poniedziałek, 28 listopada 2011

Stephen King "Mroczna Wieża I. Roland"

O “Rolandzie”, jak i o całej “Mrocznej Wieży” napisano już tyle, że cykl w oczach wielu czytelników urósł do rozmiarów wprost przerażających. Opus magnum Stephena Kinga, jednego z najpoczytniejszych pisarzy naszych czasów, określane tymi słowami nie tylko przez fanów, ale i samego autora. Rzecz powstawała na przestrzeni trzydziestu lat, co stanowi całe jedno pokolenie czytelników, ponadto przez tyle czasu z pewnością zmieniał się styl autora i jego podejście do pisania... co doskonale widać po grubości kolejnych tomów, mógłbym dodać, gdybym był złośliwy ;-)

Przed lekturą właściwą autor serwuje nam konkretny wstęp, w którym przyznaje się do popełnienia licznych zmian w stosunku do oryginalnego tekstu “Rolanda” sprzed lat. Opowiada także, w niebywale ciekawy sposób o przeróżnych aspektach pisania czegoś, co od samego początku miało być dla niego dziełem WIELKIM. Dorzuca kilka ciekawych anegdot dotyczących odbioru kolejnych tomów, w tym opisuje reakcje ludzi na czas, w jakim rzecz powstaje. Z właściwym sobie delikatnym i pełnym uroku lekceważeniem czytelnika tworzy grunt pod treść właściwą... i trzeba przyznać, że to świetny pomysł. Czytelnik jest przygotowany i, sorry za słowo, ale pasuje idealnie: napalony na “Mroczną Wieżę”, pierwsze pół książki łyka od razu, mimo że akcja nie każdemu przypadnie do gustu.

Treść książki idealnie oddaje jej pierwsze zdanie: “Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim”. A potem czytelnik zostaje wrzucony w świat postapokaliptyczny, w którym przez cały czas trwania powieści otrzymujemy coraz więcej pytań, i praktycznie zero odpowiedzi. Cóż to za świat? Skąd pochodzą kolejni bohaterowie, bo widać, że z kompletnie różnych miejsc? Na czym polega związek z tym światem, który znamy my? Kim jest rewolwerowiec, a przede wszystkim: kim jest człowiek w czerni? Lektura jest bardzo męcząca, ale nie w sensie: słaba, nic z tych rzeczy. Męczy przedzieranie się przez to, co się dzieje naprawdę z tym, co się działo kiedyś oraz tym, co się dzieje w głowie bohatera. Po prostu niewiele wiemy, i nic nie wskazuje na to, byśmy szybko mieli się dowiedzieć czegokolwiek. A jednak, powoli znajdujemy światełka w tunelu, nieduże płomyki wiedzy, które okazują się być wystarczającymi dla dalszej lektury i pragnienia poznania kolejnych trudnych fragmentów. “Roland” bowiem dzięki swej trudnej konstrukcji, a także dzięki ogólnemu nastrojowi powieści posiada naprawdę dobry klimat, i choć męczy, to także w jakiś sposób przyciąga.

Książce też bardzo przydaje się nazwisko autora i jego status. Czytelnik jest przekonany, że dokądś dążymy, że jest cel. Że King wie, co robi, nawet jeśli w przedmowie sam twierdzi, że nie jest tego do końca taki pewien. Kolejne opowieści z przeszłości Rolanda zaczynają się układać na pewno nie w całość, ale w jakiś początek, i książka ostatecznie jest całkiem niezłym prologiem do kolejnych tomów. Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić czytelnika, który zdecydowawszy się na dobrnięcie do ostatniej strony nie chciał sięgnąć po kolejną część. Może nie od razu, może nie tego samego dnia, ale wkrótce - to jedyne naturalne uczucie.

The Gunslinger, Albatros 2011, 272 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 27 listopada 2011

Håkan Nesser, Barbarotti, tom 3. "Drugie życia pana Roosa"

Trzecia opowieść Håkana Nessera o inspektorze Barbarottim pod wieloma względami przypomina tom pierwszy. Ponownie bowiem sam policjant zdecydowanie schodzi na dalszy plan wydarzeń, pojawiając się na scenie dopiero po wielu rozdziałach poświęconych tytułowemu panu Roosowi, który jest postacią tak przeciętną, że aż niezwykłą przez swą zwyczajność.

Niebawem kończący 60 lat Valdemar Roos to spełnienie koszmaru większości mężczyzn wkraczających dopiero w zaangażowane, rodzinne życie. Każdy bowiem ma pewne plany, marzenia. Nawet jeśli nie mamy w głowie obrazu tego, jak konkretnie nasza przyszłość będzie wyglądała, na pewno mamy obraz tego, jakiej przyszłości nie chcemy. Druga żona, zero kontaktu z dziećmi, mieszkanie z osobą przypadkową niemalże i jej dwiema dorastającymi córkami, nigdy nie przepuszczającymi okazji by coś zdobyć, coś wziąć, nie trapiąc się jednak dawaniem w zamian. Nic więc dziwnego, że gdy Valdemarowi trafia się ślepy los, zwykłe szczęście, niejako podświadomie podejmuje decyzję o odmianie swojego żywota. Zaczyna się skromnie, od zakupienia chaty głęboko w lesie. A potem do akcji wkracza po prostu życie ze swoją nieprzewidywalnością, brakiem logiki, ale nie można powiedzieć, że także z brakiem sensu, jak się okaże.

Oglądając kolejne dni, które Valdemar dzieli na udawanie przed rodziną siebie samego i odkrywanie uroków wolności, podczas których poznaje młodą dziewczynę, do której natychmiast zaczyna czuć coś na kształt uczuć ojcowskich, ogarnia czytelnika przerażające w swej mocy napięcie. To jest kryminał, którego bohaterem jest inspektor Barbarotti, mający do czynienia z przestępstwami, morderstwami, wręcz zbrodniami. Wiadomo, że cała ta sztucznie stworzona przez tępy los sielanka trzaśnie, rozwali się z hukiem. Håkan Nesser jednakże znowu udowadnia, jak sprytnym potrafi być twórcą - prowadzi akcję w taki sposób, że nic do końca nie jest jasne i nawet, gdy wreszcie pojawia się Barbarotti, choć wiemy więcej od niego, trudno jest przewidzieć dalsze losy bohaterów.

Całość, podobnie jak "Człowiek bez psa", napisana jest w charakterystyczny sposób, pełen szczegółów, niebywale wręcz dokładny, ale jednocześnie w takim tonie, że o ewentualnym znużeniu nie ma mowy, mimo że książek opowiadających o samotności, niezrealizowanych marzeniach i braku sensu w życiu znamy setki. Wszystko to jest chwilami bardzo depresyjne, ciężkie, ale jednocześnie interesujące i realistyczne.

Sporym plusem powieści, podobnie jak jej poprzedników, jest traktowanie bohatera, inspektora Barbarottiego. To zwykły gliniarz, bardzo przeciętny, nie mający żadnych specjalnych umiejętności detektywistycznych, ani zresztą żadnych innych. Dzięki temu książki są tak wciągające - Nesser nie obrazi naszej inteligencji nagłym zwrotem akcji, odkryciem wywołanym dedukcją czy innym przejawem inteligencji. Wręcz przeciwnie, widać jak wielkie znaczenie w pracy policjanta ma także szczęście, zwykły los. Zresztą nie tylko policjanta, bo każdego człowieka, także zmęczonego szarością otaczającego go świata Valdemara Roosa, któremu los udowodnił, że czasem na odnalezienie sensu istnienia trzeba czekać aż sześćdziesiąt lat.

Berättelse om herr Roos, Czarna Owca 2011, wydanie elektroniczne: 367 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 26 listopada 2011

Stephen King "Bezsenność"

“Bezsenność” jest kolejnym przykładem na to, że King jest tak samo pisarzem świetnym, jak dziwnym. Zaczyna się jak zwykle bardzo dobrze, by potem stopniowo, krok po kroku opadać, aż wreszcie czytelnik odlicza ile stron mu zostało do końca odczuwając po pierwsze znużenie, a po drugie nawet... zażenowanie?

Bohaterem jest starszy mężczyzna, siedemdziesięciolatek. Ralph właśnie pożegnał się z żoną, którą zabił złośliwy nowotwór mózgu. Kilka tygodni przed jej śmiercią przestał dobrze sypiać, i sytuacja ta trwa, doprowadzając go do rozpaczy. O ile zasnąć potrafi, tak budzi się codziennie coraz wcześniej, odczuwając potężne zmęczenie, lecz nie senność. Jego życie zaczyna przypominać koszmar na jawie, zwłaszcza, że pewnego dnia doświadcza czegoś, co każdy by wziął za objaw choroby psychicznej. Zauważa, że ludzie posiadają swoje aury, których kolor odpowiada ich emocjom, nawet zamierzeniom. A jakby tego było mało, widzi także dziwne kreatury przechadzające się wśród śmiertelników ze skalpelem lub nożyczkami, wyglądające jak małe “doktorki”...

Do momentu ujrzenia owych istot książkę naprawdę czyta się nieźle. Akcja krąży wokół starego jak świat tematu aborcji. Ktoś w miasteczku Derry w stanie Maine (bo gdzieżby indziej?) zaprosił na spotkanie działaczkę Susan Day, zwolenniczkę prawa do wyboru. Na długo przed datą jej przyjazdu w mieście narasta tak wielkie napięcie, że po chwili King prezentuje nam absolutnie autentyczne, boleśnie prawdziwe ludzkie zachowania, które są jak zwykle w jego powieściach ogromnym plusem lektury. Pojawiają się kolejne organizacje o typowo chrześcijańsko-fanatycznych nazwach jak “Chleb Nasz Powszedni”, a w ramach kontry przybywają oponenci, między innymi “Lesbijsko-Homoseksualne Dzieci Jezusa”. Genialny opis społeczności ludzi prawdziwych jak ja, ty, czy nasi sąsiedzi, którzy doprowadzeni do ostateczności zupełnie nie myślą o tym co mówią, ani co robią.

Niestety motyw z “doktorkami” był dla mnie bardzo trudny do przełknięcia. Pomysł jest po prostu zbyt słaby, by być siłą książki. Znowu czytelnika może ogarnąć uczucie znużenia, sztuczności lektury, tyle stron napisanych o kompletnie niczym, zapełnione całe kartki frazami, bez których powieści nie brakłoby nic, a może zyskałaby na dynamice, która momentami tu bardzo kuleje. Jest to jedna z tych książek Mistrza, których spożycie trwa znacznie dłużej, niż zazwyczaj to bywa, ziewamy za to o wiele częściej, a gdy dobrniemy do końca odczuwamy zamiast smutku, że już po wszystkim - radość, że nareszcie się skończyło.

Insomnia, Albatros 2011, 656 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 20 listopada 2011

Andreas Eschbach "Gobeliniarze"

“Gobeliniarze” to zbiór powiązanych ze sobą opowiadań toczących się gdzieś w odległej przyszłości. Na jednym ze światów celem życia większości mężczyzn jest tkanie dywanu, splecionego z włosów ich żon i córek. Tenże dywan, gdy będzie gotowy, odsprzedany zostaje do pałacu cesarza, który w oczach swoich poddanych jest jednak znacznie bardziej bogiem, niż tylko władcą. Specyficznie pojmowana religia składa się jak zwykle z licznych obowiązków, wśród których najstraszniejszym jest możliwość posiadania przez gobeliniarza tylko jednego syna. Córek i żon może mieć wiele - tym lepiej, więcej kolorów, więcej barw znajdzie się w dywanie. Ale gdy na świat przyjdzie kolejny syn, musi zginąć z ręki ojca.

Pierwsze opowiadanie, “Gobeliniarze”, doskonale prezentuje pomysł autora, a swoim wykonaniem jeszcze bardziej zachęca do lektury. Andreas Eschbach pisze niezwykle starannie, bardzo dokładnie, można dać się porwać magii opowieści. W kolejnych tekstach na przykładzie często małych historii pojedynczych ludzi poznajemy dalsze losy cesarstwa, w którym dochodzi do znienawidzonych przez prostych ludzi zmian. Dzięki temu autor ma okazję nie tylko coraz bardziej rozbudowywać swój (wszech)świat, ale także pokazuje nam kilka bardzo dobrych historii, w których bohaterami są różni ludzie, na różnych stanowiskach, o różnych poglądach. A by nie zacząć nużyć czytelnika, zmienia się także styl kolejnych opowieści, kierując się od strony dość mrocznego fantasy w kierunku space opery.

“Gobeliniarze” to opowieść o religii i władzy - dwóch elementach, które chyba nie mogą istnieć bez siebie nawzajem. Autor przedstawiając relacje pomiędzy nimi nie waha się pokazywać wszystkich zależności, a dzięki specyficznemu językowi, który momentami brzmi niemal jak biblijny, niektórzy czytelnicy w książce mogą odkryć kilka prawd o wierze, które mogą się nie spodobać, a które wydają się być jak najbardziej prawdziwymi. Jest to jedna z tych książek, które co chwilę odkłada się na bok, przerywając lekturę i pogrążając się w rozmyślaniach nad treścią i zawartymi tu spostrzeżeniami. I obojętnie, czy z autorem się czytelnik zgodzi, czy nie, jedno trzeba mu przyznać: potrafi zmusić do myślenia.

Die haarteppichknupfer, Solaris 2006, 250 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 19 listopada 2011

Adam Przechrzta - Depozytariusz Chorągwi Archanioła, tom 2. "Białe noce"

“Białe noce” to powieść utrzymana w dokładnie tym samym tonie i klimacie, co "Chorągiew Michała Archanioła". Od samego początku do końca mamy do czynienia z powieścią, z której akcja wylewa się niczym woda z przepełnionej umywalki. Autor nie daje ani chwili na oddech, każąc swojemu bohaterowi oraz jego najbliższym wykonywać kolejne zadania: biegać, walczyć, strzelać, główkować, kombinować, myśleć, toczyć pełne zuchwałego spoufalania się dialogi oraz jeszcze raz biegać, walczyć, strzelać... A, no i oczywiście spożywać pewne ilości alkoholu, najczęściej wódki o specyficznym składzie, pitej ze szklanki, po co brudzić kieliszki? Krótko mówiąc jest to doskonałe czytadło, oferujące postaci, które można polubić oraz opisujące wydarzenia, które tak samo często będą czytelnika bawić, jak i wywoływać u niego może rzadziej smutek czy żal, ale znacznie częściej wściekłość i chęć osobistego, własnoręcznego wymierzenia co poniektórym czarnym charakterom sprawiedliwości. Najlepiej przy pomocy młotka i gwoździ.

Janusza Korpackiego zastajemy w bliżej nieokreślonym czasie od wydarzeń z poprzedniego tomu, ale raczej niedługim. Ot, tyle co zdążył się hajtnąć. Jednak już od pierwszych słów pierwszego rozdziału widać, że coś tu jest nie tak, że ktoś bawi się z naszym akademikiem w niebezpieczną grę. A potem to już leci z górki. Fabuła opowiada o poszukiwaniach zaginionej, przypuszczalnie porwanej córki jednego z największych rosyjskich oligarchów, ale jest to tylko powód do wplecenia w akcję całego mnóstwa dodatkowych smaczków i przygód, czekających na bohatera niemal na każdym kroku.

Powieść jest tylko odrobinę słabsza od “Chorągwi...”, ale to raczej norma w przypadku kontynuacji. Autor nie zaskoczył niczym nowym, za to z zadania utrzymania poziomu lektury oraz klimatu, który tak mi się podobał ostatnim razem wywiązał się doskonale. Zarówno “Chorągiew...”, jak i “Białe noce” można spokojnie położyć obok trylogii “Nocarz” Magdaleny Kozak. Wampirów co prawda nie ma, ale reszta, całe to męskie, żołnierskie życie jak najbardziej jest, i warto poświęcić wieczór czy dwa na zrelaksowanie się przy tej lekkiej, wypełnionej akcją powieści.

Białe noce, Fabryka Słów 2010, wydanie elektroniczne: 288 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 18 listopada 2011

Larry Niven "Pierścień"

Zaliczany do ścisłego kanonu science fiction “Pierścień” Larry’ego Nivena prędzej czy później trafi na półkę każdego, kto lubi ten gatunek. Nie mam najmniejszych wątpliwości - jest to książka, która obok "Kawalerii kosmosu", "Diuny", "Władców marionetek", "Fundacji", "Odysei kosmicznej 2001" czy "Wiecznej wojny" tworzy silną grupę pozycji, bez których fantastyka naukowa byłaby znacznie uboższa.
Otwierając bardzo fajnie wydaną przez Solaris książkę spodziewałem się twardej science fiction, czując lekką obawę przed lekturą, która wpierw zdobyła wszystkie najważniejsze dla fantastyki nagrody, a ponadto od czterdziestu jeden lat otrzymuje same pozytywne recenzje.

Okazało się jednak, że “Pierścień” wcale nie jest lekturą trudną. Wydaje mi się, że wszelkie zaprezentowane tu przez autora pomysły są nawet o wiele łatwiej i przystępniej wyjaśnione, niż zdarza się to zazwyczaj. A pomysłów jest wiele, jeszcze zanim dotrzemy do samego Pierścienia zostaniemy zarzuceni ciekawymi rozwiązaniami, jakie Niven sobie wyobraził w przyszłości naszego gatunku.

Książka sporo mówi o przeludnieniu, i to nie tylko na samej Ziemi i u gatunku ludzkiego. Podobne problemy mają też inne rasy tu pokazane. Gdy powieść powstawała był to chyba jeden z ważniejszych dla nauki tematów, stąd takie podejście autora. Opis codziennego życia ludzi został wielokrotnie powtórzony w różnych filmach i serialach, ruchome chodniki, portale teleportacyjne, kontrola urodzin, nagradzanie lub karanie możliwością (lub jej brakiem) posiadania dzieci... Dziś to wszystko znamy, jednak na tym etapie historii autor bez problemu utrzymuje uwagę czytelnika. Wydaje mi się, że dzieje się tak głównie dzięki systemowi, w jakim cała opowieść została utrzymana. Przypomina ona po prostu powieść przygodową, w której pojawia się pewien cel, w związku z czym musi się utworzyć także drużyna śmiałków, do zbadania tego celu. Także wszystko, co poznamy na temat niebywale długiego życia ludzi, technologii, jaka jest w ich posiadaniu, historii, która doprowadziła do tego, czy ludzie są jedną z najbardziej pokojowo nastawionych ras(!?) jest w tle opowieści właściwej, a jest nią wyprawa w nieznane. Dosłownie.

Autor zadbał o to, by rasy obcych były interesujące. Kzinowie z ich osobliwym poczuciem honoru, lalkarze, których mimo wielokrotnego przeczytania opisu wciąż nie potrafię sobie wyobrazić oraz technologie, jakimi dysponują wypełniają powieść od początku do końca, dbając o czytelnika, nie narzucając zbyt wiele nowości na raz, ale stopniowo ukazując wizję autora. W końcu jednak dochodzimy do Pierścienia, który jest pomysłem tak genialnym, że spokojnie można zamknąć książkę i długie chwile sobie go wyobrażać, czując autentyczny respekt przed Budowniczymi tego cudu oraz przed samą ideą, wręcz monumentalną.

Nie mniej ciekawą kwestią od samego Pierścienia jest historia, powody, które doprowadziły do aktualnie istniejącej sytuacji między rasami. I znowu: autor krok po kroku podaje kolejne informacje, które składają się razem na wizję w pewien sposób mogącą zwalić czytelnika z nóg. Próby “wymuszenia” pojawienia się szczęścia u niektórych osobników jako cechy dla nich charakterystycznej może i nieco naiwnie są wytłumaczone, ale efekt...! Znowu chce się zamknąć książkę i po zastanowieniu się nad efektem autentycznego posiadania “wymuszonego” szczęścia czytelnik może dojść do wniosków przerażających. Spotkałem się z opiniami, że ten temat jest najsłabszym elementem historii, ale według mnie jest jednym z mocniejszych, naprawdę daje kopa. Poza tym akcja jest cały czas utrzymana w formie wielkiej przygody. Począwszy od przygotowań do lotu, gromadzenia członków załogi, samej wyprawy oraz wreszcie badania Pierścienia - całość składa się z dziesiątek krótkich, szybkich wydarzeń pełnych akcji, podczas których można się zżyć z bohaterami.

Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że czegoś tu brakuje. Po tak słynnym tytule chyba jednak oczekiwałem jeszcze więcej, niż dostałem. Może było tu jednak zbyt wiele akcji i przygód? W pewnych chwilach bywało one lekko męczące, chciałem zobaczyć rozwiązania i wyjaśnienia, a znowu czytałem o kolejnych problemach, na jakie załoga (a może nawet: drużyna... Pierścienia?) trafiała. Samo zakończenie też jest zupełnie inne od tego, na jakie byłem nastawiony, z pewnością w pewien sposób zaspokaja głód, ale trudno nazwać je sycącym. No, ale jak dobrze wiadomo, książka rozrosła się w cały cykl, doczekała się też swojego prequela, przypuszczam zatem, że autor zdąży jeszcze wiele wyjaśnić w pozostałych tomach serii.

Ringworld, Solaris 2010, 386 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 14 listopada 2011

Andreas Eschbach "Bilion dolarów"

Gdy pierwszy raz w oko wpadło mi nazwisko Eschbach jednocześnie zupełnie umknęła mi informacja, że człowiek ten pisze jednak fantastykę. Rozpoczynając lekturę “Biliona dolarów” nic na to nie wskazywało - książka bardziej przypominała produkt, którego nie powstydziłby się np. Jeffrey Archer, uwielbiający stawiać swoich bohaterów w takich sytuacjach, w jakiej znalazł się John Salvatore Fontanelli.

Jeszcze niedawno był roznosicielem pizzy, człowiekiem praktycznie bez wykształcenia, patrzącym swobodnie jak życie ucieka mu między palcami. Dziś jednak siedzi w towarzystwie czterech adwokatów, należących nie tylko do jednej firmy prawniczej, ale także do jednej rodziny. Okazuje się, że John otrzymał spadek. Prolog do opowieści rewelacyjnie opisuje procedurę otrzymania kwoty pełnego biliona dolarów, czyli miliona milionów, ewentualnie tysiąca miliardów. Kwoty większej niż PKB większości krajów na świecie, czyniącej z Fontanellego nie tylko najbogatszego człowieka na Ziemi, ale także mocno zostawiającego w tyle wszystkich innych, od Billa Gatesa począwszy, na sułtanie Brunei skończywszy.

Jest rok 1995. Fontanelli decyduje się przyjąć spadek, i wtedy dowiaduje się, skąd się wziął. Jest to absolutnie fantastyczna historia, jak najbardziej możliwa do zrealizowania, lecz sposób, w jaki ów bilion dolarów powstał i tak jest trudny do przyjęcia. Odsetki składane przez pięćset lat...? A skoro ktoś przed połową milenium powziął tego typu decyzję, z pewnością miał niezły powód. I może nawet plan co należałoby z taką kwotą uczynić.

John Fontanelli dowiaduje się o proroctwie i odpowiedzialności, jaka na nim spoczywa. Ma przywrócić ludziom ich utraconą przyszłość, dokonać zmian na naszej planecie tak, by wreszcie uczynić coś z samonapędzającą się gospodarką i ekonomią, której niewolnikami jesteśmy wszyscy, począwszy od pozbawionego dochodu, niedożywionego rybaka z Filipin, skończywszy na papieżu, prezydencie USA, sekretarzu generalnym ONZ i dziesiątkach prezesów wszelakich korporacji, dziś właściwie rządzących światem niczym królewięta i książęta w feudalizmie.

Dzięki “Bilionowi dolarów” czytelnik dowie się jak wygląda władza na tym świecie i czym właściwie jest. Dowiemy się, że mając tak potężne pieniądze, wręcz niewyobrażalne, możemy wszystko - kompletnie wszystko. Nie tylko wszystko mieć: zamki, wyspy, firmy, seks z uwzględnieniem zaspokajania KAŻDEJ fantazji zupełnie bez skrępowania, wręcz z oczywistością i... zrozumieniem. Można sterować życiem na planecie, której system ekonomiczny, ten sam, z którego wszyscy korzystamy, jest rozpędzonym pociągiem bez hamulców, i jedyne, co go czeka, to wykolejenie. Dzisiejszy kryzys wydaje się być tego doskonałym potwierdzeniem. Przejmowanie firm to mały pikuś przy rozmowach z prezydentami, premierami, kardynałami i innymi możnymi tego świata. Krótka piłka, wystarczy im uświadomić jak wiele stracą, gdy wszystkie posiadane przez Johna Fontanellego firmy na całym globie przestaną robić z nimi interesy - i nagle okazuje się, że wszystko jest do kupienia. A nawet do wzięcia za darmo, bowiem im człowiek bogatszy, tym mniej płaci za tym droższe przedmioty czy usługi.

Styl autora bardzo mi się kojarzy ze stylem kanadyjskiego twórcy, Roberta J. Sawyera. Mamy sporo wątków, częste zmiany klimatu opowieści, od szaleńczej radości, przez obserwację Johna i jego otoczenia z czysto socjologicznego punktu widzenia, do wręcz depresji wywołanej prostym wnioskiem płynącym z bogactwa: im więcej pieniędzy rozdaję, tym więcej do mnie wraca. “Bilion dolarów” jest i powieścią obyczajową, i delikatną fantastyką, w której uwzględnione zostały największe wydarzenia drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, ale mamy tu także romans oraz - chyba najczęściej - thriller.

O ile pod koniec powieści (znowu wzorem Sawyera) autor zdaje się wycofywać z proroctwa, przedstawiając kilka wizji, które osobiście odebrałem jako stanowczo zbyt naiwne i idealistyczne, tak nie mam wątpliwości, że prawdziwą wartością książki nie jest historia Johna Fontanellego, ale opis pieniądza jako boga wszystkich ludzi i jedynej rzeczy na tym świecie, która ma znaczenie. Można dowiedzieć się sporo o ekonomii globalnej i wzajemnym uzależnieniu od siebie praktycznie wszystkich instytucji na tej planecie. Bez teorii spiskowych, zaznaczam - ani przez chwilę autor nie próbuje nam wmówić czegokolwiek, nie próbuje prać mózgu czytelnika w myśl najnowszej mody. Po prostu szczerze opisuje to, jak działa kapitalizm i na czym on tak właściwie polega. I robi to z zaangażowaniem, doskonale prowadzoną narracją i mimo idealizmu ekonomicznego nie stroni od brutalnej prawdy mówionej o ludziach, którzy nie zmienią się nigdy, na zawsze żyjąc w myśl zasady: “po mnie choćby potop”.

Billion Dollar, Solaris 2006, 688 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 12 listopada 2011

Andrzej Tuchorski "Rezydent wieży, księga II"

Po zapoznaniu się z pierwszymi stronami drugiej księgi przygód maga Klavresa i jego znajomych byłem pewien, że pisanie opinii będzie zbędne, że wystarczy ograniczyć się do stwierdzenia, że drugi tom jest równie udany i sympatyczny, jak poprzedni. I pierwsze dwa (z pięciu) opowiadania właśnie takie są. Klavres wciąż w bardzo nietypowy dla fantasy sposób zajmuje się swoimi sprawami, raczej zleca misje, niż bierze w nich udział, dalej nie potrafi znaleźć wspólnego języka z Vereną, czując chyba jednak więcej sympatii do magii i eksperymentowania, niż do uroczej uzdrowicielki obdarzonej sporym temperamentem. Dookoła mamy wciąż ten sam, rozsądny (zbyt rozsądny jak na fantasy, przez co ciekawy) świat, gdzie raz na jakiś czas trafia się samozwańczy Pan Mroku czy Władca Ciemności, a Klavres wciąż próbuje sprzedać różnym poszukiwaczom przygód własnoręcznie zrobione magiczne przedmioty, których jednak nie potrafi dobrze nazwać, z marketingowego punktu widzenia. Kto chciałby walczyć Różowym Niszczycielem...?

Niestety po drugim opowiadaniu pojawia się zgrzyt. Najpierw delikatny, lecz gdy dotrzemy do tekstu czwartego i piątego (będących w sumie kompletem, całością) skaza robi się coraz większa, aż w końcu całkiem przysłania ogólny obraz książki. Jak się bowiem okazuje, autor w tych opowiadaniach przeszedł na znacznie bardziej klasyczną fantasy, wręcz do bólu standardową, gdzie Klavres osobiście bierze udział w wyprawach i zadaniach, tworzy się wręcz drużyna, mająca do wykonania konkretne zadanie.

Pewnie, że dalej można to czytać z przyjemnością - o ile czytelnik nie ma serdecznie dość takich rozwiązań fabularnych. Autor co prawda stara się urozmaicić teksty a to nietypowym stylem pisania, gdzie wpierw poznajmy skutki wyprawy, a potem dopiero przyczyny, to znowu wtrąca do historii postaci znane z wcześniejszych tekstów, nagradzając tych czytelników, którzy przeczytali tom pierwszy i zapamiętali co ważniejszych bohaterów drugoplanowych. Niestety jednak dla mnie taki sposób pisania okazał się nużący, autor sprowadził swoich bohaterów do poziomu, który oferuje 97% powieści fantasy, zabrakło “tego czegoś”, co tak sympatycznie wyróżniało Klavresa i jego ziomków w tomie pierwszym. Trzy ostatnie opowiadania nie różnią się niczym od milionów innych, a że owe trzy teksty to ponad połowa książki, ocena gwałtownie spada, co mówię ze szczerym żalem, bo tom pierwszy był naprawdę udany i zwyczajnie szkoda, że jego potencjał został tak zmarnowany.

Rezydent wieży, księga II. Prószyński i S-ka 2011, 288 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 10 listopada 2011

Stephen King "Łowca snów"

“Łowca snów” to powieść, która świetnie pokazuje wszystkie zalety i wady twórczości Stephena Kinga. Jest napisana w części wręcz genialnie i opowiada momentami wspaniałe historie, przedstawia doskonale wykreowanych bohaterów, ale już za chwilę zamienia się w typowy amerykański film, w którym potężna ilość kolejnych zwrotów akcji jest bardzo łatwa do przewidzenia, a fabuła ze strony na stronę robi się coraz mniej interesująca, po części z powodu owej przewidywalności właśnie, a po części z powodu zwykłej przeciętności opowiadanej historii. Do tego trzeba jeszcze dodać, że “Łowca snów” jest niemiłosiernie przegadany. Zalewa czytelnika zbędnym tekstem tak mocno, że chwilami chciałoby się autorowi po prostu przywalić w celu uspokojenia ręki, która pisząc o wiele za dużo psuje to, co już zostało napisane.

Ale początek jest idealny. Spokojnie i bez nerwów poznajemy czwórkę bohaterów, przyjaciół od dawna, teraz zbliżających się do czterdziestki. Każdy poszedł w swoją stronę, lecz o sobie pamiętają. Od dwudziestu pięciu lat spotykają się na polowaniu w północnym Maine (bo gdzieżby indziej, to przecież King, kurde balans). Wydaje się, że niektórzy spośród nich mają specjalne zdolności, ale nie w sensie: super moc czy inne amerykańskie badziewie, nic widowiskowego, ot, po prostu jakby więcej szczęścia, dar przewidywania lub poznawania głębszej istoty rzeczy. Podczas lektury “Łowcy snów” czytelnik doskonale dowie się o nich wszystkiego, pozna historię czterech naprawdę dzielnych chłopców, którzy pewnego dnia zrobili coś dobrego, coś zdecydowanie odstającego od przyjętych przez amerykańskich (a właściwie przez wszystkich) nastolatków. To wydarzenie ich połączyło, zmieniło, ale okaże się także, że właśnie to zdarzenie swojego właściwego znaczenia dopiero nabierze.

I gdy jesteśmy w środku sielanki, rewelacyjnie opisanej przyjaźni, której bohaterom każdy facet będzie zazdrościł, zaczyna się akcja właściwa, która jest lekko przerobioną na modłę kingowską, ale jednocześnie bardzo klasyczną... inwazją obcych. Zaczyna się z hukiem, podczas lektury wydarzeń, które następują w leśnej chatce niejednego czytelnika odrzuci obrzydzenie, mamy tu do czynienia z konkretnym gore, krwistym i mięsistym, gdzie każdy element ciała człowieka zostaje poddany próbie, a już w szczególności fragmenty te, o których na co dzień się nie mówi. Świetna lektura, podczas której niejeden z obserwujących nas znajomych z zainteresowaniem zapyta: co czytasz? A to tylko na widok min, które będziemy robić :-) Przy czym King nie syci się tym, co pokazuje, nie epatuje obrzydliwością - po prostu opowiada, a napięcie po prostu musi rosnąć.

Dalej jest już niestety gorzej, wpierw tylko trochę, lecz im bliżej końca książki, tym poziom bardziej opada, co staje się dla mnie w powieściach Kinga może jeszcze nie normą, ale raczej na pewno spodziewanym rozwojem wydarzeń. Powieść cierpi na hollywoodzkie wstawki, które - znowu użyję tego porównania, co w przypadku “Sklepiku z marzeniami” - może dobrze by wyglądały w filmie dla masowego, amerykańskiego odbiorcy, ale mi osobiście coraz bardziej psuły klimat. W końcu nastrój prysnął zupełnie i już nie zaczytywałem się, nie wchłaniałem książki, a tylko trwałem z myślą “byle do końca”. Który zresztą był dokładnie taki, jakiego po hollywood można się spodziewać.

Mimo to trudno mi ocenić “Łowcę snów” jako produkt przeciętny. Chociażby ze względu na początkowe rewelacje, na pokazanie kilku scen z bohaterami nie tylko po to, by czytelnik się z nimi zapoznał, ale zaprezentowanie autentycznej, wspaniałej przyjaźni, o której można marzyć oraz pokazanie wnętrza każdego z przyjaciół. Ponadto King świetnie porusza się w czasie, wędrując od teraźniejszości w przeszłość i z powrotem, skacząc między latami i co jakiś czas opowiadając kolejną historię z dawna, gdy życie było znacznie prostsze i o wiele łatwiejsze. Dla tych fragmentów warto się przebić przez momenty żywcem wyjęte z licznych filmów opowiadających o ciepłym, pełnym strzałów i wybuchów przyjęciu, jakie ludzkość zgotowała obcym setki razy na ekranach kin i telewizorów.

Książkę odłożyłem z uczuciem znacznie większego nasycenia, niż się spodziewałem, po prostu historia mi się przejadła, przy czym spory jej fragment okazał się być ciężkostrawnym. Obiecywała więcej, niż dała, ale i tak pokazuje klasę autora, który momentami wręcz czytelnika oszałamia swoją wizją. Szkoda tylko, że takiej formy nie potrafi utrzymać przez cały czas trwania opowieści, no ale przy takim słowotoku to nie powinno dziwić ;-)

Dreamcatcher, Prószyński i S-ka 2011, wydanie elektroniczne: 860 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 6 listopada 2011

Magdalena Maria Kałużyńska "Ymar"

Obok "Herrenvolk" Sebastiana Uznańskiego “Ymar” stanowi już drugą pozycję na mojej półce wydaną przez młodego wydawcę Fox Publishing. Wspominam o tym z szacunku, bowiem Fox Publishing zajęło się przede wszystkim drukowaniem debiutantów oraz pisarzy, którzy dotychczas przez większe korporacje drukowani być nie chcieli. Ponadto ich książki można znaleźć w formie ebooka, co dla mnie jest kwestią decydującą podczas rozdawania komplementów wydawcom :-)

“Ymar” to konkretny horror napisany bez najmniejszych kompleksów. Autorka zabiera nas w sam środek sprawy pełnej brudu i krwi, która z dnia na dzień robi się coraz dziwniejsza i coraz bardziej nietypowa. Tak bardzo, że w pewnym momencie fakt, iż denatka w prosektorium okazała się jak najbardziej żywa, a następnie w niewytłumaczalny sposób znikła i wróciła do domu już wcale nie dziwi, a policja sama zastanawia się nad zatrudnieniem jakiegoś księdza czy innego egzorcysty...

To, co mi się najbardziej w książce podobało, to wyraziste postaci. Dobra, nie będę twierdził, że są one dopracowane pod każdym względem i oszałamiają swą głęboką budową - ale są charakterystyczne w stopniu zupełnie wystarczającym do tego, by się z nimi zaprzyjaźnić. Nieco starszy policjant, inspektor w wydziale zabójstw, jego młodszy kolega, technik z ambicjami zostania patologiem sądowym oraz lekarka, równie ładna co inteligentna. Brakuje tylko romansu, ale to chyba tylko dlatego, że konstrukcja książki jest zupełnie inna, niż możnaby się spodziewać. Są natomiast między nimi sympatyczne relacje, które poznajemy dzięki dialogom, może i pisanym niczym z amerykańskiego filmu sensacyjnego, ale też książka jest po prostu chwilą rozrywki, więc mi takie dialogi pasują.

Autorka miała pewien pomysł na ukazanie kolejnych krwistych wydarzeń i pomysł ten przeprowadziła konsekwetnie do samego końca. Książka ukazuje wydarzenia w ciekawej formie, wymagającej od czytelnika zwiększenia uwagi. Znajdziemy tu różne zapętlenia, kojarzące się deja vu, a gdy wszystko będzie zmierzało ku rozwiązaniu czytelnik znowu zostanie zaskoczony. Taki system wydaje mi się dość trudny do sprawnego opisania, lecz autorce wyszedł doskonale. Dzięki niemu książka, ukazująca jednak dość typową fabułę dla tego gatunku nabrała większego znaczenia, zmusiła czytelnika do myślenia i kombinowania.

“Ymar” to całkiem ciekawy przykład polskiego horroru tworzonego w bardziej typowym rozumieniu tego gatunku. To nie opowieści grozy mówiące jednak tak naprawdę o życiu i człowieku, jak u Łukasza Orbitowskiego, nie snucie historii dla klimatu jak u Stefana Dardy, ani tym bardziej nie szybkie puenty i coraz dziwniejsze fabuły, jakie serwują nam Dawid Kain i Kazimierz Kyrcz Jr. “Ymar” to po prostu dobry horror, rzecz na jedno popołudnie, która nikogo z nóg nie zwali, ale z pewnością zapewni po prostu dobrą rozrywkę.

Ymar, FOX Publishing 2010, wydanie elektroniczne: 175 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 5 listopada 2011

Jens Høvsgaard "Siódmy dzień"

Ech, te promocje... Nie sposób nie skorzystać. A że w Czarnej Serii mamy do czynienia z kryminałami produkcji skandynawskiej, miałem szansę rzucić okiem na twórczość następnego autora, tym razem z Danii - Jensa Høvsgaarda. Niestety tym razem strzał okazał się jak kulą w płot, a uczucie zawodu dodatkowo potęgowało towarzystwo, w jakim książka została zakupiona - razem z nią wziąłem powieść Håkana Nessera, naprawdę dobrego, pomysłowego pisarza i po zabawie przy jego historiach wymagania czytelnika automatycznie rosną.

Na pierwszy rzut oka “Siódmy dzień” może i ma coś wspólnego z książkami Larssona, z którymi wydawca porównuje wszystkie swoje produkty: (nie ma to jak pomysłowy marketing) otóż bohaterem jest dziennikarz, równie dociekliwy jak Blomkvist. Sprawa zaczyna się od rzekomego samobójstwa przywódcy sekty religijnej, na którą John Hilling trafia przypadkiem, przebywając w odwiedzinach u znajomych. Na sekcie jednakże fabuła się nie kończy, zahacza o tak wielką ilość tematów, że trudno uwierzyć, że książka ma niecałe 300 stron (wydanie elektroniczne). Niestety jednak trudno się wczuć w opowieść wiedząc tak niewiele o postaciach, które dla mnie zawsze są najważniejszym elementem kryminału. Samo wyposażenie Hillinga w przeszłość, w której znajdziemy i zaginioną i nigdy nie odnalezioną żonę, i dziecko z inną kobietą w drodze to za mało, a pozostali bohaterowie zostali potraktowani znacznie skromniej.

Jak dla mnie książka była na tyle chaotyczna, że ani nie zapałałem głębszym uczuciem do bohatera, ani do autora i gdy wyjdzie coś więcej tego pisarza to z pewnością sobie lekturę podaruję.

Den syvende dag, Czarna Owca 2011, wydanie elektroniczne: 288 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 3 listopada 2011

George R. R. Martin "Tuf wędrowiec"

“Tuf Wędrowiec” to zbiór powiązanych ze sobą osobą głównego bohatera opowiadań ułożonych chronologicznie. Bohater, Haviland Tuf to drobny kupiec, handlarz, próbujący związań koniec z końcem. Otrzymuje propozycję przewiezienia grupy pasażerów i w trakcie owej wyprawy dowiadujemy się dokładnie jak to się stało, że Tuf stał się tytułowym Wędrowcem. W jaki sposób zdobył gigantyczny statek kosmiczny oraz dlaczego postanowił wędrować przez kosmos i pomagać innym.

Fabuła jak widać mogłaby być scenariuszem jednego z pierdyliona seriali “kosmicznych”, jakimi fanatycy się zajadają bezustannie. Mamy specyficznego bohatera o równie specyficznych poglądach - Tuf jest raczej niezgrabny, by nie powiedzieć wręcz: odpychający, jego styl wysławiania się jest niebywale kwiecisty, pełny wszelkich otóż, owóż i azaliż, a zdanie bez “zaiste” praktycznie nie występuje :-) Ponadto uwielbia koty i ma dość dziwny, jak na czasy, w jakich przyszło mu żyć, kodeks etyczny.

Jest to książka tylko i wyłącznie dla fanów tego typu opowieści. Krótkich powiastek, w których Martin pokazuje nam jakąś ciekawostkę na kolejnej planecie oraz problem, a Tuf robi wszystko, co tylko się da, by “żyło się lepiej”. Dla mnie niestety książka była nudna i przewidywalna, to chyba rzecz dla nieco młodszych czytelników, a przynajmniej “młodych duchem”, gdzie rozrywka i często pełne humoru dialogi oraz przeraźliwie długie wypowiedzi bohatera (które spokojnie mogły zawrzeć się pojedynczym zdaniu) są ważniejsze od dopracowanych postaci i pełnych realizmu wydarzeń, z których Martin znany jest szerzej.

Tuf voyaging, Zysk i s-ka 1997, 392 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 2 listopada 2011

Håkan Nesser, Barbarotti, tom 2. "Całkiem inna historia"

Człowiek bez psa Hakana Nessera to była książka, która bardzo mi się podobała. Jeszcze w trakcie lektury zakupiłem kolejną tego autora, z kolei w trakcie czytania której strasznie mnie smucił fakt, że następna póki co nie wyszła. No, ale jest planowana na listopad 2011, i mam nadzieję, że ebook wyjdzie równie szybko, jak wersja papierowa :-)

“Całkiem inna historia” to powieść o wybitnie udanym tytule - jest zupełnie inna od poprzedniej, wszystko jest w niej inne, począwszy od sposobu prezentacji bohaterów, przez o wiele bardziej skomplikowaną fabułę i zagadkę kryminalną, na stylu pisania skończywszy. Tym razem nie ma już najmniejszych wątpliwości kto jest bohaterem książki - Gunnar Barbarotti, policjant, jest w niej obecny od samego początku, nie jak poprzednio dopiero od połowy. Policjant wciąż toczy swoje rozmowy z Bogiem, wciąż jest od jakiegoś czasu rozwiedziony i wciąż spotyka się z kobietą poznaną przypadkiem podczas wydarzeń znanych z “Człowieka bez psa”. Jedyną zmianą w jego życiu jest fakt, że mieszka sam - córka skończyła 19 lat i wyjechała na saksy.

Wielkim plusem, przynajmniej dla mnie, u bohatera jest fakt, że człowiek ten nie jest żadnym specjalistą. Barbarotti to nie rywal wielu policjantów/detektywów znanych z kryminałów nie tylko skandynawskich. To niegłupi, ale wcale i nie wybitnie inteligentny człowiek, który stara się wykonywać swoją pracę jak najlepiej, ale nie wpada nie genialne pomysły podczas spożywania jajka z majonezem, podobnie nie uruchamiają się w jego głowie trybiki sygnalizujące szybkie rozwiązanie zagadki nagle, po usłyszeniu kilku zupełnie nie powiązanych ze sprawą słów. To policjant przeciętny i możemy założyć, że nie został jeszcze komisarzem nie tylko dlatego, że niezbyt lubi wchodzić w tyłek innym (jak sam sobie to tłumaczy), ale także dlatego, że po prostu nie jest dość sprytny i ma przeciętną statystykę wykryć przestępstw.

Pewnego dnia znajduje w swojej skrzynce list z zapowiedzią morderstwa - autor podaje dokładnie imię i nazwisko potencjalnej ofiary. Wkrótce potem otrzymuje kolejne. Dlaczego akurat do niego zdecydował się napisać morderca? I co mu zawiniło kilka na pierwszy rzut oka całkiem obcych sobie osób?

Każda kolejna część książki zapowiadana jest tajemniczym rękopisem nieznajomej postaci, który rzuca nieco światła na sprawę, i podobnie jak w poprzedniej części przygód Barbarottiego wiemy więcej, niż on sam. A przynajmniej tak nam się wydaje...

Co do stylu książki, to różni się on znacznie od poprzednika w głównie jednym elemencie: bohaterem jest policjant i kolejne strony są przedstawione w taki sposób, w jaki on sam widzi świat, siebie samego, swoją pracę i życie. Jest dość dowcipnie, zwłaszcza podczas lektury przekomarzań Barbarottiego z Bogiem i licytowania punktów, jakie ten ostatni dostanie od policjanta jeśli się spisze, sprawi coś dobrego. Choć podczas lektury nie braknie momentów tragicznych (wszak ktoś morduje kolejnych ludzi), to powieść nie przedstawia smutnych prawd o życiu, nie jest depresyjna tak, jak wcześniejsza. Szacunek dla autora wzrósł jeszcze bardziej - widać nie tylko dobrze sobie zaplanował postać bohatera, ale także zadbał, by książki różniły się od siebie czymś więcej, niż tylko samą “sprawą”.

Jedyną wadą jaką znalazłem jest lekkie “przegadanie” powieści. Cóż, jak rzekłem, nasz bohater wybitnie inteligentny nie jest, więc i trochę czasu potrzebował z kolegami na rozgryzienie sprawy. Niestety mimo to część tekstu zdaje się być upchnięta na siłę, skrócenie książki o 1/4 według mnie wyszłoby jej na dobre. Nie ma to jednak najmniejszego wpływu na ocenę końcową, fabuła autentycznie zaskakuje, zagadka jest skonstruowana wspaniale, tym razem to ona jest bohaterką książki, co w przypadku tomu poprzedniego nie było takie oczywiste, tam bohaterami była raczej specyficzna rodzina, a zagadka była klasyczna. Naprawdę mam nadzieję, że tom kolejny wyjdzie szybko, koniecznie w ebooku, nawet nie będę czekał na promocję, co mi tam, zapłacę pełną cenę, bo mnie aż skręca w kwestii dalszych losów prywatnych bohatera :-)

En helt annan historia, Czarna Owca 2011, wydanie elektroniczne: 436 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl