piątek, 30 listopada 2012

Läckberg Camilla - "Zamieć śnieżna i woń migdałów"

"Zamieć snieżna i woń migdałów" to nie jest książka, a zaledwie opowiadanie. Jego bohaterem jest Martin Molin, młody policjant znany z serii kryminałów o Erice Falck. Rzecz dzieje się w czasach, gdy swojego kolegę Patrika dopiero poznał i wciąż jeszcze był kawalerem.

Stąd właśnie wziął się na wyspie z rodziną swojej koleżanki. Kawaler to doskonała osoba towarzysząca dla dziewczyny, która pragnie dobrze wyjść na spotkaniu rodzinnym, na którym wypada się pokazać - obecny będzie bowiem sam senior rodziny, przerażająco bogaty dziadek.

A potem leci już z górki. Najpier dziadek oddaje ducha, potem występuje śnieżyca, która powoduje, że powrót, a nawet sam kontakt ze stałym lądem staje się niemożliwy. Martin musi sam zabezpieczyć dowody i rozpocząć śledztwo.

Opowiadanie to uznaję za coś w rodzaju groteski, wprawki napisanej przez autorkę dla zabawy, z nudy, by się czymś zająć. Jest to prosty kryminał, z zagadką która stoi na bardzo niskim poziomie, ponadto jest zwykłym powieleniem klasycznych zagadek, takich prosto od Conan Doyle'a, nie posiadając niestety nic z wdzięku opowiadań twórcy Sherlocka Holmesa. Ponadto autorka zupełnie zbytecznie wprowadza dodatki prosto z telenoweli, które powodują, że można stracić do niej resztki sympatii. Ten tekst od biedy móglby się znaleźć w jakimś zbiorze opowiadań, ale wydawanie go osobno, jako "noweli", i wycenienie ebooka na 19 zł to żart równie słaby, jak opowiedziana tu historyjka.

Tytuł oryginału: Snöstorm och mandeldoft
Wydawnictwo: Czarna Owca 2012, wydanie elektroniczne

Strona książki na LubimyCzytać.pl

czwartek, 29 listopada 2012

Mari Jungstedt - "Niewidzialny"

Książka Mari Jungstedt ma przynajmniej jedną zaletę: autorka w bardzo charakterystyczny sposób pisze o kolejnych ofiarach. Z taką obojętnością reporterską, bez egzaltacji. Ot, trup, nagi, z bielizną wsadzoną w usta, obok pies z odciętą głową, łapa parę metrów dalej... Z drugiej strony widzę też przynajmniej jedną wadę: pozbawione wdzięku podchody do kolejnych ofiar. Nagle rozpoczynamy kolejny wątek, o osobie której nie znamy zupełnie. Kilka akapitów o postaci, jej sytuacji życiowej, krótko o pragnieniach i marzeniach - i już, ciach-ciach, mamy kolejnego trupa. Taki nagły sposób przedstawiania kolejnych ofiar mi trochę zabawę popsuł, takie pójście na łatwiznę.

Podobnie w kwestii głównych bohaterów. Jest dziennikarz, który choć podąża za tematem, to trudno go nazwać typową śledczą hieną. Zdarza mu się myśleć o rodzinach ofiar, zdarza mu się nie przedstawić pewnych informacji, ze względu na tych, którzy wciąż żyją i przeżywają tragedię. To dziwne - jak stał się takim cenionym specjalistą, mając skrupuły? Nie wiem - może Szwecja jest pod tym względem inna od Polski i zachodu? Tak samo nierówno potraktowano policję. Czasem trudno ukryć wrażenie, że tych dwunastu ludzi pracujących na posterunku w Visby to banda idiotów, którzy bezczynnie oczekują na kolejne morderstwo, by znowu poczuć nadzieję na znalezienie nowych dowodów, które popchną śledztwo do przodu. Na szczęście każdy z osobna jest pewną osobowością i jak się odpowiednio zmruży oczy, to ich brak dynamiki i polotu przestaje aż tak bardzo przeszkadzać.

Książka bardzo schematyczna, praktycznie zbudowana z tych samych elementów, co mnóstwo innych thrillerów/kryminałów. Jednak choć czasem mnie irytowała, chwilami też nudziła, ani razu nie odłożyłem książki, nie przyszło mi też do głowy ją porzucić. I nawet jestem ciekaw kolejnych przygód inspektora Knutasa, policjanta nie dość, że nie rozwiedzionego, to jeszcze zadowolonego z małżeństwa, wspieranego przez NIEWIARYGODNIE wyrozumiałą, cierpliwą żonę... Tu gdzieś musi być haczyk raczej? :-)

Tytuł oryginału: Den du inte ser
Wydawca: Bellona 2010, wydanie elektroniczne

Strona książki na LubimyCzytać.pl

środa, 28 listopada 2012

Camilla Läckberg - Erika Falck, tom 4. "Ofiara losu"

Podobnie jak w “Kamieniarzu”, tak i w “Ofierze losu” autorka skonstruowała taką fabułę, by nie można było narzekać na brak akcji. Wręcz przeciwnie, chwilami aż szkoda policjantów, biegających od posterunku do posterunku, zwiedzają cała zachodnią Szwecję, nie mając czasu na nic. Nawet na przygotowania do ślubu, którego czas wreszcie nadszedł i którego Erika wygląda z niecierpliwością.

Historia tu pokazana jest mocno przegięta, w takim znanym już z poprzednich części, läckbergowskim stylu. Ktoś na ofiary wybrał sobie ludzi mających związek z problemem alkoholowym. Oczywiście nikt w całej Szwecji nie powiązał faktów, dopóki sprawą nie zajął się Patrik Hedström. Ponadto w okolicy trwa program typu reality show, którego jedna z bohaterek zostaje zamordowana. Znając autorkę wiemy, czego się spodziewać...

Osobiście najbardziej liczyłem na dwie postaci. Kryminał kryminałem, ale dalsze losy Anny, siostry bohaterki mnie bardzo ciekawiły. Niestety pani Läckberg postanowiła iść znaną drogą i niespecjalnie się wysiliła. Drugim bohaterem, któremu dotychczas przytrafiały się ciekawe przygody w życiu osobistym jest szef policji. Tu się nie zawiodłem - gdyby całość była napisana z takim realizmem i dramatem, jak historia Mellberga, lektura byłaby wspaniała.

Krótko mówiąc: “Ofiara losu” to nic specjalnego. Raczej dla tych fanów, którzy nie oczekują specjalnego realizmu w opowieści i potrafią przymknąć oko na spore nieścisłości oraz braki w logicznym rozumowaniu bohaterów. Sprawa dla czytelnika jest jasna o wiele wcześniej, niż dla policji, a całość bardziej przypomina dramat klasy C niż poważny thriller.

Tytuł oryginału: Olycksfågeln
Wydawca: Czarna Owca 2010, wydanie elektroniczne

Strona książki na LubimyCzytać.pl

wtorek, 27 listopada 2012

Taylor Stevens - "Informacjonistka"

Bohaterką "Informacjonistki" jest młoda kobieta, która zawodowo zajmuje się nie tylko zdobywaniem, ale także późniejszym wykorzystaniem, sprzedażą informacji. Praktycznie na każdy temat, bowiem każda informacja jest dla kogoś cenna. Książka opowiada o kolejnym zleceniu Vanessy Munroe: należy odnaleźć córkę biznesmena z USA, która cztery lata temu przepadła gdzieś na Czarnym Lądzie. Zlecenie zostaje przyjęte, także dlatego, że Vanessa zostawiła w Afryce całkiem sporo nie zawsze przyjemnych wspomnień. Łączy ją z tym kontynentem przeszłość i kusi powrót.

Dzięki książce dowiemy się co nieco o smutnym losie Afrykanów, ludzi praktycznie nie znających pokoju, nie wiedzących, nie rozumiejących że życie może wygladać inaczej niż tylko być pasmem nieszczęść, gdzie życie można stracić dosłownie w każdej chwili, w dodatku zupełnie bez powodu. Nie dowiemy się jednak niczego, co nie byłoby już w licznych książkach i filmach z gatunku "sensacja" pokazane. Czuć pewien niedosyt; autor dobrze odrobił lekcję, pisze logicznie, jednak jakby kierował swoje słowa do raczej początkującego, dopiero zaznamiającego się z gatunkiem czytelnika. Brakuje jakichś fajerwerków, czegoś nieznanego, czegoś odróżniającego opowieść od innych.

Niestety ta sama wada dotyczy pokazanej tu historii. Z początku Vanessa zapowiada się na bardzo ciekawą bohaterkę, jednak nawet ona daje się nabrać na scenariusz, na który czytelnik nabrać się nie dał. Wielka szkoda, ale fabuła jest powieleniem wielu innych, z bardzo klasycznie, wręcz podręcznikowo, do bólu typowo rozpisaną kolejnością zdarzeń. Końcówka to bardzo duże rozczarowanie, zero zaskoczenia, zero niespodzianki. Lojalnie ostrzegam - to już było, nie raz, nie dwa, nie trzy razy.

The Informacionist
Taylor Stevens
REBIS 2012

Strona książki na LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 26 listopada 2012

Żegnaj, BeBooku, witaj Kindle!

Dwa i pół roku temu kupiłem sobie pierwszy czytnik wyposażony w epapier. Był to model BeBook One 2010, zwany także BeBookiem Plus. Urządzenie działa sprawnie do dziś i nigdy nie żałowałem obłędnej sumy 1104 złotych, które wtedy musiałem wydać.

Dla maniaka technologii dwa lata to bardzo dużo. Sam jestem zaskoczony, że przez tyle czasu nie zmieniłem urządzenia, których w międzyczasie nie brakowało. Pojawiały się coraz ciekawsze i coraz lepsze, bijące na głowę BeBooka pod względem specyfikacji, szybkości, jakości ekranu. Rynek także mocno się zmienił. W 2010 roku ebooki w Polsce dopiero startowały, księgarnie sprzedawały epuby zabezpieczone przy pomocy nieprzyjemnego mechanizmu Adobe DRM, większość fanów formatu mobi musiała sobie książki sama konwertować. Potem jednak przyszedł wielki boom i dziś nie ma tygodnia, w którym nie kupiłbym choć paru pozycji, dzięki bogatej (i stale się powiększającej) ofercie kilku wybranych księgarń, dobrze zorganizowanym promocjom oraz możliwości pobierania różnych formatów eksiążek za raz wydane pieniądze. Szczególnie ten ostatni element namawiał mnie od dawna na zakup najbardziej znanego, najsłynniejszego czytnika, tego produkcji Amazonu - Kindle.

Piękne jest to, że Kindle piątej generacji w roku 2012 jest pod prawie każdym względem lepszy od BeBooka, a przy tym lekko licząc kosztuje zaledwie połowę jego ceny sprzed dwóch lat. Zresztą jeśli trochę pokombinować można wersję With Special Offers (czyli tę, którą kupiłem) mieć za jeszcze mniejsze pieniądze.

Za swojego Kindla dałem mniej niż 500 zł, a w cenie jeszcze się zmieściło całkiem znośne etui. Cena po prostu szokująca na tle konkurencji.

Różnice
Podstawową różnicą między Kindlem i BeBookiem jest oczywiście format książek. BeBook potrafił połknąć zarówno epub, jak i mobi oraz kilkanaście innych. W praktyce korzystałem tylko z epub, bowiem średnio mi się podobało bebookowe przedstawienie mobi. Ponadto kilka razy z niewyjaśnionych przyczyn książek mobi nie potrafił doczytać.

W Kindlu oczywiście w grę wchodzi tylko mobi. Z moich doświadczeń wynika, że jest to format o wiele szybszy w ładowaniu, nie musi być także sztucznie pompowany przez dodawanie osobnych czcionek i inne tego typu zabawy, znane z epub. Mobi po prostu działa, czyta się świetnie. A tworzy? Cóż, bawiłem się wieloma programami do robienia plików mobi i krótko powiem: wygodniej jest zrobić epub, a potem dokonać konwersji, chociażby w nieśmiertelnym Calibre.

Drugą wielką różnicą jest typ ekranu. W BeBooku mam szesnaście odcieni szarości na wyświetlaczu typu Vizplex, Kindle daje tyle samo, ale na ekranie typu Pearl. Różnicę rzeczywiście widać położywszy oba urządzenia obok siebie. Nagle okazało się, że na BeBooku czcionki były ciemnoszare na jasnoszarym tle. Na Kindlu widać jakby fonty były czarne na tle białym, co jest oczywiście wygodniejsze.

Poza tym zadziwia prędkość Kindla. Urządzenie można wziąć do ręki po czym bardzo szybko klikać przycisk zmieniania strony, a Kindle w czasie rzeczywistym je zmienia. Jak to zobaczyłem po raz pierwszy doznałem szoku. BeBook musiał każdą kolejną stronę zaczytać, co trwało chwilę. Byłem przyzwyczajony do klikania przycisku zmiany strony już w momencie, gdy zostało mi jeszcze kilka linii tekstu. Zmiana druku następowała po czasie, jaki był mi potrzebny na doczytanie. W Kindlu jest to niemożliwe - gdy kliknę przycisk zmiany strony natychmiast pojawia się kolejna. Szybkość jest zadziwiająca. Znawcą nie jestem, ale nawet nie przypuszczałem, że technologia epapieru może być tak szybka.

Oczywiście ta prędkość nie wynika tylko z dobrych parametrów urządzenia, ale także sprytu Amazonu. Kindle na ekranie Pearl nie musi odświeżać strony co chwilę, jak Vizplex w BeBooku. Tam rzeczywiście było czasem widać pozostałości po poprzednich kartkach, szczególnie na obrazkach. W Kindlu pełne odświeżenie epapieru następuje raz na około pięć zmian strony - a artefaktów nie widać.

Podobieństwa, czyli znowu różnice ;-)
Zarówno BeBook, jak i Kindle posiadają ekrany o tej samej przekątnej (6 cali) i rozdzielczości (600x800 pikseli). Jednak Amazon wydaje się zwracać o wiele większą uwagę na detale i dzięki temu książka wygląda o niebo lepiej na Kindlu. Przede wszystkim mamy więcej możliwości formatowania tekstu. Domyślna wielkość czcionki jest idealna, a sprawne zagęszczenie tekstu oraz dopracowane marginesy powodują, że na jednym ekranie można przeczytać o wiele więcej linii, znaków, niż na BeBooku, wcale przy tym nie wysilając wzroku.

Genialnie został potraktowany w Kindlu problem justowania. Na BeBooku najlepiej czytało się książki justowane do lewej strony. Dzięki temu nie trafialiśmy na linie tekstu, w którym bywały zbyt wielkie dziury wywołane przez nadmuchane spacje. Amazon jednak wymyślił świetny sposób, by tekst był jednocześnie pozbawiony owych dziur, ale i justowany do obu stron, co wygląda według mnie po prostu ładniej.

Otóż Kindle ma ograniczenie długości spacji, odstępu między wyrazami. Jeśli owo ograniczenie miałoby zostać przekroczone, dana linia... przestaje być justowana do obu marginesów, a staje się justowana tylko do lewego. I szczerze mówiąc widok tych kilku wersów justowanych na lewo, wśród ogromnej większości justowanych do obu stron w ogóle nie przeszkadza, a całość jest i tak niezwykle zwarta, przejrzysta i uporządkowana.

Internet
Choć Kindle’a zamówiłem 19 listopada (w piąte urodziny czytnika, zbieg okoliczności), to jeszcze nie uruchomiłem przeglądarki internetowej w moim modelu. Pod pojęciem internet jednak mam na myśli coś zupełnie innego - wysyłanie książek na urządzenie bez kabla. Po rejestracji czytnika w Amazonie dostałem unikalny email w domenie @kindle.com, na który mogę wysyłać maile z załącznikami w postaci książek. Trafiają one bezpośrednio na mój nowy czytnik, wystarczy włączyć połączenie WiFi. Fajne rozwiązanie, precz z kablami! :-)

Kilka księgarni już uruchomiło wysyłkę na Kindle. Wystarczy dodać ich maile do czegoś na kształt “białej listy” na swoim koncie w Amazon.com, by swobodnie, jednym kliknięciem wysyłać zakupione książki bezpośrednio na czytnik. Świetne rozwiązanie - nawet teraz, pisząc te słowa, w chmurze amazonowej (amazońskiej?) już czekają dwie kolejne książki. Niech tylko wezmę czytnik do ręki i zaraz będą gotowe do lektury.

Jak na razie...
…jest wspaniale. Biedny BeBook chyba będzie musiał poszukać nowego właściciela. Zwyczajnie nie dorasta Kindlowi do pięt, choć fizycznie jest urządzeniem większym i cięższym :-) Tak dobry sprzęt, za tak (relatywnie) niewielkie pieniądze - wreszcie zrozumiałem dlaczego jedno z ulubionych pytań fanów eliteratury brzmi: “jaki masz czytnik i dlaczego Kindle?”. No właśnie dlatego.

niedziela, 25 listopada 2012

Joanne K. Rowling - "Trafny wybór"

“Trafny wybór” rozpoczyna się brutalnie, od nagłej śmierci jednego z radnych niewielkiego miasteczka Pagford. Jest to pretekstem do przedstawienia pozostałych mieszkańców uwikłanych w lokalną politykę właśnie przez pryzmat tego tragicznego wydarzenia. Autorce ten proces udał się świetnie, już po kilku stronach bez problemu można się odnaleźć nie tylko w gąszczu imion i nazwisk oraz wzajemnych rodzinnych relacji wszystkich postaci, ale także z miejsca dostrzec polityczne różnice, jakie ich dzielą.

Oczywiście wakat w radzie trzeba obsadzić. Pierwsze rozdziały książki koncentrują się na przygotowaniach trojga mieszkańców do przyspieszonej kampanii wyborczej. Jednak “Trafny wybór” wcale nie jest tylko pokazem beznadziejnego debilizmu charakteryzującego ludzi małostkowych ani wzajemnych stosunków panujących w niewielkich miejscowościach. Owa kampania i rewelacyjne pokazanie bardzo różnych postaci, o różnych celach i różnej mentalności jest tylko pretekstem do zaprezentowania czytelnikowi kilku bardzo istotnych scen i sytuacji, pokazania różnych dramatów, na jakie natrafić może każdy z nas.

Wiadomo, że autorka opowieści o młodym czarodzieju doskonale wie, jak funkcjonuje psychika nastolatka. I tę wiedzę wykorzystuje także w “Trafnym wyborze”. Część historii opowiedziana jest z perspektywy nastolatków i ich brutalnego, pełnego brudu i surowych zasad świata, część z kolei pokazuje życie ludzi starszych, często znudzonych, zmęczonych, rozczarowanych życiem, rodziną, najbliższymi, osiągających ten smutny stan świadomości własnej nieprzydatności, zbyteczności istnienia, który czeka na każdego człowieka, a którego nie dostrzegą tylko ci najprostsi i najszczęśliwsi. Zaprezentowanie tak wielu osób z tyloma problemami, tylu różnych charakterystyk, tak wspaniale oddających istotę prawdy o nas samych bardzo mi zaimponowało.

Mamy tu narkotyki. Jest też sporo seksu w wydaniu nastolatków, co wagą problemu nie ustępuje narkotykom. Jest brutal terroryzujący całą rodzinę. Jest nastolatka poddawana codziennie torturom szyderstw, wyśmiewana, stopniowo popadająca w nerwicę. Jest nastolatek, którego poszukiwanie autentyczności i tożsamości siebie samego zaprowadzi w bardzo niedobre miejsce. Jest świetnie pokazany mechanizm działania pomocy społecznej, brak zrozumienia dla problemów innych u ludzi obok, brak świadomości, że na marginesie kiedyś może się znaleźć każdy z nas. Jest także pokazane jak tragiczna jest nerwica natręctw, jakich szkód może dokonać w głowie chorego.

Rowling rozkłada na czynniki pierwsze nieduże społeczeństwo, wskazując dokładnie gdzie i z jakiego powodu zaczyna się wszystko psuć. Bez satysfakcji pokazuje ludzi takimi, jakimi są, bez obietnicy, że będzie lepiej, bez wskazywania drogi jak uniknąć takich sytuacji - bo uniknąć się nie da. Wszystko prowadzi do potwornej tragedii, ogromnej katastrofy, ale spodziewanej i będącej idealnym podsumowaniem działalności małostkowych ludzi nie potrafiących się wznieść ponad sztucznie stworzone podziały, szczególnie te istniejące we własnych głowach. W sumie to bardzo pięknej katastrofy. Świetna książka, o wiele lepsza, niż się spodziewałem; jedna z tych, przez które można zarwać noc a na drugi dzień nawet się nie przejmować spóźnieniem do pracy - taka powieść je w zupełności usprawiedliwia :-)

The Casual Vacancy
Joanne K. Rowling
ZNAK 2012
wydanie elektroniczne: 573 strony

Strona książki na LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 19 listopada 2012

James Thompson - "Jezioro krwi i łez"

Drugi tom przygód inspektora Kariego Vaary pod każdym względem wydaje mi się być lepszym od pierwszego. Nie tylko sama historia tu opowiedziana jest ciekawsza (choć wciąż pozostajemy w świecie zaspokajania najróżniejszych fantazji, chwilami więc jest dość monotematycznie), ale autor przedstawia też o wiele bardziej interesujących bohaterów. No i sam Kari - to bardzo ostry człowiek, który na dalekiej północy, gdzie niewiele się dzieje, był spokojnym wielkoludem z odznaką i bronią. Teraz, po przeprowadzce do Helsinek, jest dwumetrową katastrofą w ciągłym ruchu, upierdliwym policjantem, który bez wahania straszy, grozi, uderza, ogólnie rzecz biorąc robi krzywdę.

Żeby nie było nudno, ani żeby autora nikt nie oskarżał o kopiowanie siebie samego, zamiast jednej historii kryminalnej mamy tu aż dwie. Po pierwsze inspektor musi rozwiązać sprawę brutalnego morderstwa kobiety (tak, znowu). Po drugie, otrzymał zadanie zbadania przeszłości jednego z fińskich bohaterów narodowych, dziewięćdziesięcioletniego starca, który onegdaj mordował hurtowo Ruskich. O, przepraszam, Sowietów. Jest to pretekstem do zapoznania się z dość słabo promowaną u nas historią Finlandii - odzyskaniem niepodległości, wojnami z ZSRR, a także przymierzem z hitlerowskimi Niemcami. I ta historia naprawdę wciąga.

Nie mniej od morderstw i zbrodni wojennych ciekawe są losy Kariego. Jego żona lada chwila będzie rodzić. Po przeprowadzce do stolicy musi odnowić kontakt z bratem, lekarzem, inaczej będzie jakoś tak głupio. Ponadto w odwiedziny przyjeżdża amerykańskie rodzeństwo Kate, jego żony. Każda z tych osób ma do pokazania pewien dramat, który powoduje, że postaci są bardzo autentyczne. Co jest bardzo potrzebne, bowiem im dalej patrzymy na część kryminalną, tym bardziej przypomina ona klasyczną gmatwaninę rodem z filmu sensacyjnego należącego do cyklu “zabili go i uciekł”. Na szczęście autor doskonale gra swoimi bohaterami na emocjach czytelnika, i na końcu, gdy kryminałowi śmiało mówimy: “żegnaj”, postaci jest znacznie trudniej pozostawić, nie brakuje i cliffhangera, przez który sięgnięcie po tom kolejny jest raczej oczywistością. O ile wiem “Helsinki White” już są w sprzedaży, tylko czekać na polskie tłumaczenie i elektroniczną wersję... mogliby się pospieszyć :-)

Lucifer's Tears
James Thompson
Amber 2012
wydanie elektroniczne: 304 strony

Strona książki na LubimyCzytać.pl

niedziela, 18 listopada 2012

James Thompson - "Anioły śniegu"

Inspektor Kari Vaara stanął kiedyś naprzeciw człowieka uzbrojonego. Musiał zabić, lub zostałby zabity. Akcja skończyła się roztrzaskanym przez kulę kolanem, które na zawsze wykluczyło go z funkcji patrolowego. Jednak za skuteczność został odznaczony medalem i pozwolono mu wybrać sobie nagrodę. Stwierdził, że z Helsinek wraca na prowincję, do swojej rodzinnej miejscowości położonej 170 km za kręgiem polarnym. Tam będzie detektywem.

Akurat trwa Kaamos, fińska noc polarna. Pół roku w ciemności. Dzięki książce Thompsona każdy z nas ma okazję doświadczyć jej depresyjnego klimatu na własnej skórze. W miasteczku dzieją się straszne rzeczy. Jednak nie w sensie kryminalnym - straszna jest codzienność, depresja zbiera ogromne żniwo. Okazuje się, że w Finlandii istnieje największy odsetek samobójstw w Europie. Finowie wcale też nie są ciepłymi ludźmi, są zamknięci w sobie, nie pragną pomocy w przeżywaniu tragedii, a wszystko to może mieć niebezpieczne skutki, zwłaszcza na tle rozgrywającego się dramatu. Młoda, przepiękna, czarnoskóra kobieta zostaje brutalnie zamordowana. Inspektor Vaara zabiera się do pracy, jednak z każdą kolejną odkrytą informacją wygląda na to, że jest najmniej odpowiednią osobą do kierowania śledztwem...

“Anioły śniegu” to książka napisana przez Amerykanina, jednakże od lat mieszkającego w Finlandii, i kompletnie zakochanego w tym kraju. Stąd też w książce znajdziemy całkiem sporo porównań między policją ze Stanów i z dalekiej północy, a także między otwartymi ludźmi z Ameryki i zamkniętymi w sobie, milczącymi Finami. Dzięki temu lektura jest przyjemna, ciekawa, nie nudzi. Sama zagadka z pewnością nie wywołałaby takiego zaangażowania z mojej strony, jak właśnie przedstawione tu zwyczaje oraz postaci. Polecam fanom kryminału, thrillera i dalekiej, zimnej północy.

Snow Angels
James Thompson
Amber 2012
wydanie elektroniczne: 253 stron

Strona książki na LubimyCzytać.pl

sobota, 17 listopada 2012

John Irving - "Świat według Garpa"

Najpierw książka mi się kompletnie nie spodobała. Swoim początkiem idealnie wpasowała się w to, czego tak bardzo nie lubię: wydawałoby się że sztucznie kreowaną kontrowersję, której jakość widoczna jest przede wszystkim dla różnych pechowych literatów, a ci, nie potrafiąc sklecić kilku rozdziałów, zostają polonistami, męcząc następnie pokolenia błazeńskim pytaniem “co autor miał na myśli?”. W pierwszej chwili “Świat według Garpa” był stanowczo zbyt wulgarny, by mógł mi się ot tak, po prostu, spodobać. Nie żebym był tak delikatnym czytelnikiem, że wulgaryzm mi przeszkadza - zwyczajnie wydawał mi się bezcelowy. A więc sztucznie kontrowersyjny.

Strasznie ciężko było do lektury wrócić. “Świat według Garpa” zajmuje mało zaszczytne miejsce wśród moich książek - jest jedną z tych, które czytałem całymi miesiącami. Kompletnie do mnie nie trafiła młodość Jenny Fields, jej sposób bycia, zachowanie i mentalność. Tak samo nudne było dzieciństwo Garpa. Sytuacja zmieniła się dopiero, gdy dorósł, pojechał z matką do Wiednia i zaczął pisać. Wtedy powrót do książki po przerwaniu lektury stał się wpierw nieco łatwiejszy, a rozdział czy dwa dalej od lektury było już trudno się oderwać.

Co śmieszne, powodem dla którego lektura zrobiła się tak bardzo zajmująca jest dokładnie to samo, co wcześniej mi nie odpowiadało. Zabawa z czytelnikiem w kreację - oto jest młody mężczyzna, nazywa się Garp. Pisze, proszę ja Was, opowiadanie. Tekst jest skonstruowany w taki sposób, że ja - prosty człowiek - znajdę w nim to i owo. Ale i ów krytyk, polonista, “znawca” będzie miał o czym myśleć. Poznając kolejne płody Garpa umierałem ze śmiechu widząc jak cudownie zawarł w nich tak dużą ilość kontrowersji, że niemalże widziałem “mistrzów krytyki literackiej”, jak męczą się z nimi, by w końcu poddać je tak wnikliwej analizie, że po prostu śmiech na sali. I to mi się bardzo podobało. Poza tym owe opowiadania i powieści Garpa naprawdę mają niezły wydźwięk, szczególnie “Świat według Bensenhavera”, którego pierwszy rozdział w całości możemy przeczytać. Oto jest coś, co zwala z nóg! A dalsza konstrukcja, jaką Garp wymyślił, to już pokaz tak genialnego połączenia dramatu z groteską, że normalnie samo życie :-)

No i ostatecznie “Świat według Garpa” okazał się być rewelacyjną powieścią, po zaliczeniu której nawet ów początek, który tak mi do gustu nie przypadł, okazuje się mieć sens i być jak najbardziej na miejscu. To piękny dramat, opowiadający o wielu ważnych kwestiach, przedstawiający punkt widzenia mężczyzny, próbujący także zrozumieć punkt widzenia kobiety. John Irving pokazał kilka tak potężnych przykładów ludzkiej głupoty, że natychmiast czytelnik doświadcza uczucia pokory, wynikającej ze zrozumienia. Każdy z nas czasem zachowuje się jak Garp-ojciec czy pani Ralph. Dobrze jest to zauważyć, dobrze jest sobie o tym przypomnieć.

Choć narracja powoduje, że często powaga jest nieobecna, chwilami Irving atakuje z całej siły, mocną pięścią prosto między oczy pokazuje także dramat. Zarówno taki codzienny, wynikający z pecha, także ten, który jest efektem tępoty ludzkiej, a wreszcie ten najgorszy, nieodwracalny, który czytelnik musi długo przełykać, nim wreszcie go strawi i będzie w stanie dalej czytać.

“Świat według Garpa” daje popalić. To zdecydowanie coś innego, coś odróżniającego się od tysięcy, jak nie setek tysięcy książek dostępnych na rynku. Jednocześnie komedia, jak i dramat, śmiertelna powaga obok groteski, sprawy niezwykle istotne obok tak błahych, że chwilami szkoda papieru, na którym zostały zapisane. No i ten niezwykły sposób przekazu, mówiący o tak wielu rzeczach w taki sposób, że różni ludzie zrozumieją go kompletnie w różny sposób. Co bardzo mnie bawi, i strasznie mi się podoba.

The World According To Garp
John Irving
Prószyński i S-ka 2007
wydanie elektroniczne: 508 stron

Strona książki na LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 12 listopada 2012

Tess Gerritsen - "Mumia"

Rozpoczynając lekturę miałem nadzieję, że okaże się nieco bardziej zajmującą niż dwie poprzednie książki o Jane Rizzoli i Maurze Isles (“Klub Mefista”, “Autopsja”). Według mnie widać w nich delikatny spadek formy, jakby zmiana formuły z pisania ogólnie o mordercach, na zajęcie się także innymi tematami (handel ludźmi, szeroko pojęte zło) spowodowała, że powieści są bardziej realistyczne, ale paradoksalnie mniej ciekawe.

Niestety trudno mi uznać “Mumię” za dzieło lepsze od wspomnianych dwóch, choć wraca do nieco bardziej klasycznej tematyki. Książka co prawda nie jest słaba, czyta się znośnie, momentami nawet przyjemnie, lecz trudno nie zauważyć sporej naiwności, o jaką autorka musiała czytelnika posądzić. Intryga zdecydowanie nadawała by się nawet nie do filmu, a co najwyżej do jednego odcinka jakiegoś kryminalnego tasiemca, motyw ze znajdowaniem mumii w podziemiach muzeum został przedstawiony w bardzo naciągany sposób, a narracja prowadzona jest tak, że czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, kto jest mordercą o wiele wcześniej od bohaterek. I zaczyna się denerwować, że żadna z postaci jeszcze na właściwy trop nie wpadła.

Jedyne, do czego nie mogę się przyczepić, to naukowe podejście autorki (lekarza z zawodu) do przedstawienia zadziwiających faktów z procesu mumifikacji. Zwłaszcza nie tej znanej z Egiptu, ale innego sposobu - bagiennego, o którym ostatnio zrobiono sporo reportaży i który na swój sposób jest fascynujący.

Książkę oczywiście polecam, zła nie jest, jednak daleko jej do “Grzesznika” i “Sobowtóra”, póki co według mnie najciekawszych odcinków o duecie Rizzoli & Isles.

The Keepsake / Keeping the Dead
Tess Gerritsen
Albatros 2010
399 stron

Strona książki na LubimyCzytać.pl

niedziela, 11 listopada 2012

Robert J. Sawyer - "WWW, tom 2. Wiedza"

W drugim tomie trylogii WWW powracamy do Caitlin, do niedawna ociemniałej nastolatki, która dzięki nauce mogła poznać co to wzrok. A odzyskując go stała się świadkiem narodzin świadomości w sieci internetowej, powstania istoty, którą nazwała WebMindem. Dziewczyna staje przed trudnym zadaniem: trzeba nauczyć nowy byt podstaw rozróżniania dobra i zła oraz ustanowić jakiś cel jego istnienia. Robert J. Sawyer z właściwym sobie zaangażowaniem, rozmachem i swobodą zaczyna snuć opowieść pełną wtrętów, odniesień do zarówno rozważań naukowców na temat Sztucznej Inteligencji, jak i widoku tego fenomenu w kulturze masowej. I trzeba przyznać, że chwilami rozmowy Caitlin z WebMindem przypominają te, które dwadzieścia lat temu toczył młody John Connor z niejakim T-800 w pewnym świetnym filmie.

Sawyer mimo że jest pełen wiary w ludzi, nie popada w przesadę ze swoim idealizmem. Stąd oczywistym jest, że pewne organizacje zwane rządowymi szybko na trop WebMindu wpadną i naturalnie pierwszą reakcją na wieść o powstaniu czegoś takiego będzie szybka konkluzja: zlikwidować! Książka jednakże nie zmienia się (na szczęście!) w kolejną opowieść jak to dzielna nastolatka ucieka przed agentami przez cały świat i pół Polski by na końcu dobro zwyciężyło. Nie, Robert J. Sawyer radzi sobie z tym problemem po swojemu: głupiec nigdy nie zwycięży z istotą inteligentną, dzięki czemu książka jest jednocześnie realna, gdzie nie brakuje bohaterów ograniczonych (szczególnie na najwyższych szczeblach władzy, czyli jak w życiu), a przy tym piękna tak bardzo, jak tylko opowieść o dążeniu do powszechnego szczęścia, wyższości nauki nad zabobonem i mądrości nad tępotą może piękną być.

Drugi tom jest doskonałym rozwinięciem poprzednika, gdzie pewne wątki zaczynają się wreszcie ze sobą wiązać, a osobowość WebMinda staje się zdecydowanym centrum historii. Przy tym Autor na szczęście nie zapomniał o pokazywaniu nie tylko wiedzy i mądrości, ale także ludzi. Caitlin mając do dyspozycji swojego nowego przyjaciela stanie przed trudnymi wyborami, pozna co to kuszenie, czy nie wykorzystać siły WebMinda dla siebie samej. Zmierzy się z urzędnikami i agentami, ale przyjdzie jej się także zmierzyć ze zwykłymi problemami nastolatki. Od książki nie można się oderwać, ten facet po prostu tak ma - jak pisze, to się czyta :-)

Watch
Robert J. Sawyer
Solaris 2012
450 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl

niedziela, 4 listopada 2012

David Weber - "Honor Harrington II. Honor Królowej"

Mam spory problem z panem Davidem Weberem. Polega on na tym, że jego militarna science fiction jest dla mnie w takiej samej mierze wciągająca, jak śmiertelnie nudna. W przypadku “Honoru Królowej” wrażenia mam bardzo podobne jak przy lekturze “Placówki Basilisk”. Z jednej strony strasznie spodobała mi się bohaterka oraz inteligentny sposób prowadzenia fabuły, tak odmiennej od taniego dramatu, z którym militarna science fiction mi się kojarzy... ale z drugiej strony zwyczajnie nie potrafię się skupić na lekturze, przeraźliwie długich dialogach, które bardziej przypominają monologi, niż rozmowy oraz opisach, które choć dla wielu z pewnością są ciekawe, mnie po prostu usypiają.

To dość niefajne uczucie, bowiem obiektywnie “Honor Królowej” wydaje mi się być nawet lepszą od tomu pierwszego. Nasza bohaterka, teraz już dość znana w pewnych kręgach, znowu zostaje wplątana w specyficzną, nietypową historię - tym razem ma pomóc w lokalnym konflikcie sąsiadów swojego Królestwa. Problemem jest jednak religia i zwyczaje ludzi, z którymi przyjdzie się jej kontaktować - w ogóle nie uznają kobiet gdzie indziej, jak w domu, rodząc dzieci i siedząc cicho. Widok Honor Harrington jako dowódcy okrętu państwa, którym także rządzi kobieta, to prawdziwy szok.

Wszystko to powoduje, że mamy do czynienia z kilkoma świetnie rozwiązanymi przez autora kwestiami, jest nieco filozofii, nie brakuje rozterek wewnętrznych licznych bohaterów, podobnie jak znajdziemy też sporo elementów dla militarnej science fiction obowiązkowych - walk w kosmosie, że tak oględnie to nazwę :) I wszystko byłoby doskonale, gdyby nie to, że każde odłożenie książki wywołane było gigantyczną sennością, a do powrotu musiałem się zmuszać. Zamiast czytać ją parę godzin, najwyżej dni - brnąłem z Honor Harrington przez kosmos tygodniami.

Krótko mówiąc: książka bardzo dobra, to ja się po prostu do militarnej SF nie nadaję, co za pech.

The Honor of the Queen
David Weber
REBIS 2000
500 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytać.pl

sobota, 3 listopada 2012

Izabela Meyza, Witold Szabłowski - "Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem"

Sam siebie zaskoczyłem chęcią przeczytania tego typu książki. To przecież żadna beletrystyka, a raczej dokument, rozbudowany reportaż. W dodatku zajmujący się tematem, który wałkuje się od 1989 roku i który na tapecie będzie przez kolejnych kilkadziesiąt lat - PRL-em. To nie jest dobry temat, przecież tłucze się nam od dawna, że PRL to zło, nie ojczyzna, że to sowiecki zabór, a nie Polska, że to zbrodnia, nie codzienne życie, że jeśli ktokolwiek może mieć jakieś “miłe” wspomnienia z okresu PRL, to z pewnością mówimy o zdrajcy, zaprzańcu, kto wie, czy nie zbrodniarzu, i w ogóle to wstyd! I hańba, oczywiście, także!

Pewnej soboty oglądałem, jak to mi się zdarza prawie cotygodniowo program Marcina Mellera “Drugie śniadanie mistrzów”. Jednym z gości był stosunkowo młody, choć myląco łysy :), bardzo uśmiechnięty mężczyzna. Jak się dowiedziałem, był to dziennikarz Witold Szabłowski i miał sporo do powiedzenia w temacie PRL. Nie dlatego jednak, że lubi się wymądrzać. Nie okazał się także być nastolatkiem urodzonym po stanie wojennym, który uwielbia stawać każdego trzynastego grudnia pod domem pewnego generała i krzyczeć o czymś, o czym nie może mieć bladego pojęcia. Otóż pan Witek wraz z żoną przeprowadzili eksperyment wzorowany na pewnym trendzie dziennikarskim, który przeważnie owocuje arcyciekawymi spostrzeżeniami: postanowili się przenieść na sześć miesięcy do Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Dosłownie, z tym, że bez udziału wehikułu czasu.

Wynajęli mieszkanie w “wielkiej płycie” na Ursynowie, pozbawili się komputerów, smartfonów, telefonów komórkowych, nagromadzili wiedzy o tym, jak ludzie sobie dawali radę w życiu codziennym... a potem mąż zaczesał się “na pożyczkę”, żona zrobiła sobie trwałą, dwuletnie dziecko wsadzili w tetrową pieluchę i przenieśli się do roku 1981. Zrezygnowali ze wszystkiego, co zostało wymyślone po tej dacie.

W pierwszej chwili byłem dość sceptyczny dla pomysłu. Kurczę (myślę sobie), to jednak jest taki temat, że zaraz nasi bohaterowie zostaną wrzuceni w sam środek bitwy polsko-polskiej, wielu “działaczy” powiesi na nich psy, że sobie robią jaja z poważnej sprawy... Ale już w chwilę później zmieniłem zdanie. Bowiem pan Witek, (nie wiem, jak pani Iza :) jest prawie idealnie w moim wieku, a oboje odtwarzać zamierzali idealnie ten okres, który sam jakoś tam z PRL-u pamiętam: lata osiemdziesiąte. W dodatku facet w programie tak fajnie opowiadał, że no po prostu trzeba było spróbować. No to najpierw fragment ebooka... i już było po mnie, po kilku akapitach kupiłem całą książkę :)

“Nasz mały PRL” według mnie nie jest nawet w najmniejszym stopniu próbą zabrania głosu w odwiecznym sporze. W ogóle nie podchodzi do sprawy PRL-u tak, jak przyzwyczaili nas do niego podchodzić politycy. Jest to eksperyment oparty na nostalgii, ale i poważnym podejściu do sprawy. Bohaterowie autentycznie odmówili sobie kompletnie wszystkich “zdobyczy” kapitalizmu i powiem Wam szczerze, że dokonali niesamowitego wyczyny. Po prostu jako czytelnik kojarzący tamten czas przeniosłem się razem z nimi, i wyprawa była niebywale zajmująca. W dodatku, co ważniejsze, wywołała mnóstwo emocji, od radości wspomnień, do przerażenia sposobem życia i istnienia, w pozbawionym jakichkolwiek (zdawałoby się) kolorów świecie.

Książka to kawałek świetnie napisanego tekstu, prezentowanego zarówno z perspektywy męża, jak i żony. “Nasz mały PRL” nie opowiada tylko o tym, jak było wtedy, ale także o tym, jacy jesteśmy dzisiaj. Jak mocno związani jesteśmy z nowoczesnością, z zabawkami podarowanymi nam przez kapitalizm - jak mocno uzależnieni jesteśmy od zupełnie zbytecznych informacji, kontaktu innego niż osobisty, jak bardzo jesteśmy zamknięci w sobie przed innymi ludźmi, jak mocno można zgłupieć w świecie, gdzie wszystko jest pod ręką i nie ma potrzeby wykonywania żadnego wysiłku, bo to zdobyć.

Pewnie, że często można odetchnąć z ulgą podczas lektury. To były straszne czasy - patrząc na nie z dzisiejszej perspektywy. Ale - bo musi się pojawić jakieś ale - można także wpaść w melancholię i rzeczywisty smutek nad utraconymi dniami, gdzie niby nie było nic, ale było tak wielu ludzi dookoła. Teraz wokół mamy wszystko, lecz jesteśmy sami. I co gorsza dobrze nam z tym.

Od lektury nie można się oderwać, wciąga maksymalnie. Dla mnie, przeżywającego dzieciństwo w latach osiemdziesiątych książka jest wyprawą w dawne czasy, które były tak złe w skali makro, jak wspaniałe w skali mikro. Autorzy konsekwetnie do samego końca starają się uniknąć wchodzenia w środek konfliktu polsko-polskiego, i nawet Im to wychodzi. Oczywiście, że PRL był okropny, ale żyć było trzeba. Ojczyzna ojczyzną, ale do garnek sam się nie napełnił. Był czas na demonstracje i próby zmian, ale był też czas na zwykłe życie, ze wszystkimi jego blaskami i cieniami.

Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem"
Izabela Meyza, Witold Szabłowski
Wydawnictwo ZNAK 2012
wydanie elektroniczne: 307 stron

Strona książki na LubimyCzytać.pl