czwartek, 29 grudnia 2011

Stephen King "Historia Lisey"

Zanim ktokolwiek sięgnie po tę powieść, zachęcony opisem znajdującym się na okładce, warto wiedzieć, że “Historia Lisey” to bardzo nietypowa książka Stephena Kinga. Przypomina bardziej coś na kształt literackiego eksperymentu, zabawy, której podjął się ktoś, komu wolno - po dziesiątkach wydanych pozycji King sobie zaszalał, stworzył coś “z zupełnie innej beczki”. Książka jest trudna, specyficznie napisana i nie ma zbyt wiele wspólnego z typowymi dla autora historiami wciągającymi od pierwszej do (prawie) ostatniej strony.

Jedno jest pewne: mąż tytułowej bohaterki nie żyje. A potem zaczyna się zabawa, z której oczywiście wiele wynika, jednak przebrnięcie przez to wszystko uda się nielicznym. W każdym razie książka opowiada o tym, jak Lisey po dość długim czasie od pogrzebu decyduje się wreszcie przejrzeć rzeczy, które małżonek po sobie zostawił. Wędruje w swojej pamięci po kolejnych wydarzeniach z ich wspólnego życia, ponownie toczy rozmowy z napotkanymi wówczas ludźmi, przeżywa to wszystko jeszcze raz. Oczywiście gdzieś po drodze mamy śliczną historię o miłości, a gdzie indziej trafiamy na - jakżeby inaczej! - Coś Złego.

Nie będę kłamał - trudno jest się w tym wszystkim odnaleźć. Całość czasem jest porozrzucana niczym myśli szaleńca. Owszem, czuć gdzieś w tym wszystkim sens, jakiś wątek, który chce się poznać dalej, dowiedzieć o co chodzi, lecz jednocześnie lektura może nie tyle nuży, co męczy i w zasadzie dawałem radę zaliczyć tylko kilkanaście stron dziennie, po czym musiałem pomóc sobie jakąś inną książką, gdyż inaczej bym natychmiast spał zdrowym, mocnym snem :-)

Lisey's Story, Prószyński i S-ka 2006, 408 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 28 grudnia 2011

Robert Kirkman, Jay Bonansinga "Żywe Trupy. Narodziny Gubernatora"

Kim jest Philip Blake wie każdy, kto nie ograniczył swojego zainteresowania Żywymi Trupami do samego serialu telewizyjnego. Facet był - nie bójmy się mocnych słów - komiksowym objawieniem, arcyłotrem, Czarnym Charakterem Doskonałym. Dzięki jego obecności komiks “The Walking Dead” nabrał nowego kształtu, socjologiczny eksperyment prowadzony przez Roberta Kirkmana otarł się o sztukę, a po ostatecznym rozwiązaniu kwestii Gubernatora Blake’a poziom opowieści zaczął delikatnie opadać. Postać Gubernatora została nagrodzona najważniejszymi komiksowymi nagrodami, a fani serialu, którzy znali komiks wcześniej, lub dzięki telewizji po niego sięgnęli modlą się do swoich bogów, by producenci nie dali ciała przy przenosinach jego postaci na srebrny ekran, co niewątpliwie musi nastąpić.

Na początku obawiałem się, że książka jest tylko skokiem na kasę. Serial, choć w drugim sezonie podniósł poziom, jednak oryginałowi nie dorównuje. Ale autorzy zarabiają :-) I podczas lektury przez całkiem spory czas to uczucie miało swoje potwierdzenie. Książka jest bardzo ok, ale nie nazwałbym ją porywającą - plasuje się idealnie swoim poziomem do serialu telewizyjnego, odstając jednak wyraźnie od komiksu. Aż do czasu.

“Narodziny Gubernatora” opowiadają w zasadzie tę samą historię co komiks i serial, zmieniają się jedynie postaci. Mamy tu dwójkę braci - twardego i miękkiego, twardy dodatkowo opiekuje się córką, ponadto towarzyszy im przyjaciel. Akcja jest dokładnie taka, jaką znamy od dawna - wpierw oszołomienie i podjęcie próby przeżycia w swoim własnym środowisku, następnie wyprawa do Atlanty, gdzie ponoć istnieje jakieś centrum dowodzenia, w końcu rozpacz, gniew, wreszcie zrozumienie.

“Żywe Trupy” nigdy nie były opowieścią o krwi i flakach, nawet w tych momentach, w których mówiły o flakach i krwi. “The Walking Dead” to przede wszystkim socjologiczny eksperyment, w którym zombie to jedynie tło dla ukazania prawd o nas samych, o ludziach, jak zachowujemy się w sytuacji, gdy zabrakło kontroli, prawa i porządku. “Narodziny Gubernatora” doskonale wpisują się w taki schemat, nawet lekko zmieniając role bohaterów - w trakcie dość krótkiej historii znajdzie się miejsce i na pokazanie nowych twarzy, często brutalnych, wręcz szalonych, ale jest też czas na pokazanie zmian zachodzących w bohaterach, idących w podobnym kierunku.

Całość jest napisana dobrze i sprawnie, a czepiać się można jedynie tłumaczenia, ewentualnie redakcji czy korekty, wszystko jedno. W każdym razie trafiłem na sporo “kwiatków”, gdzie zdania były pozbawione sensu, gdy zdawało się, że bohater np. strzela do samego siebie (pomyłki z imionami postaci) i tym podobne. Trochę psuje to zabawę, wiadomo.

Końcówka książki to jednak taki majstersztyk, że ani wcześniejsza jej zaledwie “poprawność”, ani błędy nie mają znaczenia. Przez cały czas trwania lektury zastanawiałem się, jak też autorzy wybrną z sytuacji, w której ogromna większość czytelników ich książki doskonale wie, czego się spodziewać? Przecież fani komiksu znają Gubernatora Blake’a... i jego dzieło. Już myślałem, że książkę będzie można polecić głównie tym, którzy skupili się na serialu i postaci Philipa nie kojarzą - a tu TAKIE zaskoczenie. Otóż Kirkman stanął (znowu) na wysokości zadania i zaserwował nam na końcu tak piękne pomieszanie z poplątaniem, że książka z dobrej od razu stała się bardzo dobrą, zaskoczenie jest totalne. Autor znowu pokazał, że jego wiedza o ludzkiej psychice jest imponująca, i jedyne, czego pragnie czytelnik po zamknięciu książki, to wrócić do komiksu - i to nie do Ricka Grimesa i jego rzewnej historii, a właśnie do Philipa Blake’a, Gubernatora Blake’a, postaci nie tylko szalonej, ale przede wszystkim tragicznej.

The Walking Dead. Rise of the Governor, Sine Qua Non 2011, 364 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 25 grudnia 2011

Stephen King "TO"

“TO” jest powieścią, której nigdy nie zapomnę. Po pierwsze dlatego, że książka autentycznie straszy. Po drugie dlatego, że King (znowu) pokazuje bohaterów tak wspaniale skonstruowanych, że poznawanie ich historii jest (przeważnie) bardzo zajmujące. Po trzecie - nigdy nie zapomnę “TEGO” z powodu rozczarowania, jakie przeżyłem gdy skończyłem 2/3 książki i zacząłem zbliżać się do końca.

Akcja książki dzieje się w słynnym już, fikcyjnym miasteczku Derry w stanie Maine. Tu warto dodać, że w zasadzie “TO” jest matką wszystkich książek o Derry, warto się z “TYM” zapoznać przed sięgnięciem po kolejne, z tą miejscowością mające wiele wspólnego, jak chociażby "Bezsenność", "Łowca snów" czy nawet najnowszą "Dallas ‘63". W każdej z nich mniej lub bardziej akcja nawiązuje do wydarzeń znanych z “TEGO”. Nigdy w stopniu nie pozwalającym na dobrą zabawę, ale zabawa będzie jeszcze lepsza, gdy dowiemy się co też działo się w 1958 roku dokładnie, skąd się wzięła powódź w latach osiemdziesiątych i tak dalej. Dodamy sobie w ten sposób klimatu.

“TO” opowiada o grupie przyjaciół, którzy pod koniec lat sześdziesiątych ledwo co przekroczyli dziesiąty rok życia. Mamy tu do czynienia z ciekawostką w sposobie prezentacji akcji - równolegle obserwujemy wydarzenia z 1958 roku oraz z 1985, kiedy ci sami bohaterowie ponownie, po latach zawitali do Derry. Znowu w celu zmierzenia się z “TYM”. Wydarzenia się przeplatają, często jeden rozdział przechodzi w kolejny, lecz rozgrywający się ćwierć wieku wcześniej (bądź później).

Podaruję sobie próby określenia bez spoilerowania TEGO. Zaznaczę jedynie, że TO bywa przerażające, szczególnie gdy czytelnik spróbuje odnaleźć siebie samego z czasów, gdy sam miał lat jedenaście czy coś koło tego. King nazywany jest Mistrzem nie bez powodu, więc umieszczenie siebie samego wśród bohaterów jest banalnie proste, a lektura natychmiast robi się klaustrofobiczna, klimat jest potwornie ciężki, a wydarzenia tu opisane są autentycznie straszne.

Sytuacja zachwytu nad “TYM” trwała do połowy powieści. Potem nagle do głosu doszedł ten King, którego znam z m.in. "Bastionu" czy “Łowcy snów” - zacząłem cierpieć na nadmiar informacji o postaciach. Lektura zaczęła się dłużyć, była wręcz nudna. Autor oddala moment, w którym czas na konfrontację czy wyjaśnienia, bawiąc się kolejnymi przetasowaniami w przeszłości i teraźniejszości, odkrywając coraz to nowsze karty wydarzeń, niestety coraz słabsze, coraz bardziej psujące historię. Ale najgorsze dopiero przed nami, bowiem na sam koniec powieści przychodzi ten King, którego pamiętamy z "Lśnienia" i "Ręki mistrza", lecz w “TYM” jest jeszcze bardziej destruktywny. To, co prezentuje na końcu, sposób, którym wyjaśnia istotę TEGO jest tragiczny. Dla mnie wręcz nie do przyjęcia. Zakończenie “TEGO” to prawdopodobnie największe literackie rozczarowanie, jakie przeżyłem w życiu. Nigdy bym się nie spodziewał, że autor może aż tak odlecieć w swojej wyobraźni, by z realnej grozy zrobić równie autentyczną groteskę, a przez zupełnie zbędne dodanie elementów “kosmicznych” kompletnie zniszczyć wspaniałe dzieło, jakim książka była przez pierwsze 2/3 swojej objętości. To, co King tu przygotował jest po prostu trudne do opisania, w głowie się nie mieści, jak mógł tak zepsuć coś, co zdawało się być tak dobre.

Trudno wystawić ocenę wyrażoną cyfrą. Jest to książka jednocześnie genialna i beznadziejna, w której to, co najbardziej w Kingu lubię spotyka się z tym, czego w Jego prozie nienawidzę. Przekolorowane zakończenie, gigantyczny fajerwerk, którego nawet hollywood by nie zaakceptowało, uderza o wiele bardziej niż w “Lśnieniu”, bowiem “TO” jest też od “Lśnienia” o wiele bardziej wciągające, ale i przerażające. Zatem jednoznacznej oceny książki nie będzie, bowiem zasługuje ona zarówno na 9/10, jak i na 1/10.

It, Albatros 2009, 1104 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 18 grudnia 2011

Stephen King "Dallas '63"

Najnowsza powieść Kinga jak zwykle okazuje się być czymś o wiele, wiele większym niż zapowiadają słowa zachęcające do kupna, wydrukowane na wewnętrznej stronie okładki. Podróż w czasie, by ocalić prezydenta Kennedy’ego? Jasne, o tym właśnie “Dallas ‘63” opowiada. Tak gdzieś w jednej piątej swojej objętości. Bo reszta to po prostu genialna powieść o zwykłym człowieku, jego pasjach, miłości i odpowiedzialności.

Warto dodać, że nie jest to horror. Owszem, w pewnych momentach wyraźnie widać, że Kinga zawsze coś w tym kierunku ciągnie; bohater przenosi się nie do 63. roku, tylko do 58., kilka lat musi minąć, nim zamach się odbędzie, w tej chwili Kennedy jest zaledwie senatorem. Ale dziwnym trafem w roku 1958 toczył się spory fragment powieści “To”, której akcja rozgrywała się w Derry, w Maine (bo gdzieżby indziej...), i do Derry oczywiście nasz bohater zawędruje, a klimat momentalnie zrobi się bardzo ciężki. Jednak poza tego typu wyjątkami “Dallas ‘69” z grozą w typowym znaczeniu niewiele ma wspólnego. I bardzo dobrze, bo znając genialne powieści Mistrza, jak choćby “Lśnienie”, czy z nowszych “Ręka mistrza” wiem, że ich końcówki rozczarowują... właśnie swoją nieco przekolorowaną grozą. A tu jest od samego początku do końca idealnie. Fabuła, mnogość postaci autentycznych, także te fikcyjne oraz dbałość o zachowanie przejrzystości wydarzeń, ale zarazem wprowadzenie mnóstwa wątków dodatkowych - wszystko to potrafi zwalić z nóg. Autor tak wspaniale łączy ze sobą kolejne wydarzenia, że czytelnika chwilami może ogarnąć oszołomienie. Jak On to zrobił, kurde balans? Prawie dziewięćset stron genialnej rozrywki bez wad - oto Stephen King na jakiego czekałem, normalnie nie ma się do czego przyczepić :-)

To zdecydowanie jedna z pięciu najlepszych powieści jakie czytałem w życiu.

11/22/63, Prószyński i S-ka 2011, 858 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 14 grudnia 2011

Marcin Ciszewski "www.1939.com.pl"

Całkiem sporo polskich autorów zabawiało się z historią alternatywną Polski, ze szczególnym uwzględnieniem czasów drugiej wojny światowej. O ile jednak Andrzej Pilipiuk wybrał formę opowiadania, a Sebastian Uznański poszedł w kierunku powieści z większą dawką filozofii, a mniejszą akcji, tak Marcin Ciszewski wybrał akcję właśnie. Autor wydaje się być wielkim fanem wojskowości czy też militariów, bowiem z każdej strony książki widać jego pasję.

Bohaterem jest 36-letni podpułkownik Wojska Polskiego, który ostatnimi czasy średnio się czuje w swoim otoczeniu. Nim jednak podejmie decyzję o opuszczeniu wojska, trafia mu się propozycja, której nie był w stanie odrzucić. Ma nią być wyprawa do Afganistanu, lecz jego zgoda nie wynika wcale z chęci walki, a z zupełnie innego powodu...

W wyniku spisku oraz działania niebywałej wręcz technologii cały batalion przenosi się do 1939 roku. Jest akurat pierwszy września. Wszyscy wiemy, co to oznacza. Akcja książki opisuje podejmowane działania podpułkownika w celu walki z nazistami, zajmuje się także próbami wyjaśnienia podróży w czasie i odnalezienia sposobu powrotu do roku 2007.

Ciekawe jest, że nim cofniemy się w czasie mija całkiem spora część lektury. Poznajemy bohaterów, stworzonych niczym ze “Złota dla zuchwałych”, grupę dobrych przyjaciół, specjalistów w swoim fachu, zgraną paczkę. Niektóre jednak wydarzenia, które im się przytrafiają są dość... dziwne. Mimo usilnych prób nie potrafiłem sobie wyobrazić sceny walki z gangsterami-przemytnikami, którą zakończyła regularna bitwa z użyciem broni palnej. Jakoś mi to nie pasuje w naszym kraju. Podobnie pojawiające się w tle love story - uczucia między bohaterem i jego towarzyszką są może i przepiękne, jak to z miłością bywa, ale wykonanie wywołało u mnie wielkie zdziwienie, zaskoczenie. Wydarzenia przeczą wszystkim antyszowinistycznym wyobrażeniom o kobietach w armii, jakich można nabrać oglądając dokumenty z wojska, gdzie kobiety są równorzędnymi partnerami dla mężczyzn. Bezradność kobiety-żołnierza jest chwilami wręcz krępująca.

Nie brakuje jednak także momentów, gdzie autor świetnie się bawi, a czytelnik razem z nim. Dialogi bywają naprawdę dobre (szczególnie w momencie czystej akcji), wspólnota braci broni jest ukazana w całej okazałości, także ludzka podłość i prymitywizm odmalowane są zgodnie z rzeczywistością. Na szacunek zasługuje według mnie też wybrnięcie z kwestii podróży w czasie - autor jakby doskonale zdając sobie sprawę, że to już było ze sto razy, nie stara się odkrywać Ameryki, całą sprawę wyjaśnia prosto, wręcz: prostacko, za to z zaangażowaniem skupia się na efekcie przeniesienia się z doborowym i konkretnie wyposażonym batalionem ponad sześćdziesiąt lat wstecz.

Nie ma sensu ukrywać, że cała historia pokazana w “www.1939.com.pl” jest tylko pretekstem do zabawy w wojnę, która wielu mężczyznom (a i niektórym kobietom) nigdy się nie znudzi. Autor z pasją opisuje liczne działania wojenne, prowadzi bitwy, zastanawia się nad taktykami, kombinuje posiłkując się wiadomościami zebranymi z historii. Dla maniaków wojska i akcji tego typu pozycja idealna, dla fanów rozrywki już nieco słabsza (jednak sprawa z kobietą z przeszłości mocno psuje zabawę), tak czy siak jednak warta polecenia, zaangażowanie Marcina Ciszewskiego robi wrażenie.

www.1939.com.pl, Fabryka Słów 2008, 334 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 9 grudnia 2011

Walter Isaacson "Steve Jobs"

Steve Jobs sobie wymyślił, że jego biografię, prawdziwą, autoryzowaną, pełną faktów a nie domysłów i prywatnych opinii powinien napisać specjalista. Jego wybór padł na Waltera Isaacsona, autora biografii m.in. Einsteina, Kissingera i Franklina. Steve’owi się nie odmawia, także z czasem pisarz się zgodził.

Do myślenia daje rok, w którym założyciel i prezes Apple zgłosił się do biografa po raz pierwszy: 2004. Dziś dobrze wiemy, co ta data oznaczała - Jobs właśnie się dowiedział o swojej chorobie, raku trzustki. Nim jednak Isaacson usiadł do pracy minęło kilka lat.

Książka jest oparta na ponad czterdziestu wywiadach z Jobsem oraz wszystkimi, którzy byli ważni nie tylko dla niego czy dla Apple, ale w ogóle dla technologii cyfrowej. Autor rozmawiał zarówno z przeciwnikami, jak i przyjaciółmi Steve’a, a efektem jest ponad siedmiuset stronicowa cegła opowiadająca jak naprawdę z Jobsem było. Od samego początku, do roku 2011, gdy praca nad biografią została ukończona, i zaledwie miesiąc przed jej przewidywaną premierą Steve Jobs zmarł, po imponująco długiej walce ze śmiertelną chorobą.

Książka jest doskonała, nie tylko z powodu umiejętności pisarza, nie tylko z powodu historii, którą opowiada. A Jobs miał życie tak charakterystyczne, tak nietypowe, że jest o czym pisać. Jest doskonała głównie dlatego, że opowiada o Jobsie dokładnie w taki sposób, w jaki Steve nigdy nie chciał o sobie mówić, od jakiego się odcinał. Mówi bowiem prawdę o nim i jego życiowej postawie, pełnej gniewu i histerii, płaczu i braku empatii, o człowieku wręcz okrutnym, ba, nawet podłym. Jednocześnie pokazuje nam żywot osoby przepełnionej pasją do wszystkiego, co dla niej ważne - w tym wypadku jest to szeroko rozumiana technologia oraz dbałość o detale, o projekt, o wygląd. Życie Jobsa, jego kolejne decyzje, poglądy dla wielu mogą być prawdziwą inspiracją, tego faceta nie trzeba nawet oglądać na kolejnych prezentacjach, wystarczy poczytać co ma do powiedzenia i poznać, jakimi zasadami się kierował przy projektowaniu kolejnych produktów, by móc odczuć jego ogromną pasję, zaangażowanie, wręcz miłość do kreacji.

Jest to pozycja bardzo krytyczna. To nie jest pean pochwalny dla Jobsa, wręcz przeciwnie. Można nieraz odnieść wrażenie, że nie był to człowiek zrównoważony, że jego sposób myślenia i postępowania graniczył często wręcz z chorobą psychiczną, autyzmem czy Aspergerem. Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia - sposób, jakim kierował firmą Apple przypomina żelazną dyktaturę, władzę absolutną, gdzie każda napotkana osoba jest albo debilem, albo geniuszem. Dzięki temu, i dzięki niebywałej charyzmie Steve’a powstało tyle wspaniałych produktów, które dla wielu są niezrozumiałe, dla wielu nie do przyjęcia, ale jedno jest pewne: są wyjątkowe.

Steve Jobs, Insignis 2011, 700 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 8 grudnia 2011

Jennifer Lynch "Sekretny dziennik Laury Palmer"

Zabójstwo Laury Palmer było punktem wyjściowym jednego z najdziwniejszych, a jednocześnie najciekawszych seriali telewizyjnych jaki miałem okazję zobaczyć. Do dziś można się zastanawiać do jakiego gatunku ów serial można by zaliczyć - jeszcze thriller, już horror, fantastyka z dreszczykiem, czy może po prostu zapis tego, co statystycznie rzecz biorąc często się przytrafia, ale rzadko się o tym mówi? Nie ważne - rzecz była autentycznie wybitna, i nawet jeśli drugi sezon był nieco nadmuchany, trzeba oddać sprawiedliwość twórcom - duet David Lynch i Kyle MacLachlan spisał się świetnie, tworząc opowieść skonstruowaną w tak przemyślny sposób, że nawet dziś, po dwudziestu latach w ogóle się nie zestarzała.

Na fali serialu powstały kolejne produkty, jak to w kapitaliźmie bywa. O ile jednak jakość filmu fabularnego jest dyskusyjna, tak książka, napisana przez córkę reżysera, stoi na niezłym, według mnie, poziomie. Z tym, że trzeba sobie uzmysłowić jedną, podstawową rzecz: to jest wypełniona brutalnym seksem powieść tylko dla dorosłych, którzy mają specyficzne podejście do rzeczywistości. Krótko mówiąc: bawić się będą w miarę dobrze jedynie ci, którzy zdają sobie sprawę z brudu otaczającego nas świata, w którym im łagodniej ktoś wygląda, im jest milszy i lepszy dla innych, tym większym okazuje się być zboczeńcem, zwyrodnialcem, psychopatą.

Jak tytuł wskazuje, mamy do czynienia z pamiętnikiem Laury Palmer. Otrzymuje go w wieku dwunastu lat, lecz mylić będzie się ten, kto stwierdzi, że pewnie z początku będzie to zapis codzienności małej dziewczynki. Już drugi wpis bowiem kończy się słowami, które autentycznie niejednemu zmrożą krew w żyłach: “mam nadzieję, że BOB nie przyjdzie dziś w nocy...”.

To, co przeżywa Laura Palmer jest nie do opisania. To straszne, przerażające wręcz wydarzenia, genialnie komponujące się ze wszystkim, co w trakcie dwóch sezonów serialu odkrył agent Dale Cooper. Brud, jakim pokryte jest życie małej dziewczynki jest odrzucający; autorka robi co tylko w jej mocy, by pokazać i wyjaśnić wszystkie kwestie, które doprowadziły Laurę do tego stanu, w którym zakończyła swój żywot. Tego samego stanu, w który nie był w stanie nikt uwierzyć, że młoda dziewczyna może być taką...

Laura opowiadając pamiętnikowi o swoich kolejnych przeżyciach czasem wspomina też o znanych nam z serialu postaciach. Nie tylko tych negatywnych, z którymi - z oczywistych względów - miała do czynienia najwięcej. Wspomniany zostaje i szeryf Truman, i Pieńkowa Dama oraz cała reszta bohaterów, mających swoje problemy. Można poczuć się jak wśród starych znajomych.

Książka zupełnie tak, jak serial, miesza w głowie, zostawiając czytelnika z mnóstwem pytań. Córka reżysera stanęła na wysokości zadania, bardzo dobrze wywiązując się z powierzonej jej roli. Czytać książkę można tylko i wyłącznie po obejrzeniu serialu, jest bardzo przyjemnym uzupełnieniem tej niesamowitej historii. Warto też zastanowić się nad umieszczeniem jej w jakimś trudno dostępnym miejscu - nawet nie chcę myśleć o spustoszeniu, jakiego dokonała by w głowie młodszego czytelnika, lepiej zamknąć ją gdzieś na klucz. Albo kilka kluczy.

The Secret Diary of Laura Palmer, FIS 1990, 207 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Robert J. Szmidt "Apokalipsa według pana Jana"

Swego czasu zachwycałem się opowiadaniem Roberta J. Szmidta “Polowanie na jednorożca”, a potem narzekałem, jak to autorowi udało się zmarnować ogromny potencjał doskonałego pomysłu w powieści ukazującej dalsze losy bohaterów. W przypadku “Apokalipsy według pana Jana” nie jest aż tak źle, jak w “Polowaniu...”, ale schemat niestety zdaje się być podobny.

Prolog do książki to zarazem według mnie jej najlepszy fragment. Traktowany jako odrębna całość okazuje się być świetnym opowiadaniem, opisującym jakim sposobem doszło do rozegrania się na świecie klasycznej apokalipsy oraz co z niej wynikło konkretnie na ziemiach polskich, a jeszcze bardziej konkretnie w jedynym i niepowtarzalnym mieście Wrocławiu. Bohaterowie, gdy wreszcie wyszli z bunkrów, zobaczyli widok przerażający, miasto opanowane przez ludzi potężnie zdeformowanych, chorych na choroby popromienne, ale jednocześnie sprawnie zorganizowanych i tworzących coś na kształt początkowej państwowości. Przewodzi im główna postać powieści, niejaki Pan Jan.

I kiedy lektura robi się niebywale interesująca, gdy autor pokazuje świat twardy, w którym do władzy doszła osoba jednoznacznie negatywna, ale jednocześnie pełna specyficznego uroku, o zdecydowanych poglądach, które choć brzmią utopijnie, to jednak powodują u czytelnika uśmiech i doping... wtedy nagle mamy koniec prologu, i od pierwszych akapitów kolejnej części książki rozpoczyna się powolny, ale sukcesywny spadek poziomu lektury.

"Apokalipsa według pana Jana" z jednej strony ukazuje tytułowego bohatera, którego naprawdę można polubić i podziwiać, jednocześnie ciesząc się, że nie mamy z nim do czynienia osobiście. Facet jest błyskotliwy i inteligentny, ale przez cały czas, do samego końca można się zastanawiać na ile jego kolejne czyny dyktowane są mądrością, a na ile... może nawet szaleństwem? Robert J. Szmidt doskonale się spisuje, ani razu nie stając po stronie swojego bohatera; nawet przez moment nie odczuwamy, że wszystkie kolejne przepisy i prawa, jakie Pan Jan wprowadza są wynikiem urazów autora czy obrazem Jego światopoglądu. Co zaznaczam, bo koledzy pisarze z Fabryki Słów mają niezdrowy zwyczaj "nauczania" czytelników własnego, spaczonego obrazu rzeczywistości, co u mnie powoduje odruch wymiotny i natychmiastowe odłożenie książki. A Robert J. Szmidt bawi się, pokazuje pewne próby polepszenia świata, do końca jednak zachowując dystans. Nie sposób autorowi nie kibicować i rozmyślać na ile dany motyw by się sprawdził w rzeczywistości.

Z drugiej strony książka wraz ze swym biegiem staje się coraz mniej “typowo postapokaliptyczną”, coraz rzadziej opowiada o zmianach na świecie i w społeczeństwie, coraz częściej natomiast na plan pierwszy wysuwa się czysty militaryzm. Kolejne armie i dowódcy, kolejne problemy: wpierw walka z bandami rabusiów, potem zmagania z innymi ośrodkami władzy tworzącymi się na terenie dawnej Rzeczypospolitej czy poza nią. Dla fanów tego typu akcji powieść będzie czystą przyjemnością, gorzej z tymi, których opisy potyczek i batalii, rodzajów broni oraz sprzętu nie podniecają ;-) Ogólnie rzecz biorąc bawiłem się dobrze, na pewno lepiej, niż przy wspomnianych "Kronikach Jednorożca", ale prolog obiecywał o wiele, wiele więcej, niż dostałem, i niestety jestem jednak dość rozczarowany całością.

Apokalipsa według pana Jana, Ares2 2003, 256 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 4 grudnia 2011

Mario Puzo "Dziesiąta aleja"

"Dziesiąta Aleja" opowiada o kolejnych losach rodziny, jednej z wielu o włoskim rodowodzie zamieszkujących okolicę wokół tytułowej ulicy. Całość jest opowiedziana z wyraźnym wyróżnieniem postaci żony i matki, Lucii Santy, niepiśmiennej kobiety walczącej z dnia na dzień o dobry byt dla swoich najbliższych.

Książka nie zawiera szybkiej akcji ani drugiego dna - rzeczywiście jest tylko o kolejnych dniach, codziennych problemach, na które składa się brak pieniędzy, przeróżne nieszczęścia, choroby, coraz głupsze przepisy, w końcu także ekonomiczny kryzys i wojna. Nie jest to także powieść, w której autor prezentuje nam postaci obdarzone ambicją czy żyłką do interesów - nie obejrzymy wspinania się po drabinie społecznej na coraz lepsze i ważniejsze stanowiska. Jest to zapis, pokazujący jak wyglądało życie włoskich imigrantów po przybyciu do Ameryki.

Można się dużo dowiedzieć o włoskich rodzinach i ich charakterystycznym sposobie myślenia, honorze, ale także temperamencie i podejściu do rzeczywistości. O kłopotach, w które wchodzili z własnej winy oraz jak sobie z nimi radzili, jak wychowywali dzieci oraz traktowali najbliższych. Dobrze się książkę czyta, choć przed sięgnięciem po nią warto pamiętać, że nie jest to powieść pełna akcji, nie posiada także zbyt wielu wątków, nie można jej postawić ani obok "Ojca chrzestnego", ani obok "Głupcy umierają".

The Fortunate Pilgrim, Albatros 2005, 320 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 1 grudnia 2011

Andreas Eschbach "Video z Jezusem"

Andreas Eschbach wydaje mi się być pisarzem, który ma dość konkretne, “twarde” podejście do kościoła, szczególnie katolickiego. Jego powieść "Gobeliniarze" zajmowała się w dużej mierze religią jako taką właśnie, a poglądy autora były widoczne także w powieści dotyczącej zupełnie innego tematu, "Bilion dolarów".

Należę do tych czytelników, którzy lubią otwarte podejście do kwestii wiary samej w sobie, a także eksperymentów i rozważań na temat katolicyzmu. Znając podejście autora do tematu obiecywałem sobie wiele po “Video z Jezusem”, niestety chyba zbyt wiele.

Powieść opowiada o niezwykłym znalezisku jakiego dokonano na terenie Izraela. Odnaleziono kości człowieka, który trzymał niezwykłą rzecz: instrukcję obsługi kamery video. Niezwykłość odkrycia polega na tym, że nie ma najmniejszych wątpliwości, że kości leżą tu od około dwóch tysięcy lat. Skąd zatem instrukcja sprzętu, który nie tylko nie pasuje do tamtych czasów, ale także do naszych? Jak się bowiem okazuje, kamera jeszcze nie powstała, będzie gotowa dopiero za trzy lata...

Mamy kilku bohaterów. Pierwszym z nich jest pisarz science fiction, szybko zawołany na miejsce przez potężnego biznesmena, kolejną ważną postać. Do tego dochodzi jeszcze młody mężczyzna, który odkrył znalezisko, dość ciekawy bohater, ambitny człowiek, pracujący dla zabawy i przygody, a nie pieniędzy. Pisarz wraz z biznesmenem podejmują próbę odnalezienia wszystkich możliwych wytłumaczeń zjawiska i dochodzą do przeróżnych wniosków.

Brzmi ciekawie, nawet bardzo ciekawie. Rzeczywiście; momentami rozważania pisarza są zajmujące, ale niestety podane w taki sposób, że nie są w stanie zawalczyć o pełną uwagę czytelnika, który z każdą kolejną stroną popada w coraz większe otępienie. Eschbach tworzy niestety bardzo typową fabułę, wszystko co się dzieje dookoła zaczyna szybko przypominać powieść sensacyjną w stylu “Kodu Leonarda da Vinci”, i to nie jest komplement. Nie mam nic do “Kodu...”, po prostu ta powieść obiecywała co innego. W dodatku jak na sensację z elementami thrillera akcja toczy się za wolno, a zabawie przeszkadza coraz większe rozczarowanie - ja naprawdę się spodziewałem i liczyłem na książkę odważnie podejmującą temat religii i wiary, w której jasno i klarownie zostaną ukazane wszystkie wady kościoła katolickiego i jego trwających od dwóch tysięcy lat manipulacji. Gdzie Jezus mógłby zostać przedstawiony jako... bo ja wiem? Ofiara ludzkiej podłości? Zwykły, odważny człowiek? Cholera, a niechby to była nawet głowa licznej rodziny albo szef jakiejś szemranej organizacji, w końcu w książkach wolno wszystko. A autor jakby się tematu w pewnym momencie wystraszył...

Jego wnioski dotyczące postaci Jezusa są bardzo standardowe, bardzo grzeczne i poukładane. Pewnie, że są do zaakceptowania, ale... zapowiadało się na coś więcej. Podobnie w kwestii kościoła - nie dowiemy się niczego nowego, pisarz powiela słowa setek twórców i filozofów przed nim. Sama końcówka powieści z kolei wygląda tak, jakby Eschbach sam się w tym wszystkim pogubił i nie potrafił zdecydować czy w końcu pisze science fiction, czy sensację, czy thriller.

Wydaje mi się, że mogło być z tego świetne opowiadanie, ale powieść wyszła średnia, nie tylko rozczarowująca pod względem obiecywanej treści, ale też po prostu nudna, monotonna, wcale nie odkrywcza. Szkoda.

Das Jesus Video, Solaris 2004, 600 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl