meekhańskiego pogranicza, tom 1. Północ - Południe, Powergraph 2009, 576 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 6 lutego 2012

Glen Cook - Kroniki Czarnej Kompanii, tom 3. "Biała Róża"

Trzeci tom Kronik Czarnej Kompanii znowu ukazuje historię w dość ciekawy sposób, tym razem jednak zamiast dwóch niezależnych narratorów mamy troje. Pierwszym oczywiście pozostaje Konował, opowiadający kolejne losy kompanii z własnej perspektywy, w pierwszej osobie. Drugim jest narrator “wszechwiedzący”, przedstawiający kompletnie inną historię, która w dodatku wydarzyła się nieco wcześniej, a trzecim opowiadającym jest tajemniczy ktoś, kto przysyła Konowałowi listy. Pomysł o tyle ciekawy, że mamy do czynienia z trzema odrębnymi opowieściami, które z czasem zaczynają się zazębiać, a dzięki różnej narracji mamy okazję spojrzeć na całość z różnych perspektyw i polubić (lub nie) kolejne postaci.

Według mnie historia tu przedstawiona niestety traci nieco impet, którym uderzała czytelnika w tomach poprzednich. Wynika to jednak z faktu, że od samego początku opowieści wiemy dobrze, że wiele rzeczy się wyjaśni tu ostatecznie, panuje specyficzny klimat końca. Za to Glen Cook daje się poznać z nieco innej strony, ukazując na drugim i trzecim planie całkiem nowe informacje o świecie przedstawionym, a nawet bawi się z filozofa, stawiając swoich bohaterów przed trudnymi wyborami, zmusza ich do rozważań znacznie bardziej skomplikowanych niż tylko wybór rodzaju broni czy sposób kolejnego pojedynku między Jednookim i Goblinem.

Oczywiście autor zadbał o to, by czytelnik, nawet lekko znużony zawiłościami fabularnymi zapragnął dowiedzieć się, co z kompanią działo się potem. Ten motyw wychodzi mu zdecydowanie najlepiej.

The White Rose, Rebis 2002, 310 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl

sobota, 4 lutego 2012

Glen Cook - Kroniki Czarnej Kompanii, tom 2. "Cień w ukryciu"

Drugi tom przygód Czarnej Kompanii wydaje się być lepszy od pierwszego, myślę jednak, że jest to raczej wrażenie wywołane pewnymi zależnościami, niż fakt. Otóż w drugim tomie kontynuujemy poznawanie losów kompanii, spisywanych przez niejakiego Konowała, a uczucia lekkości lektury i chęć poznawania dalszych przygód spowodowane są przede wszystkim tym, że znamy już mniej lub bardziej główne postaci. Wracamy do nich niczym do starych znajomych, od początku wchodząc w pełni w świat przedstawiony i wydarzenia, które konkretnie odmienią losy kompanii.

W poprzednim tomie dowiedzieliśmy się niejednej ciekawej informacji o świecie, te jednak były podawane skromnie, raz na jakiś czas. Czytelnik musiał je pieczołowicie składać, by zrozumieć wszelkie zależności, w które uwikłała się Czarna Kompania. Teraz grunt jest o wiele mniej kamienisty, o wiele bardziej żyzny - autor fakty dotyczące świata przypomina bez skrępowania, także jatka, jaka się tu dokona jest od samego początku zrozumiała i do przyjęcia.

Dlatego też Glen Cook nieco bardziej skupia się na wykreowanych przez siebie postaciach. A mamy ich tu całą plejadę - wszyscy bohaterowie stawili się na zawołanie autora, jest więc nie tylko Konował i Jednooki, Elmo i Goblin, Milczek i Kapitan - nie zabrakło bowiem i tych najważniejszych, którzy tak tajemniczo zakończyli tom poprzedni. Kto zna “Czarną Kompanię” doskonale się domyśla, w jakim kierunku pójdzie fabuła. Lecz Glen Cook serwuje nam ogromną niespodziankę i gwarantuję, że ów kierunek jest nakreślony w taki sposób, że niejednemu szczęka opadnie z wrażenia, nawet kilka razy.

Ciekawym zabiegiem jest odebranie części narracji Konowałowi. Sporo rozdziałów jest pisanych przez obojętnego, neutralnego dla akcji narratora, z perspektywy trzeciej osoby. W ten sposób poznajemy kilkoro nowych postaci zamieszkujących miejscowość o nazwie Jałowiec, w której rozgrywa się ogromna większość akcji powieści. Autor pokazał, że mimo iż posługuje się prostym, krótkim, nieraz wręcz urywanym, żołnierskim językiem nieobce mu są tajniki ludzkiej psychiki i wspaniale nakreślił postać Marona Szopy, tkwiącego w Jałowcu między młotem a kowadłem, a którego historia już po kilku chwilach staje się bardzo zajmująca.

I znowu, już drugi raz, Glen Cook robi to, co w powieściach fantasy jest dla mnie największą zaletą: tak bardzo uzależnia od swoich bohaterów czytelnika, że po zamknięciu “Cienia w ukryciu” istnieje tylko jedna możliwa do uczynienia rzecz: sięgnięcie po tom kolejny, “Białą Różę”, co robię z prawdziwą przyjemnością :-)

Shadows Linger, Rebis 2002, 299 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl

czwartek, 2 lutego 2012

Glen Cook - Kroniki Czarnej Kompanii, tom 1. "Czarna Kompania"

Przeglądając przeróżne artykuły dotyczące literatury fantasy, zarówno w prasie drukowanej, jak i w periodykach sieciowych zgodnie można natrafić na pewną tezę: “Pieśń Lodu i Ognia” Martina i “Malazańska Księga Poległych” Eriksona to twory powstałe pod wpływem “Kronik Czarnej Kompanii” Glena Cooka. Pierwszy tom cyklu, “Czarna Kompania”, powstał w roku 1984 i rozpoczął dziesięciotomową serię, która może i lekko się zestarzała, gdy spojrzymy na nią okiem nastolatka z XXI wieku, lecz w połowie lat 80. konkretnie zmieszała gatunek zwany fantasy, wprowadzając nowe, ciekawe rozwiązania.

Czytelnik, który skieruje swe oko na Czarną Kompanię, a zna już przygody znane z Malazańskiej, jest także obyty z rodami Starków, Baratheonów i Lannisterów, w pierwszej chwili może poczuć dość konkretne rozczarowanie. “Czarna Kompania” bowiem w dzisiejszych czasach nie jest lekturą zwalającą z nóg. Trzeba sobie jednak uświadomić czas powstania oraz zmiany, które Cook wprowadził, a potem po prostu dać się porwać narracji Konowała, by z każdą kolejną przeczytaną stroną wiedzieć coraz pewniej i pewniej, że pierwszym, co zrobimy po odłożeniu “Czarnej Kompanii” na półkę, będzie sięgnięcie po “Cień w ukryciu”, tom kolejny.

Warto wspomnieć, że to właśnie Glen Cook, jako bodajże pierwszy pisarz zastosował ciekawą zależność u bohaterów fantasy: w szerokim rozumieniu są oni postaciami zdecydowanie negatywnymi, służącymi paskudnym władcom. Jednak każdy z nich z osobna, a często nawet wszyscy razem okazują się być wcale nie takimi potworami, jak o tych z Czarnej Kompanii mówią... Co prawda na weltschmerz czas przyjdzie dopiero w kolejnych odcinkach, lecz już w pierwszym tomie cyklu widać, że bohaterowie - każdy z nich - to konkretne indywidualności. Z tym, że ten fakt czasem trudno zauważyć, bowiem postaci są przede wszystkim żołnierzami, a w kompanii nie ma miejsca na dyskusje i rozważania, przede wszystkim należy wykonywać rozkazy.

Mamy tu zastosowany ten sam zabieg, który potem z ogromnym sukcesem powtórzył Erikson. Nie wiemy nic o świecie przedstawionym, nie znajdziemy żadnego wprowadzenia, prologu, nic. Akcja po prostu prze przed siebie i kolejnych bohaterów poznajemy na bieżąco, podczas rozwiązywania problemów, wikłania się w problemy i uciekania przed nimi. W tym miejscu chciałbym powiedzieć, że warto zagryźć mocniej zęby tym, którym średnio się lektura podoba - obiecuję, że już w chwilę potem nie można się od niej oderwać, a skąpe dzielenie się autora z czytelnikiem informacjami o świecie staje się zaletą. W końcu dowiadujemy się na tyle sporo, by zacząć rozumieć o co chodzi... i książka się kończy. Ot, taki psikus. Nic tylko zazdrościć posiadaczom nowego wydania Rebisu, które w pierwszym tomie zawiera aż trzy pierwsze części Kronik :-)

The Black Company, Rebis 2002, 297 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl

George R. R. Martin - Pieśń Lodu i Ognia, tom 5. "Taniec ze smokami, część 1"

Oczekiwanie na kolejny tom sagi “Pieśń Lodu i Ognia” wcale nie było katorgą, bowiem już poprzedni tom - “Uczta dla wron” - dość konkretnie obniżył jakość opowieści. Z góry wiedząc, że “Taniec ze smokami” rozgrywa się w tym samym czasie, co wspomniana książka, a różni się jedynie ukazaniem losów innych bohaterów, nie spodziewałem się wybitnej lektury. Także wcale nie jestem jakoś specjalnie rozczarowany przeciętną jakością części pierwszej “Tańca ze smokami”.

Jedno jest tylko zastanawiające. Przecież tu autor opowiada o znacznie ciekawszych postaciach, niż w “Uczcie...”. Poznajemy dalsze losy Tyriona, Daenerys, Jona Snow i Brana Starka. Autorowi jednak udało się losy tych bohaterów sprowadzić do poziomu poprzedniego tomu - lektura bywa ciekawa a czasem nawet zajmująca, lecz do poziomu pierwszych trzech tomów nie dorasta w najmniejszym stopniu.

Według mnie problemem powieści jest to, że Martin tylko lekko ruszył, żeby nie powiedzieć wręcz: “tyrpnął” swoich bohaterów, nie rozwiązując tak naprawdę żadnych kwestii. Przez ponad sześćset stron podążamy wraz z nimi do co prawda jasno określonego celu, który jednak na końcu książki jest równie odległy, jak na jej początku. Oczywiście kolejne przygody, jeśli można tak nazwać dramatyczne losy, jakie spotykają wszystkich po kolei bywają ciekawe, lecz przez cały czas trwania lektury nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że droga wybrana przez autora prowadzi donikąd. Przynajmniej na razie, może w drugim tomie coś wreszcie zacznie się dziać.

Daenerys zajmuje się polityką, a jednocześnie budzi się w niej młoda kobieta, która miewa swoje potrzeby. Coraz trudniej jest jej zapanować nad trojgiem smoków, podobnie jak powoli rozsypuje się jej światopogląd. To, co wyglądało ładnie jako plan - pozbycie się niewolnictwa, nadanie równości wszystkim obywatelom - w rzeczywistości wcale takie dobre nie jest. Daenerys nie przypomina w tej części mądrej i rozsądnej khaleesi, bardziej jest dzieckiem, którym coraz częściej sterują hormony.

Z kolei Tyrion, choć jest postacią genialną, tu także traci rezon. Oczywiście wpływ na to mają wydarzenia z poprzednich części, lecz nie da się ukryć, że ktoś tak cyniczny, jak nasz Krasnal, jakoś długo się podnosi z otępienia. To nie jest ten sam bohater, co dawniej. Bywa zabawny, bywa inteligentny - ale tylko bywa. Dawniej był taki cały czas.

“Tańcu ze smokami”, podobnie jak “Uczcie dla wron” po prostu brakuje tego polotu, jakimi cechowały się poprzednie części, a w szczególności “Nawałnica mieczy”. Może autor wymyślił jednak zbyt wiele doskonale skrojonych postaci, i przy rozwijaniu historii jest mu coraz trudniej nad nimi zapanować? Niestety fragmenty poświęcone Jonowi Snow, a także te opowiadające o Branie bywają tak śmiertelnie nużące, że aż żal ogarnia czytelnika.

Jedynym promykiem nadziei jest postać niejakiego Fetora, który okazuje się być... sami zobaczycie kim. Czytając o jego dramatycznych losach chwilami można poczuć klimat, jakim cechowały się poprzednie części. Także jest nadzieja, pamiętajmy też, że to dopiero pierwsza część piątego tomu sagi - jeszcze wiele się może wydarzyć. Jednakże póki co trudno mi uznać “Taniec ze smokami” za książkę lepszą od po prostu przeciętnej.

A Dance with Dragons, Zysk i S-ka 2011, 632 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl

Maurice Druon - Królowie przeklęci, tom 2. "Zamordowana królowa"

Po lekturze drugiego tomu serii “Królowie przeklęci” jednego jestem pewien: Maurice Druon to autor, który potrafi sprawy przedstawić w taki sposób, że czytelnik niemal od pierwszych stron zaczyna żyć życiem bohaterów. W przypadku “Zamordowanej królowej” postacią, która ma na nas największy wpływ jest Enguerrand de Marigny, koadiutor króla, rektor królestwa i doradca Filipa Pięknego, niedawno zmarłego. Książka zaczyna się dokładnie tam, gdzie tom poprzedni (“Król z żelaza”) się skończył. Na tron wstępuje syn FIlipa, Ludwik, zwany Kłótliwym. Człowiek ten absolutnie nie nadaje się na władcę, jest pozbawiony własnego zdania, sam nie wie, czego chce. Jego doradcy, widząc skąd wieje wiatr, rozpoczynają walkę o prywatę, gdzie zdobycie wpływu u monarchy skutkuje zwiększeniem własnych dóbr i pozycji. Pal sześć głód w kraju, nierozwiązaną kwestię małżeństwa i potomstwa władcy i inne, równie drobne problemy! Teraz świnie rzuciły się do koryta.

Znany nam już z pierwszego tomu de Marigny prezentuje jako jedyny właściwą królewskiemu doradcy postawę. Choć środki, którymi się posługuje, nie zawsze są godne pochwały, wydaje się być jedynym człowiekiem, który mógłby kontynuować dzieło Filipa Pięknego. Dzieło, które władca budował prawie trzydzieści lat, a które zaczęło się rozpadać już w kilka chwil po jego śmierci.

Nie wiem, kiedy się to stało, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że kibicuję de Marigny’emu z całego serca. Pokazany jest jak walczy sam przeciw wszystkim, często bywa górą, mimo zmasowanego ataku praktycznie ze wszystkich stron, nawet ze strony własnego brata. I gdyby nie arogancja, kto wie, może by wygrał, a losy Francji potoczyły by się zupełnie inaczej? Towarzyszymy mu do samego końca, pięknie przedstawionego pod postacią rozważań skazanego, który nagle zrozumiał wszystko to, co wywołał Filip Piękny rok wcześniej. Końcówka książki to rzecz tak doskonała, że sięgnięcie po kolejny tom, “Truciznę królewską”, to rzecz raczej oczywista.

La Reine Etranglee, MUZA 2001, 272 strony

Strona książki na LubimyCzytać.pl

Maurice Druon - Królowie przeklęci, tom 1. "Król z żelaza"

Pierwszy tom cyklu “Królowie przeklęci” rozgrywa się w roku 1314, w którym król Francji Filip Piękny doprowadził do unicestwienia Zakonu Templariuszy. Cała sprawa zaczęła się siedem lat wcześniej, w piątek trzynastego, dzień, który na zawsze przeszedł do historii. Jeszcze niedawno rozjuszony tłum spowodował, iż Filip Piękny musiał się chronić u Wielkiego Mistrza Zakonu, Jakuba de Molaya, a teraz de Molay skazany za herezję spłonął na stosie. Taka sprawiedliwość królewska.

Wielki Mistrz do ostatniej chwili zachował przytomność umysłu, i z rozpalonego stosu zdążył jeszcze wykrzyczeć przekleństwo w stronę tych, którzy doprowadzili do jego upadku: króla, członka jego rady oraz papieża, biorącego czynny udział w tej zbrodni. “Król z żelaza” opowiada o tym, jak potoczyły się dalsze losy trojga postaci, jak w boleściach dokonały swojego żywota.

Wszystko zakończyło się w przeciągu zaledwie kilku miesięcy od wykonania wyroku na oskarżonym o herezję de Molayu. Maurice Druon z zaangażowaniem przedstawia najważniejsze fakty z tamtych dni, które, nałożone na siebie, ukazują w bardzo dokładny, a przy tym przyjemny sposób otoczenie słynnego z urody króla Francji.

Kolejne wydarzenia obserwujemy z perspektywy coraz to nowszych postaci, co tworzy specyficzny klimat opowieści. Wiadomo, że bohaterem jest Filip Piękny, lecz przy okazji czytelnik ma okazję poznać plejadę drugorzędnych, nie mniej istotnych, znanych z lekcji historii postaci. Na scenę wkracza córka Filipa, królowa Anglii Izabela, którą doskonale znamy z chociażby filmu “Braveheart”. Jest sporo powiedziane o jej mężu, który wolał szukać miłości u mężczyzn, a także o szwagierkach królowej - kobietach, które zdecydowanie przeceniły swoje umiejętności prowadzenia intryg i skończyły marnie.

Czytając książkę można się dać porwać opowieści, w której widać wyraźnie co było sensem życia możnych tamtych czasów. Intryga goni intrygę, każdy coś knuje, kombinuje, a cel jest zawsze jeden: powiększenie swoich wpływów, posiadanych dóbr i tytułów. Brakuje tu postaci, których intencje są czyste, każdy próbuje na miarę swoich sił piąć się po drabinie do władzy.

Ponadto autor pokazał także drugą specyfikę tamtych dni. Nie zawsze liczyło się dobre urodzenie i majątek - czasem wystarczyła ogromna pewność siebie i znajomość lokalnych przepisów, by będąc praktycznie nikim zdobyć wiele. To prawie jak dzisiaj - nie jest istotne, kim jesteś, skąd pochodzisz, jakie masz umiejętności i wykształcenie - wygrywa zawsze i tak ten, kto po prostu głośniej krzyczy.

To, co najbardziej mi się podobało w książce, to sposób ukazania władcy, króla z żelaza, Filipa Pięknego. Ten człowiek niejedno miał na swoim sumieniu, jednak autor na stronach książki dowodzi, że wszystko, co król robił, robił dla kraju, nie dla siebie. I mimo wielu paskudnych czynów, których się dopuścił, ze skazaniem Zakonu Templariuszy na czele, nie sposób nie podziwiać tej postaci o ogromnym majestacie.

PS. Fanom gitarowej muzyki polecam lekturę w towarzystwie albumu “Knights of the Cross” grupy Grave Digger. Świetnie się komponuje, szczególnie genialna melodia utworu “The Curse of Jacques” - autentycznie czułem swąd palonego ciała...

Les Rois maudits. Le Roi de fer, Wydawnictwo Otwarte 2011, wydanie elektroniczne: 275 stron

Strona książki na LubimyCzytać.pl

John Marsden "Jutro"

“Jutro” Johna Marsdena to powieść dla młodzieży o młodzieży. Autor wykreował grupę przyjaciół w wieku około siedemnastu lat, którzy z dnia na dzień muszą dorosnąć i stawić czoło przerażającej prawdzie: ich kraj został zaatakowany, rodziny uwięzione i wszystko to, co znali i uważali za naturalny bieg rzeczy przestało istnieć.

Rzecz dzieje się w Australii. Wszystko zaczyna się od typowej wyprawy grupy przyjaciół na coś w stylu kempingu - zapakowali ubrania i pożywienia, wybłagali u rodziców pozwolenia i ruszyli w drogę. Bardzo fajnie ukazany jest sposób spędzania wolnego czasu - mimo licznych planów nastolatkowie i tak przez większość czasu po prostu leżeli do góry brzuchami i cieszyli się błogim lenistwem. Problemy zaczęły się pojawiać, gdy powrócili do miasta - puste domy, zdechłe z głodu psy i padnięte bydło jasno wskazywało, że coś tu jest zdecydowanie nie tak, jak być powinno. Ten motyw jest w książce według mnie najciekawszy i najlepiej opisany - pokazuje bowiem sytuację, której wielu młodych ludzi się boi - że wszystko runie, zabraknie mądrzejszych, doświadczonych i odpowiedzialnych rodziców, a dalszy los spocznie na naszych barkach. Brrr... potworna perspektywa dla nastolatka, który większość swojego czasu spędza na marzeniach o szczęściu i radości, najlepiej w towarzystwie tej jednej, jedynej, totalnie abstrakcyjnej miłości.

“Jutro” to pozycja przede wszystkim przygodowa, w której bohaterowie kombinują jak tylko się da, próbując poznać sekrety dobrego planowania i organizacji. Oczywiście jest to książka nieco naiwna, czasem można odnieść wrażenie, że grupce nastolatków udaje się zbyt wiele, ale w żadnym wypadku to nie przeszkadza w dobrej zabawie. Obok elementów walki o przetrwanie znalazło się też sporo fragmentów poświęconych typowym problemom nastolatków, pełnych wyrywających się spod kontroli hormonów, czasem mających wręcz wyrzuty sumienia, że w momencie takiej katastrofy potrafią wciąż myśleć o szczęściu... a raczej po prostu o “tych rzeczach”

Trochę brakuje tu większej ilości postaci - kilka napotkanych osób z miasteczka nie jest w stanie pomóc, podobnie nie trafiamy na inne źródła większego oporu przeciwko najeźdźcy. Ale to dlatego, że “Jutro” nie jest opowieścią o wojnie, ani o przetrwaniu, ani nawet o zależnościach między różnymi narodami, które prowadzą do konfliktów. Owszem, te elementy nie zostały pominięte, ale “Jutro” to przede wszystkim historia o młodych ludziach, którzy muszą odnaleźć się w nowej, dramatycznej sytuacji i skupia się raczej na ich sposobie myślenia i dochodzeniu do kolejnych wniosków, niż realnej walce o przetrwanie. Na to, jak mi się zdaje, przyjdzie czas dopiero w kolejnych tomach opowieści.

Tomorrow, When The War Began, Znak 2011, wydanie elektroniczne: 236 stron

Strona książki na LubimyCzytać.pl

Stephen King "Desperacja"

“Desperacja” to kolejna książka Stephena Kinga, która rozpoczynając się obiecuje wspaniałą opowieść, wpierw pełną autentycznego strachu, jednak w miarę lektury zmieniająca się w coraz większe rozczarowanie. Rzecz rozpoczyna się pośród Wielkiego Nigdzie, na jednej ze słynnych amerykańskich dróg przecinających wszerz całe USA. Kolejni bohaterowie zajęci własnymi sprawami po prostu jadą przed siebie, i wszystko wygląda dobrze, dopóki nie zostają zatrzymani przez lokalnego gliniarza.

Jest młode małżeństwo, obok bardzo typowa rodzina, wreszcie słynny pisarz, który w towarzystwie swojego harleya przemierza kraj w poszukiwaniu dobrych tematów na zbiór esejów, mających przywrócić jego twórczości chwałę. Przerażający policjant na każdego znajduje haka, który pozwala mu zgarnąć ludzi do radiowozu i doprowadzić na posterunek w niedalekiej miejscowości o uroczej nazwie Desperation.

To, co jest najlepsze w książce, to swoboda, z jaką porusza się gliniarz na początku opowieści. Jest na swoim terenie, i jak na typowego wiejskiego amerykańskiego policjanta przystało, doskonale sobie zdaje sprawę ze swojej praktycznie nieograniczonej niczym władzy. Kasuje do radiowozu kolejnych bohaterów, czasem prowadząc z nimi rozmowy, czasem czas jazdy spędzając w milczeniu. Co jest przerażające? Wszystko to, co Collie mówi - pomiędzy kolejne zdania wplata zupełnie niezwiązane z aktualną sytuacją kwestie, chociażby takie: “zabiję was. Tak!”.

Collie Entragian okazuje się być niezwykłym człowiekiem. Obeznanym z każdym praktycznie tematem, pisarza rozpoznaje od razu, jest jego fanem, chce autografu... a przynajmniej tak wygląda ich pierwsze spotkanie. Jednakże w momencie dotarcia na posterunek sytuacja się mocno zmienia, tak, jak i cała książka. Niestety bowiem dla wszyskich fanów grozy opartej na opisach tego, co człowiekowi uczynić może inny człowiek, Stephen King zmienia historię w kolejną opowieść pełną elementów nadprzyrodzonych, a problem miasteczka Desperation nie jest wywołany przez szaleństwo, a przez Coś Złego, Coś Obcego.

Do chwili, w której wszystkie postaci znalazły się już na swoich miejscach lektura jest świetna. Wpierw oglądamy typowe problemy amerykańskiego człowieka, następnie dowiadujemy się sporo faktów z przeszłości bohaterów, i tu King pisze z typowym dla siebie rozmachem, kreując niezwykle autentyczne postaci. Potem jednakże zaczyna się dość klasyczny horror, gdzie brakuje autentycznego strachu, jest jedynie przewracanie stron w próżnej nadziei na powrót do jakości, jaką oferuje początek książki. Pewnie, że bohaterowie wciąż są postaciami ciekawymi i mierzyć się muszą nie tylko ze Złem, ale także z sytuacjami, jakich brakuje w metropoliach, za to w niewielkiej miejscowości na kompletnym odludziu są na porządku dziennym. Ale ta cecha nieznacznie tylko podnosi jakość ukazanej tu historii.

Taką literaturę trzeba po prostu lubić. Wielkie Zło zobrazowane zostaje przez typowe dla gatunku narzędzia, które mi jednakże wydawały się groteskowymi, a nie strasznymi (tłumy kojotów, pająków czy skorpionów biorących udział w wydarzeniach po stronie Entragiana), a dalsza akcja to pokaz znanego wszystkim fanom Stephena Kinga gadulstwa. Obawiam się, że “Desperacja” to książka tylko dla maniaków prozy tego autora, bowiem ci, którzy zachowali odrobinę zdrowego rozsądku i ołtarzyka Kingowi jeszcze nie postawili dostrzegą, jak wspaniałą mogła być książką, gdyby Mistrz się opanował i poszedł w nieco innym, znacznie bardziej przerażającym kierunku: ukazania szaleństwa wywołanego nie elementami w stylu hokus-pokus, ale tym, co tkwi w każdym człowieku, i przy braku kontroli nad sobą może się czasem po prostu wymknąć na zewnątrz...

Desperation, Albatros 2009, 544 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl