czwartek, 10 listopada 2011

Stephen King "Łowca snów"

“Łowca snów” to powieść, która świetnie pokazuje wszystkie zalety i wady twórczości Stephena Kinga. Jest napisana w części wręcz genialnie i opowiada momentami wspaniałe historie, przedstawia doskonale wykreowanych bohaterów, ale już za chwilę zamienia się w typowy amerykański film, w którym potężna ilość kolejnych zwrotów akcji jest bardzo łatwa do przewidzenia, a fabuła ze strony na stronę robi się coraz mniej interesująca, po części z powodu owej przewidywalności właśnie, a po części z powodu zwykłej przeciętności opowiadanej historii. Do tego trzeba jeszcze dodać, że “Łowca snów” jest niemiłosiernie przegadany. Zalewa czytelnika zbędnym tekstem tak mocno, że chwilami chciałoby się autorowi po prostu przywalić w celu uspokojenia ręki, która pisząc o wiele za dużo psuje to, co już zostało napisane.

Ale początek jest idealny. Spokojnie i bez nerwów poznajemy czwórkę bohaterów, przyjaciół od dawna, teraz zbliżających się do czterdziestki. Każdy poszedł w swoją stronę, lecz o sobie pamiętają. Od dwudziestu pięciu lat spotykają się na polowaniu w północnym Maine (bo gdzieżby indziej, to przecież King, kurde balans). Wydaje się, że niektórzy spośród nich mają specjalne zdolności, ale nie w sensie: super moc czy inne amerykańskie badziewie, nic widowiskowego, ot, po prostu jakby więcej szczęścia, dar przewidywania lub poznawania głębszej istoty rzeczy. Podczas lektury “Łowcy snów” czytelnik doskonale dowie się o nich wszystkiego, pozna historię czterech naprawdę dzielnych chłopców, którzy pewnego dnia zrobili coś dobrego, coś zdecydowanie odstającego od przyjętych przez amerykańskich (a właściwie przez wszystkich) nastolatków. To wydarzenie ich połączyło, zmieniło, ale okaże się także, że właśnie to zdarzenie swojego właściwego znaczenia dopiero nabierze.

I gdy jesteśmy w środku sielanki, rewelacyjnie opisanej przyjaźni, której bohaterom każdy facet będzie zazdrościł, zaczyna się akcja właściwa, która jest lekko przerobioną na modłę kingowską, ale jednocześnie bardzo klasyczną... inwazją obcych. Zaczyna się z hukiem, podczas lektury wydarzeń, które następują w leśnej chatce niejednego czytelnika odrzuci obrzydzenie, mamy tu do czynienia z konkretnym gore, krwistym i mięsistym, gdzie każdy element ciała człowieka zostaje poddany próbie, a już w szczególności fragmenty te, o których na co dzień się nie mówi. Świetna lektura, podczas której niejeden z obserwujących nas znajomych z zainteresowaniem zapyta: co czytasz? A to tylko na widok min, które będziemy robić :-) Przy czym King nie syci się tym, co pokazuje, nie epatuje obrzydliwością - po prostu opowiada, a napięcie po prostu musi rosnąć.

Dalej jest już niestety gorzej, wpierw tylko trochę, lecz im bliżej końca książki, tym poziom bardziej opada, co staje się dla mnie w powieściach Kinga może jeszcze nie normą, ale raczej na pewno spodziewanym rozwojem wydarzeń. Powieść cierpi na hollywoodzkie wstawki, które - znowu użyję tego porównania, co w przypadku “Sklepiku z marzeniami” - może dobrze by wyglądały w filmie dla masowego, amerykańskiego odbiorcy, ale mi osobiście coraz bardziej psuły klimat. W końcu nastrój prysnął zupełnie i już nie zaczytywałem się, nie wchłaniałem książki, a tylko trwałem z myślą “byle do końca”. Który zresztą był dokładnie taki, jakiego po hollywood można się spodziewać.

Mimo to trudno mi ocenić “Łowcę snów” jako produkt przeciętny. Chociażby ze względu na początkowe rewelacje, na pokazanie kilku scen z bohaterami nie tylko po to, by czytelnik się z nimi zapoznał, ale zaprezentowanie autentycznej, wspaniałej przyjaźni, o której można marzyć oraz pokazanie wnętrza każdego z przyjaciół. Ponadto King świetnie porusza się w czasie, wędrując od teraźniejszości w przeszłość i z powrotem, skacząc między latami i co jakiś czas opowiadając kolejną historię z dawna, gdy życie było znacznie prostsze i o wiele łatwiejsze. Dla tych fragmentów warto się przebić przez momenty żywcem wyjęte z licznych filmów opowiadających o ciepłym, pełnym strzałów i wybuchów przyjęciu, jakie ludzkość zgotowała obcym setki razy na ekranach kin i telewizorów.

Książkę odłożyłem z uczuciem znacznie większego nasycenia, niż się spodziewałem, po prostu historia mi się przejadła, przy czym spory jej fragment okazał się być ciężkostrawnym. Obiecywała więcej, niż dała, ale i tak pokazuje klasę autora, który momentami wręcz czytelnika oszałamia swoją wizją. Szkoda tylko, że takiej formy nie potrafi utrzymać przez cały czas trwania opowieści, no ale przy takim słowotoku to nie powinno dziwić ;-)

Dreamcatcher, Prószyński i S-ka 2011, wydanie elektroniczne: 860 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

2 komentarze:

  1. A mnie się bardzo podobała.
    W ogóle bardzo lubię Stephena Kinga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też lubię jego książki. Nawet mimo tego, że czasem się czepiam :-)

    OdpowiedzUsuń