poniedziałek, 31 października 2011

Sebastian Uznański "Herrenvolk"

“Herrenvolk” od razu zaczyna się od mocnego uderzenia. Stosunkowo młody człowiek, Polak, Artur Sosnowski nagle znajduje się w zupełnie sobie nieznanym miejscu. Okazuje się, że to Kraków w roku 1940, pełen nazistowskich Niemców. Oszołomiony mówi prawdę i zostaje wzięty za wariata, po czym skierowany do szpitala psychiatrycznego. Strzępy informacji z historii każą Arturowi bronić się rękami i nogami przed takim rozwiązaniem, pamięta co niemieccy naziści robili z chorymi psychicznie - i udaje mu się. Trafia na inteligentnego członka SS, który zdaje się mu wierzyć.Tak rozpoczyna się powieść polskiego autora, która po raz pierwszy od dawna, bodaj od czasów wydania “Sternberg” Szczepana Twardocha mnie delikatnie mówiąc zmasakrowała. Nie jest to w żadnym wypadku “po prostu kolejna historia alternatywna”, gdzie Artur posiadając informacje ze świata przyszłości będzie w stanie pokierować losami wojny inaczej, niż miało to miejsce. Nie, żeby nie próbował - jednakże autor zadbał o to, by nie przedstawić nam kolejnej opowiastki o tym “co by było gdyby Polacy wiedzieli jak potoczy się historia”. Sebastian Uznański podjął o wiele większy wysiłek i stworzył powieść posiadającą kilka warstw, i traktującą o czymś znacznie więcej, niż tylko dywagacjach na temat ewentualnej zmiany biegu czasu.

Szybko się okazuje, że wśród wielu hitlerowców wcale nie znajdują się sami głupcy. Że nawet w tak mocno zniszczonym psychicznie narodzie, jakimi są nazistowskie Niemcy można znaleźć ludzi mądrzejszych, takich, którym nie do końca pasuje propaganda ich własnego rządu. Sam Artur też nie jest nadczłowiekiem, nie jest przypadkiem miłośnikiem historii i znawcą czasów drugiej wojny światowej. Jest po prostu studentem germanistyki, co składa się o tyle dobrze, że bez problemu potrafi porozumieć się z najeźdźcą. Jednakże pytany o przyszłość i kolejne akcje, jakie zamierza podjąć niemiecka armia często sam nie potrafi odnaleźć właściwej odpowiedzi. Ponadto nie jest człowiekiem ze stali, który ku chwale ojczyzny rzuci się pod koła pociągu, na bombę czy chociażby weźmie cyjanek byle tylko nie zdradzić swojej skąpej wiedzy. Jest Polakiem dzisiejszych czasów, ulepionym z zupełnie innej gliny, znacznie bardziej miękkiej, co zawdzięczamy wszyscy brakiem poważnych trosk w naszym życiu. Na jego miejscu bez trudu można wyobrazić sobie samego siebie, co jest wielkim atutem książki.

Jak rzekłem, Niemcy nie są głupi. Wbrew temu, co Sosnowski przypuszcza, wcale nie biorą jego przewidywań za dobrą monetę, nie dają się złapać na haczyk, są o wiele mądrzejsi od bohatera. Potrafią wykorzystać każde jego słowo, nawet wypowiedziane nieopatrznie i dotyczące spraw kompletnie nie związanych z wojną i światem przyszłości. Dzięki temu po kilku chwilach obserwujemy zupełnie odmienny świat, w którym historia z jednej strony toczy się bardzo podobnie do tej, którą znamy, ale z drugiej strony, mimo tego faktu wydarzenia wywoływane są przez zupełnie inne siły, wspaniałe wynalazki znacznie wyprzedzające swój czas.

Książka prócz opisu akcji, której jest tu mnóstwo, skupia się przede wszystkim na rozważaniach dotyczących spraw, jakie w nazistowskich Niemczech były podejmowane przez ludzi u władzy. Przede wszystkim na eugenice oraz teorii, jakoby ludzi można było podzielić na odmienne od siebie gatunki. Całość pisana jest bez typowego dla tego typu literatury podziału na złych i dobrych, bez patosu, który zazwyczaj przyświeca opowieściom o historii alternatywnej. Nie, wcale nie jest tak, że każdy Polak będzie walczył do krwi ostatniej kropli z żył, tak samo jak nie każdy Niemiec, nawet będąc nazistą i należąc do SS okaże się wpatrzonym w Hitlera jak w obrazek fanatykiem. Autor stroni od tego typu klasyfikacji, nie próbuje edukować, tym bardziej rozliczać, co według mnie jest sztuką, gdy dialogi mówią o bardzo poważnych sprawach - kwestiach narodowych, rasowych, historycznych i politycznych. Rozmowy bywają bardzo inteligentne, a przy tym wcale nie patetyczne, nawet gdy biorą w nich udział doskonale nam znane postaci, od Goeringa począwszy, przez Haydricha i Himmlera, samego Hitlera nawet, na Bormannie, Hessie i Mengele skończywszy.

Lektura wciąga do samego końca, a choć akcja pędzi przed siebie z potworną prędkością znalazło się sporo miejsca na chwilowe zastanowienie się nad całością. Niemiecki świat tu przedstawiony, ze stylem życia opartym na eugenice, planowaniu wszystkiego pod kątem przydatności dla narodu i Wodza jest przerażający, jednak przy tym dość ludzki i prosty w zrozumieniu. “Herrenvolk” to książka w każdym calu przemyślana, gdzie autor zadbał, by jego pisarstwo nigdy nie stało się przedstawieniem swoich własnych poglądów, co ostatnio wśród polskich twórców jest tak samo modne, jak obrażające inteligencję czytelnika. Książka dzięki temu jest bardzo lekko strawna, a w trakcie lektury ukaże czytelnikowi sporo przemyśleń i nie jednego zadziwi i skłoni do rozważań, ale przede wszystkim zapewni świetną zabawę, w której bardzo łatwo jest się identyfikować z bohaterem, a jego kolejne losy zaplanowane zostały w taki sposób, że o znudzeniu nie może być mowy. Według mnie Sebastianowi Uznańskiemu wyszedł prawdziwy majstersztyk.

Herrenvolk, Fox Publishing 2011, wydanie elektroniczne: 385 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 30 października 2011

Tadeusz Cegielski "Morderstwo w Alei Róż"

“Morderstwo w Alei Róż”, napisane przez znanego profesora historii i wolnomularza (co w dzisiejszych czasach może być niezłą reklamą) to kryminał rozgrywający się w 1954 roku w Warszawie. Sprawa dotyczy morderstwa znanego działacza partyjnego, a jej rozwiązanie zostaje powierzone milicjantowi, który pamięta doskonale stare, lepsze czasy. Nasz bohater ma już trzydziestoletni staż pracy w policji (teraz milicji) i jest jednym z bardzo nielicznych funkcjonariuszy, którzy wciąż wykonują ten zawód, po wojnie i związanych z nią konsekwencjami, do jakich zaliczymy przede wszystkim zupełnie nowy ustrój.

W książce znajdziemy dwa podstawowe elementy rzucające się w oko. Pierwszy z nich to oczywiście sama zagadka kryminalna, która wielbicielom tego gatunku z pewnością przypadnie do gustu, choć według mnie nie ustrzegła się przed powieleniem kilku schematów, do jakich kryminał nas przyzwyczaił: skoro socjalizm to też nieco partyjniaków i pewne obciążenie, z jakim śledztwo się toczy oraz postać kobiety, która od samego początku wydaje się podejrzana, co dość psuje puentę. Drugim elementem jest natomiast dokładny opis stolicy i tu autentycznie bez najmniejszego problemu można sobie wyobrazić, że jest się w Warszawie w roku 1954.

Dla mnie jednak ważniejsza była zagadka i postaci, a te mnie nie bardzo zachwyciły. Nie rozumiem więc skąd taki zachwyt nad tą powieścią. Jest całkiem w porządku, ale żeby zwalała z nóg? Eee...

Morderstwo w Alei Róż, W.A.B. 2010, wydanie elektroniczne: 274 strony

Strona książki na LubimyCzytac.pl

Stephen King "Sklepik z marzeniami"

W niewielkiej miejscowości gdzieś w Maine, znanej fanom Kinga już z powieści “Cujo”, pewnego dnia pojawia się nowy człowiek: Leland Gaunt. Okazuje się być sprzedawcą, a właściwie bardziej handlarzem. Na głównej ulicy otwiera tytułowy sklepik z marzeniami. Dziwnym trafem w swoim asortymencie posiada coś dla każdego z mieszkańców miasteczka, jakąś rzecz, która jest dla danej osoby czymś niezwykłym, wspaniałym, bazującym na sentymencie, zbieractwie lub wiedzy - słowem: każdy, kto wejdzie do sklepiku z marzeniami znajdzie coś, czego szukał od dawna, może nawet całe życie, czasem nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Pewnym problemem okazuje się jednak kwestia płatności - produkty w sklepiku nie posiadają cen, o każdy należy się targować. Gaunt zgadza się na zaskakująco niskie kwoty wyrażone w dolarach, jednak oczekuje czegoś ponadto...

Zanim czytelnik wejdzie głęboko w świat pełen manipulacji, wzajemnych oskarżeń i coraz większego szaleństwa ogarniającego spokojne zazwyczaj Castle Rock, autor zabiera go na wyprawę po regulaminie rządzącym życiem w małych miejscowościach. W typowy dla siebie sposób King prezentuje nam pokaźną gamę postaci, o każdej mówiąc na tyle dużo, by móc sobie ją wsadzić do odpowiedniej szufladki (np. z napisem: “maniak”, “psychopata”, “dziwka”, “fanatyk”, “zboczeniec”, rzadziej: “przyzwoity człowiek” - pełna opcja społeczna), ale jednocześnie na tyle mało, by w miarę postępów akcji móc zaskoczyć pewnymi zmianami w charakterze wielu z bohaterów. Poznajemy cały ogromny proces otwierania sklepu, czy też po prostu interesu przez kogoś Spoza Miasta (co należy wymawiać wyraźnie wielkimi literami). Dzięki tym regułom, jakimi zadupia są poddane, wiemy doskonale kto jest kim - na bazie pewnych standardowych dla wszystkich wiosek, gdzie psy szczekają tylną częścią, zachowań, wiemy dlaczego pierwszym nieoficjalnym klientem był mały chłopiec, a pierwszym oficjalnym akurat ta kobieta. Całość procesu opisana tak, jak tylko King pisać potrafi - z użyciem mnóstwa słów, choć żadne nie jest zbędne, nie w tej części książki.

Książka jest pełna napięcia, które dodatkowo potęguje system podrozdziałów, często przeraźliwie krótkich, ukazujących czasem nawet nie scenę realną, a jedynie taką, która rozgrywa się w wyobraźni któregoś z licznych bohaterów. Ktoś pije kawę, ktoś zamartwia się zobowiązaniami wobec Lelanda Gaunta, a ktoś inny próbuje je spłacić. W tej samej chwili wiele osób robi co innego, a czytelnik widząc dokąd zmierza akcja czuje wręcz fizyczny ból wywołany napięciem.

Jako że “Sklepik z marzeniami” należy zaliczyć do gatunku powieści grozy wiadomo, że w pewnym momencie przyjdzie hokus pokus z abrakadabrą i przepiękna analiza socjologiczna życia w małych miejscowościach ustąpi akcji z prawdziwego zdarzenia z elementem nadprzyrodzonym w tle. Im bliżej końca tym gorzej się czyta, z zaznaczeniem, że książka i tak jest bardzo dobra - jej poziom po prostu delikatnie opada. Jedyne wady, jakie można jej zarzucić według mnie są bardzo standardowe dla tego autora: pod koniec jest już mocno przegadana, na opisy czystej akcji zdecydowanie nie powinno się poświęcać tylu liter i wyrazów co na prezentację społeczności i reguł jej zachowania oraz bardzo amerykańska, pełna fajerwerków końcówka, która świetnie by wyglądała na filmie dla nastolatków, ale znacznie gorzej dla reszty świata. Mimo to i tak stawiam “Sklepik z marzeniami” w jednym rzędzie z “Lśnieniem”, “Misery” i “Ręką Mistrza”, póki co moimi ulubionymi powieściami Kinga.

Needful Things, Prószyński i S-ka 2010, wydanie elektroniczne: 949 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 27 października 2011

Paweł Siedlar "Opowieści okrutne"

Paweł Siedlar to pisarz, w którego książkach i opowiadaniach zawsze znajduję coś, co mi przeszkadza, co mi się nie podoba, co uważam za złe rozwiązanie dobrego pomysłu - a jednocześnie kupuję jego pozycje bez dłuższego zastanowienia. Pewnie dlatego, że mimo tych wszystkich fragmentów, które zabawę mi psują, przyznaję bez bicia, że autor zdecydowanie potrafi pisać. Nie, nie będę się bawił w porównywanie go do innych, jakichś Wielkich Twórców, ani tym bardziej tych mniejszych - bez fajerwerków, po prostu Paweł Siedlar potrafi przykuć uwagę czytelnika, zaoferować pewien przyjemny klimat opowieści, dobrze się Go czyta.

Co ciekawe, właśnie dlatego potem czytelnik bywa tak bardzo zirytowany - wszystko szło tak dobrze, wyrazy same się czytały a strony przewracały, by nagle okazało się, że tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi, albo że autor wybrał na zakończenie utworu moment, który równie dobrze mógł być początkiem czegoś jeszcze ciekawszego. Tu zdecydowanie mam na myśli teksty “Między Leckiem a Krztuniem” i “Walczyk z Hortensją”. Słowo daję, rozczarowanie było spore - wydawało się, że całość zmierza ku jakiejś puencie, a okazało się, że opowiadania to bardziej zapisy pewnych wydarzeń czy przemyśleń, które autor chciał nam zaprezentować, byśmy sami dalej się nad nimi głowili. Ja jednak w tym klimacie chętnie bym przeczytał coś nieco bardziej zorganizowanego.

A może to po prostu specyfika tego pisarza? Może Paweł Siedlar lekce sobie waży zasady i trendy, i pisze to, co lubi i co Mu się podoba? Dlatego świetnie się zapowiadające “Rozrywki ludzi umarłych” pozostawiają po sobie równie słabe wrażenie, jak “Ostatni autobus do Thunder”, który przy lekkim ugięciu się przed pisaniem nieco bardziej “dla mas” mógł być hitem. Tak samo “Pies swojego pana” - widzę tam wyraźnie pomysł i to coś, co mogłoby spowodować, że długi czas bym o opowiadaniu nie zapomniał. Nadzieja jednak szybko umiera i tak naprawdę to nie wiem, o co w opowiadaniu chodziło...

Kolejna książka, która nie odstaje niczym od pozostałych tego autora. Jest za dobra, by była słaba, ale za słaba, by była bardzo dobra.

Opowieści okrutne, Fabryka Słów 2006, 304 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 26 października 2011

Stephen King "Carrie"

Bohaterką książki jest tytułowa Carrie, szesnastoletnia dziewczyna, która kompletnie nie ma pojęcia o życiu. Od zawsze jest wyśmiewana przez rówieśników, wytykana palcami. Winę za taki stan rzeczy ponosi jej matka, fanatyczka religijna, która nie mogąc znieść własnego grzechu, jakim według niej niewątpliwie jest poczęcie i urodzenie dziecka, tłamsi córkę, zmusza do tkwienia w patologii. Prawdziwym horrorem w tej opowieści nie są wydarzenia do których zmierzamy od pierwszego słowa w powieści. Horrorem jest właśnie dramat młodej dziewczyny tak bardzo odrzuconej i pozbawionej jakiejkolwiek pomocy. Nie ma nikogo, kto próbowałby się nią zainteresować. Aż do genialnie przez Kinga opisanej pierwszej menstruacji. To, co autor tu pokazał to według mnie jedna z najlepszych scen literatury w ogóle. Ludzka podłość obnażona, ukazana w całej swej paskudnej okazałości spięta szybkim, choć konkretnym i nie pozbawionym koniecznych tu wulgaryzmów piórem Kinga zwala z nóg.

Wtedy okazuje się, że znajdą się tacy, którzy do Carrie wyciągną przyjazną dłoń. I bardzo dobrze, bo zawsze się tacy znajdują, mimo szaleństwa i tępoty ogromnej większości członków każdego społeczeństwa. Niestety to samo dotyczy drugiej strony medalu - dopóki Carrie była pośmiewiskiem, była TYLKO pośmiewiskiem. Jednak gdy zdobywa nieoczekiwaną pomoc, chwilową sławę, szybko znajdują się tacy, którzy pragną pokazać jej właściwe miejsce.

Książka we wspaniały sposób opisuje to, z czego ludzie najlepiej są znani: ich prymitywizm i głupotę. Wydarzenia są tak realnie okrutne, tak prymitywnie doskonałe i naturalne, że momentami chce się wyć z rozpaczy nad losem głównej bohaterki. Tego typu sytuacje zdarzają się wszędzie, a jak są bolesne i jak wielkich zmian mogą dokonać w psychice wiedzą tylko dręczeni, nigdy dręczący.

Dla mnie w “Carrie” są tylko dwa problemy. Pierwszy z nich to zbyteczne włożenie w opowieść sporej ilości tekstu dotyczącego telekinezy oraz prawdopodobieństwa występowania tej zdolności u ludzi. Jak rozumiem, autor chciał w ten sposób utwierdzić czytelnika w przekonaniu, że telekineza istnieje, podawał sprytnie spreparowane "naukowe fakty", by zwiększyć mroczny klimat u odbiorcy. Niepotrzebnie, mi to raczej klimat psuło. Drugi problem wynika poniekąd z pierwszego, a jest nim znana z większości książek Kinga skłonność do gadulstwa. Zamiast ładnie zakończyć książkę, raz a dobrze, z przytupem, w dobrym stylu, konkretnie, zmasakrować czytelnika rozgrywającym się tu dramatem przede wszystkim Carrie, a dopiero potem reszty psychopatów i zboczeńców, zwanych dla niepoznaki społeczeństwem, autor bawi się w wywiady i fragmenty przemówień specjalnie powołanej komisji, ględzi i ględzi. Pierwsze dwie części książki dzięki takim wstawkom rzeczywiście budują klimat, ale trzecia to już jakaś farsa. Sama końcówka (nie, nie zdobędę się na określenie jej oficjalnie mianem “puenty”) jest tak hollywoodzko przewidywalna, że aż boli, by Mistrz stosował takie proste sztuczki.

Pamiętajmy jednak, że to pierwsza opublikowana książka Kinga, i jak na pierwszą jest i tak wystarczająco genialna :-)

Carrie, Prószyński i S-ka 2011, wydanie elektroniczne: 169 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 21 października 2011

Ben Bova "Mars"

Ben Bova to dość ciekawa postać wśród autorów science fiction. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to pisarz bardzo słabo promowany w naszym kraju, choć jednocześnie Wydawnictwo Solaris zadbało, by całkiem sporo jego książek w Polsce się ukazało. Rzadko się o nim wspomina w artykułach o twórcach science fiction, a niewątpliwie ma wśród nich swoje miejsce.

Na pierwsze spotkanie z Bovą wybrałem sobie książkę “Mars”, która doczekała się dwóch kontynuacji, a żeby wszystko jeszcze bardziej zagmatwać całość historii o Marsie należy do znacznie większego projektu pisarza zwanego “Drogą przez Układ Słoneczny”. Poświęciłem kilka chwil na wyszukanie informacji o chronologii wewnętrznej całego cyklu, ale musiałem się poddać, tyle sprzecznych danych można znaleźć. Na szczęście autor pisze swoje książki w starym, dobrym stylu: nie ważne którą do ręki weźmiesz, dasz sobie radę, znajomość poprzednich nie jest konieczna do zabawy.

“Mars” opowiada, jak łatwo można się domyśleć, o wyprawie na czerwoną planetę. Nie jest to jednak opowieść o kolonizacji - wyprawa jest typowo badawcza, zaplanowana i doprowadzona do skutku tylko i wyłącznie przez sprawne łączenie korzyści politycznych z naukowymi. Świat musi wreszcie ruszyć do przodu po beznadziejnym i krwawym wieku XX, stąd też udało się doprowadzić do sytuacji, w której narody podjęły decyzję o lądowaniu na Marsie.

Wyprawę obserwujemy z perspektywy jednego z uczestników, geologa Jamie’go Watermana, który dostał się na listę załogi w ostatniej chwili. Krok po kroku poznajemy całą historię pół-Indianina oraz reszty załogi, a autor stara się zadbać, by czytelnik miał pełny obraz sytuacji na Ziemi, podczas podróży oraz na Marsie. Książka jest poprzecinana retrospekcjami opowiadającymi o przygotowaniach do misji na przemian z właściwymi rozdziałami opisującymi wydarzenia na czerwonej planecie. Bova mnóstwo miejsca poświęca na opisanie sytuacji politycznej oraz rozlicznych powodów przeróżnych grup społecznych prowadzących do wyprawy. Walka jest brutalna i twarda, podobnie jak misja. Szybko okazuje się, że nie sposób jest przygotować tak doskonałych badań osobowości, by dowiedzieć się wszystkiego o człowieku, kandydacie do załogi. Wśród uczestników także dochodzi do kilku nieprzyjemnych sytuacji i trochę szkoda, że autor nie zdecydował się rozwinąć nieco pewnych wątków, które łatwo mogły by się stać kryminalnymi czy sensacyjnymi, a to by powieści nie zaszkodziło, wręcz przeciwnie.

Autor mocno starał się czytelnika nie nudzić. Prócz fabuły właściwej, opisu reakcji różnych środowisk politycznych na to, co się dzieje podczas misji oraz retrospekcji sprzed startu Bova dodaje także kilka rozdziałów nieco bardziej “mistycznych”, gdzie w lekko mentorskim tonie dywaguje na tematy ogólne, takie jak braterstwo Ziemi i Marsa, życie jako zjawisko, prawdopodobieństwo życia na Marsie, Mars jako osobliwość odrębna, jest nawet scenariusz programu edukacyjnego, który powstał z myślą o dzieciach na Ziemi. Niestety mimo wszystko nie sposób powiedzieć o “Marsie”, że jest powieścią, którą czyta się jednym tchem. Momentami opisywane wydarzenia potrafią czytelnika uśpić, brakuje także rozwinięcia sytuacji między uczestnikami misji. Z jednej strony autor sygnalizuje o problemach natury socjologicznej, jakie pojawić się powinny - przekonanie o nieomylności, wykorzystanie faktu, że w zasadzie są tu sami i politykom mogą się przeciwstawić, że sami sobie są panami. Z drugiej strony wszystkie tego typu zachowania ukazane są zbyt płytko, szkoda że Bova nie rozwinął wątków w tym stylu, wszak kilka tygodni oglądania tych samych ludzi w zamknięciu, tak daleko od reszty społeczeństwa aż się prosi o dokonanie pewnych konkluzji, opisanie wydarzeń, które nastąpić muszą. Trochę zbyt hollywoodzka jest fabuła w tym względzie, trochę za prosta, szczególnie dramatyczne wydarzenia z końca opowieści i efekt, jaki przyniosły w relacjach między uczestnikami. Takie prowadzenie opowieści mi osobiście zabawę zepsuło.

Lektura “Marsa” w bardzo jasny sposób wytłumaczyła mi dlaczego o Benie Bovie wspomina się znacznie rzadziej niż o innych twórcach science fiction. Trudno nazwać go mistrzem, człowiekiem, który odkrywa nowe światy i pomysły. To raczej sprawny rzemieślnik, doskonale się bawiący podczas pisania swoich powieści, momentami potrafiący używać słowa z ogromną wprawą (opisy zachodu słońca na Marsie to wręcz poezja), ale przeważnie piszący z fascynacją naukowca, nie sięgającą jednak zbyt głęboko w stronę technologii czy spraw związanych z inteligencją w kosmosie. W “Marsie” poruszył wiele tematów, ale żadnego nie rozwinął, nie pociągnął dalej, przedstawił każdy po trochu i widać uznał, że tak jest dobrze. Według mnie nie jest, wydaje mi się że jak książka jest o wszystkim, to jest o niczym. Pal sześć technologię, fizykę, statki kosmiczne. Pal sześć inteligentne życie. Ale braku większego zaangażowania w stosunki międzyludzkie wśród najlepszych z najlepszych, dream-teamu wybranego do misji na Marsa wybaczyć już nie potrafię, jestem bardziej zawiedziony, niż zadowolony.

Mars, Solaris 2003, 497 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

wtorek, 18 października 2011

Maja Lidia Kossakowska "Upiór Południa, część 1. Czerń"

Nie jestem wielkim fanem książek Mai Lidii Kossakowskiej. Nie rozumiem cyklu anielskiego, rozbawia mnie w dość nieprzyjemny sposób, który nie pozwala cieszyć się lekturą. Mam jednak spory szacunek dla autorki za “Zakon Krańca Świata”, który jednocześnie uważam za zbyt przegadany, co także odbiło się na ostatecznym odbiorze książek. Jednak nawet porównując już te dwie serie widać, że pisarka nie zamyka się w zawsze tym samym pokoju, że potrafi bez problemu tworzyć rzeczy kompletnie różne, w zupełnie innych klimatach. Stąd też na mojej półce pojawiła się “Czerń”, część pierwsza cyklu “Upiór Południa”, zakupiona z myślą: “może tym razem się uda i do mnie opowieść trafi?”.

I trafiła, jak najbardziej. Obłęd, opętanie, psychoza, gniew, smutek, tragiczne wydarzenia odciskające swoje piętno na zawsze - opis tego typu stanów i emocji w wykonaniu Mai Kossakowskiej jest bardzo, ale to bardzo realistyczny. Nie jest problemem wczuć się w klimat historii opowiadanej przez bohatera, reportera wojennego spędzającego życie na kolejnych konfliktach, jakie co chwilę wybuchają w gorącej Afryce. Sama Afryka zresztą jest tu według mnie pełnoprawnym bohaterem, niemalże postacią fizycznie istniejącą, a autorce udała się sztuka, której nie powstydziłby się największy miłośnik gorącego kontynentu, jakiego w literaturze spotkałem - Mike Resnick. Afryka żyje, ale jest to ostatni oddech, nie potrafi się udźwignąć po licznych ranach, jakie zadały jej własne dzieci, stale dające się omotać paskudnemu, wyrachowanemu złu białego człowieka.

Bohater opowiada o swoim życiu i kolejnych misjach. Mówi o potworności wojny, wspomina Ruandę, walki między Tutsi i Hutu, dzieci biegające z karabinami. Wspomina także swoich towarzyszy, wśród nich tego jednego, który nie żyje, a jednak wciąż jest obecny. Obłęd jest coraz poważniejszy. Składają się na niego nie tylko wojna i ludobójstwo, ale także afrykańskie wierzenia, klątwy i śmiertelnie zmęczone bóstwa. Najstarsze na ziemi, jako że przecież wszyscy z Afryki pochodzimy.

Stosunkowo długie opowiadanie (bo jednak trudno całość nazwać pełnoprawną książką) jest napisane z ogromną konsekwencją w jednym, tym samym, niebywale upiornym tonie. Afryka tu ukazana jest brudna i pobita, wielokrotnie zgwałcona, ale jeszcze ostatkiem sił się trzyma. Z początku co prawda bohater lekko przegina, jego niechęć do wszystkiego wokół i samego siebie jest nieco zbyt nachalna, wręcz egzaltowana, lecz w miarę rozwoju sytuacji to uczucie zanika i można dać się wciągnąć w opowieść, która może i jest dość wtórna, ale jednak nie odrzuca czytelnika i ciągnie go do samego końca. Szkoda, że owa końcówka niezbyt pasuje klimatem do reszty, ale nie wiem, może to jakiś większy zamysł, wszak są trzy kolejne opowieści w cyklu, trudno to oceniać już przy pierwszym tomie.

Upiór Południa. Czerń, Fabryka Słów 2009, 240 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 17 października 2011

Jakub Ćwiek "Ofensywa szulerów"

“Ofensywa szulerów” to dość nietypowa pozycja, bo na dobrą sprawę jest bardziej prologiem, niż pełnoprawną opowieścią. Autor przedstawia nam trzy postaci w czasach po zakończeniu drugiej wojny światowej, a książka dzieli się na trzy części: każdy bohater otrzymuje czas na zaprezentowanie siebie samego według klucza wyznaczonego przez tajemniczego pracodawcę. I owe trzy historie opowiedziane własnymi słowami przez trójkę postaci są w zasadzie treścią książki, możemy się jedynie domyślać co będzie potem, epilog kończący ów “sporej wielkości prolog” wyjaśnia akurat tyle, by temu, komu opowieści się spodobają narobić chęci na więcej.

Co ciekawe, jak się okazuje nasi bohaterowie to postaci jak najbardziej autentyczne. Jasper Maskelyne był brytyjskim iluzjonistą, który próbował swoich sił w realnej walce z nieprzyjacielem, Jan Zumbach to polski pilot z Dywizjonu 303, a Leni Riefenstahl to niemiecka reżyserka, na której do końca przeraźliwie długiego życia ciążyła sława tej, która tak doskonale tworzyła propagandowe filmy Hitlera. Autor świetnie się bawi w swoich opowieściach mieszając fakty z fikcją i niezależnie od tego, czy czytelnika historie wciągną, czy okażą się nużące, trzeba mu przyznać, że robi to z pasją. Na oficjalnej stronie książki dopowiada nam co nieco i pewne fakty czytelnikowi uświadamia: Agencja Wydawnicza Runa, Ofensywa szulerów

Doceniam zaangażowanie pisarza i jestem pod wrażeniem umiejętności przekształcenia swojej pasji w powieść, dzięki której każdy czytelnik łyknie nieco nieznanych faktów. Ja na ten przykład uprzednio nie słyszałem o żadnej z tych postaci, a jak spojrzeć w sieć to wyraźnie widać, że są one znane znacznie szerszemu gronu, niż tylko zapalonym historykom. Także uznaję książkę za dobrą, choć same historie mnie nieszczególnie zainteresowały, czytałem “jednym okiem”, bez większego zaangażowania, tak samo nie czekam na tom kolejny. Mimo to myślę, że wielbicielom tego typu opowieści, nieco, powiedzmy, sowizdrzalskich, “Ofensywa szulerów” zapewni mnóstwo przyjemności.

Ofensywa szulerów, Runa 2009, wydanie elektroniczne: 207 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Åke Edwardson "Taniec z aniołem"

Kolejny skandynawski kryminał zaliczony. Niestety w przypadku prozy Edwardsona uczucia są dość ambiwalentne, mniej więcej takie, jak po lekturze “Zamachowca” Lizy Marklund. Niby wszystko jest na swoim miejscu: zagadka, moderstwo (nawet kilka), bohater (szkoda że znowu zmęczony życiem glina), trochę kobiet w otoczeniu oraz tło wydarzeń, jakim jest przyjemnie przedstawiona Szwecja i Szwedzi.

Kilka wątków nieuchronnie prowadzi do splecenia, niektóre są nawet bardzo ciekawe, jak chociażby kwestia złodzieja (który wciąż twierdzi, że jest nim z musu, nie z zawodu) trafiającego podczas rabunku na siatkę pełną czegoś, co mogłoby zostać uznane za dowody zbrodni.

Szkoda tylko, że główny bohater książki jest tak potwornie nijaki, że gdyby miał trudniejsze nazwisko niż Winter, to pewnie byśmy go nie zapamiętali po ukończeniu lektury. Towarzysze z jego otoczenia są równie nudni, nawet jeśli autorowi się uda je ciekawie przedstawić z początku, to potem charakteryzują się konkretnym brakiem polotu. Jak i cała książka, a szczególnie jej zakończenie - wszystko jest tak miałkie, takie nijakie, że szczerze mówiąc brakowało mi tu przynajmniej jednego rozdziału, miałem wrażenie, że tak byle jak książka skończyć się nie może. Ale się skończyła.

Ake Edwardson i jego książki wędrują na półkę zawiedzionych nadziei i rozczarowań. Dobrze, że stosunkowo często można trafić na niezłe promocje na eksiążki. Jak sobie pomyślę, że miałbym za “Taniec z aniołem” dać trzy dychy, to aż mnie coś w środku ściska. Nie polecam, lepiej przeczytać Larssona, Nessera, Hjortha i Rosenfeldta w duecie a nawet Lackberg.

Dans med en ängel, Czarna Owca 2011, wydanie elektroniczne: 336 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 16 października 2011

Stephen King "Lśnienie"

Najlepszy horror wszechczasów! Genialna książka! Takie opisy powodują, że bardzo niechętnie sięgam po daną pozycję, przez co tak późno się zabrałem do czytania Stephena Kinga... no i przez to, że dopiero stosunkowo niedawno nabrałem chęci na poczucie dreszczu strachu, wcześniej jakoś tego nie lubiłem ;-) Czy “Lśnienie” rzeczywiście jest najlepszym horrorem, odstającym o kilka długości od konkurencji? Tego nie wiem, zbyt mało powieści grozy przeczytałem, by pozwolić sobie na takie stwierdzenie. Na pewno jednak mogę powiedzieć, że jest to powieść bardzo dobra, i na pewno mogę przyznać rację tym, którzy twierdzą, że jest straszna.

“Lśnienie” opowiada historię trzyosobowej rodziny Torrance’ów. Ojciec jest pisarzem, a raczej próbuje nim być. Po chwili sławy przed laty jakoś pisanie mu niezbyt idzie, ponadto musi sobie radzić z bardzo nieprzyjemną przypadłością, jaką jest choroba zwana alkoholizmem. Wraz z małżonką Wendy byli już o krok od rozwodu, Jack jednak w porę otrzymał ostrzeżenie od losu i od kilkunastu miesięcy żyje w trzeźwości. Problemem Torrance’a jednak pozostaje skłonność do gniewu, przez którą uwikłał się w pracy w nieprzyjemną sytuację i robotę stracił. Teraz nie może przebierać w ofertach, w związku z tym gdy trafia się okazja dobrego zarobku za fuchę, która potrwa tylko kilka zimowych miesięcy - bierze ją bez namysłu. Nie ma wyboru.

Wraz z Wendy i ich pięcioletnim synem Dannym wyjeżdżają do hotelu Panorama, który poza sezonem tkwi osamotniony wśród gór. Robota ma polegać na dozorowaniu ogromnej budowli, dbaniu o nią i przygotowaniu na kolejny sezon. Jack zostaje dozorcą, a żona wraz z synem mu towarzyszą. W hotelu zostają całkiem sami. Przynajmniej jeśli chodzi o żywe, ludzkie towarzystwo...

“Lśnienie” to horror oparty na dwóch częściach składowych. Pierwszą z nich jest alkoholizm Jacka i jego próby pozostania w trzeźwości. Bohater opiera się szaleństwu, ale suma jego życiowych doświadczeń uparcie twierdzi, że opór nie ma sensu. Obserwacja tego, co dzieje się w głowie Jacka jest prawdziwą przyjemnością, a styl Kinga jest niczym stworzony do właśnie przedstawiania takich scen - wewnętrznego rozdarcia, wiecznie toczonych monologów oraz uczucia, że prędzej czy później już nie wiadomo co jest rzeczywiste, a co majakiem. Także książka to nie tylko powieść grozy, ale także doskonały dramat rodziny, w której każdy pragnie, by ich związek trwał jak najdłużej i wszyscy się kochają, ale przyszłość wcale nie jest tak oczywista, wręcz przeciwnie, jeśli spojrzy się w przeszłość.

Drugim elementem, z którego zbudowane jest “Lśnienie” jest opis zjawisk nadprzyrodzonych, czy też paranormalnych, jakie zachodzą w hotelu. Jack bardzo szybko odkrywa porzucony gdzieś w budynku gospodarczym album z wycinkami z gazet, chronologicznie przedstawiającymi straszne wydarzenia, jakich Panorama była świadkiem. Ponadto coraz jaśniejsze jest zarówno dla niego, jak i dla Wendy, że ich syn Danny nie jest zwykłym dzieckiem, że ma pewien talent, którego nie można wytłumaczyć w zwyczajny sposób. Choć nie jestem fanem tajemniczego hokus pokus, to “Lśnienie” napisane jest tak dobrze, że ani przez chwilę nie odczuwałem zniechęcenia opisami wszystkich dziwnych zjawisk. Zaakceptowałem je bez namysłu, za co moje uwielbienie dla (niektórych) powieści Kinga jeszcze bardziej wzrosło. Na czas trwania lektury pozwoliłem się autorowi przekonać, że takie rzeczy są możliwe, dzięki czemu chwilami czułem autentyczny strach. King w cudowny sposób potrafi opowiadać o rzeczach zwykłych, by nagle w tym samym zdaniu, nagle przejść do tych niezwykłych i w ciągu ułamka sekundy zmienić nastrój powieści, a tym samym emocje czytelnika.

Oczywiście nie zabrakło typowych, kingowskich dłużyzn, które jednak nie psują lektury tak, jak zdarzało się to w innych powieściach autora (w “Bastionie” szczególnie). Dopiero pod sam koniec książki, nieco zbyt filmowy, niczym z hollywood, dłużyzny są lekko irytujące, nie na tyle jednak, by zabawę zepsuć w znacznym stopniu. Świetna książka, o której warto myśleć nieco szerzej, niż tylko w kontekście horroru, to dla “Lśnienia” lekka obraza, traktować ją jak tylko powieść grozy. To także świetny dramat rodzinny, podczas opisywania którego autor - kto wie? - czy nie korzystał z własnych doświadczeń, w końcu z alkoholizmem zmagał się całkiem długo... Ciekawe ile Kinga jest w Torransie?

The Shining, Prószyński i S-ka 2007, wydanie elektroniczne: 494 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 14 października 2011

Håkan Nesser, Barbarotti, tom 1. "Człowiek bez psa"

Uroczystość 105 urodzin miała być ogromna, na grubo ponad 130 osób. 65 lat ojca rodziny i 40 jego ulubionej córki w ten sam dzień, kilka dni przed końcem roku. Dzieci ze swoim potomstwem miały zjechać w wigilię wielkiej imprezy, planowanej od wielu miesięcy. Niestety cała radość solenizantów została zniszczona. Brat Ebby, zarazem syn Karla-Erika stał się pośmiewiskiem całej Szwecji z powodu własnej głupoty i czegoś, co rodzina najprościej zwała “nieprzystosowaniem społecznym”. Niewybredna relacja ze zdarzeń ciągnięta przez kilka tygodni w brukowcach skutecznie zniszczyła nieliczne pozytywne emocje, jakie uroczystość wzbudzała u reszty familii, wywołując wstyd u wszystkich jej członków.

Tak rozpoczyna się powieść Hakana Nessera wydana przez Czarną Owcę w znanej i w pewien sposób już “prestiżowej” Czarnej Serii. Wydarzenia opisane są z perspektywy kolejnych członków rodziny, a autor genialnie wciela się w ich role tak, że nie mamy najmniejszych problemów ze zrozumieniem jakimi są postaciami i w jak skomplikowanej relacji między sobą żyją. Zbyt uwielbiana najstarsza córka, pogardzany wręcz Robert i Kristina, której życie do czasu osiągnięcia pełnoletności wyglądało tak, jak narodziny - dziecko przypadku, zwykła “wpadka”. Teraz mają swoje rodziny i wcale nie pragną spotykać się z rodzicami. Nikt jednak nie chce robić scen, ostatecznie więc do uroczystości dochodzi. Nastroju nie ma, panuje przykra atmosfera, a na domiar złego okazuje się, że aż dwóch członków imprezy nagle znikło...

Hakan Nesser akcję swojej powieści prowadzi w dość nietypowy dla gatunku zwanego kryminałem sposób. Otóż wielka tajemnica, którą należy wyjaśnić dzieje się pod nosem czytelnika i to w taki sposób, że właściwie wiemy znacznie więcej, niż sam inspektor policji, pojawiający się po jakimś czasie. Taki system wymaga od autora nadzwyczajnych umiejętności utrzymania uwagi czytelnika i takiego zagęszczenia akcji, by mimo wszystko nas zaskoczyć i by szczęka opadła tak, jak w kryminalnej zagadce opaść powinna. I pisarz je zdecydowanie posiada - zdaje się, że wszystko jest jasne, klarowne, gdy nagle okazuje się, że może jednak nie wiemy tak wiele, jak nam się zdawało?

Drugim wielkim plusem powieści jest brutalny realizm wydarzeń. Chwilami podczas lektury ogarniało mnie autentyczne przerażenie, choć to kryminał, a nie horror! Hakan Nesser postarał się nam wszystkim uświadomić, a następnie udowodnić, jak ogromne zło tkwi w człowieku, w tym nam najbliższym i jak niewiele potrzeba, by stać się narzędziem w rękach zmyślnego zbrodniarza. A wszystko jest napisane bez najmniejszego zaginania rzeczywistości i bez hollywoodzkich fajerwerków - to, co poznamy w “Człowieku bez psa” jest bardzo rzeczywiste i jestem przekonany, że może się przytrafić każdemu, w wydarzeniach tu pokazanych nie ma nic nadzwyczajnego - tym bardziej są przerażające.

Świetna książka, już przy czterdziestej stronie, czyli w zasadzie jeszcze przed poznaniem właściwych wydarzeń, dopiero na etapie poznawania bohaterów wiedziałem, że Hakan Nesser to nazwisko, które warto zapamiętać, dowiedzieć się co jeszcze napisał i zacząć szukać promocji na kolejne ebooki ;-) Posiada on wielki talent opisywania zwyczajnych sytuacji, w odrobinę depresyjny sposób, ale tym bardziej realnie przedstawia otaczający nas świat i zamiast skupiać się na intrydze, zwraca uwagę przede wszystkim na bohaterów i ich emocje oraz przemyślenia. Taki system pisania kryminału bardzo przypadł mi do gustu i szczerze książkę wszystkim polecam, ja tymczasem zaczynam kolejną :-)

Människa utan hund, Wydawnictwo Czarna Owca 2011, wydanie elektroniczne: 386 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 13 października 2011

Peter V. Brett, trylogii demonów tom 2. "Pustynna włócznia"

Kończąc “Malowanego człowieka” miałem wielką nadzieję, że autor w kolejnej części znowu mocno skupi się na stworzonych przez siebie postaciach, że akcję oglądać będziemy z różnych perspektyw kolejnych bohaterów, że opowieść nie zmieni się w typowe fantasy, gdzie dzielna drużyna maszeruje na spotkanie przeznaczenia by uratować świat. Dziwne, że mimo właśnie takiego sposobu kontynuowania historii, “Pustynna włócznia” i tak stworzyła mi sporo problemów podczas lektury, do której czasem musiałem się wręcz zmuszać, do której nie chciało mi się wracać.

W poprzednim tomie oglądaliśmy kilkoro postaci, przeżywając wraz z nimi mnóstwo czasu, od wczesnego dzieciństwa, aż do dorosłości. Aby tradycji stało się zadość, autor w ten sam sposób w drugim tomie przedstawił kolejnego bohatera - co ciekawe znanego nam już Jardira, przywódcę kraju będącego w książce czymś na kształt Arabii. Przeraźliwie długi rozdział pierwszy ukazuje tym razem jego dzieciństwo i wszystkie wydarzenia, które doprowadziły go do osiągnięcia statusu, który poznaliśmy już w “Malowanym człowieku”.

Potem wracamy do Arlena, Leeshy i Rojera, przez ich kolejne przygody obserwując świat przedstawiony. Obiektywnie przyznaję, że całość jest ładnie zamknięta, opięta, przemyślana i na pewno fanom fantasy w zupełności wystarczy do zadowalającej lektury. Mniej obiektywnie jednakże muszę się przyznać, że książka jest... nudna. Nie potrafiłem utrzymać uwagi, choć jednocześnie pragnąłem dowiedzieć się “co było potem”, potrafiłem znaleźć sobie sto innych zajęć na samą myśl o kontynuowaniu lektury. Autor zaczął się powtarzać, wybrał sobie kilka motywów do rozwijania (wykorzystywanie seksualne własnych córek przez co poniektórych wieśniaków, niezrealizowane marzenia o przyszłości, polityka - jak zwykle na tronie siedzi ktoś beznadziejny, otaczający się doradcami częściej myślącymi o sobie, niż o poddanych) i tak, jak w tomie poprzednim, tak i tutaj oglądamy właściwie to samo, tylko kilka lat później. Spodziewane wydarzenia nastąpiły: mobilizacja, nauka, walka z demonami, zmiana sposobu myślenia przez sporą ilość ludzi. Szkoda tylko, że ukazane zostały w taki nijaki sposób.

“Pustynna włócznia” to dobra powieść, mimo wszystko. Ale raczej skierowana przede wszystkim do fanów czystej fantasy, którzy ten akurat gatunek uznają za najwspanialszy. Zaangażowanie autora o uwagę czytelnika gdzieś się zgubiło, jakby starczyło mu go tylko na tom pierwszy i wzbudzenie zainteresowania, a teraz po prostu lecimy dalej z tym koksem. Dla mnie to za mało, jak zauważyłem chciałbym czegoś więcej, czegoś, co napisane zostało z polotem, a nie tylko przy pomocy rzemieślniczych umiejętności.

The Desert Spear, Fabryka Słów 2009, tom 1: 528 stron, tom 2: 664 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 6 października 2011

Peter V. Brett, trylogii demonów tom 1. "Malowany człowiek"

Tom pierwszy “Trylogii Demonów”, w Polsce podzielony na dwie księgi, opowiada o świecie, w którym ludzkość jest nękana przez wychodzące co noc z Otchłani demony. Jedyną metodą obrony przed kreaturami jest stosowanie runów ochronnych, malowanych czy rytych na domach i osadach. Dużych miast jest tylko kilka, są one bronione przez Patronów Run, dbających o regularne sprawdzanie znaków ochronnych wymalowanych na murach - reszta upadła zniszczona przez nocne stwory,. Poza miastami ludzie żyją w niewielkich wsiach i próbują sobie dawać radę, żyć z dnia na dzień, wiecznie w strachu gdy zapadają ciemności.

Zapowiada się na prostą lekturę raczej tylko dla wielbicieli gatunku, którym wiecznie mało drużyn bohaterów, walki ze złem i ratowania pięknych księżniczek przez blond rycerzy na śnieżnobiałych rumakach... I nie ma co ukrywać - powieść jest właśnie typowym fantasy, w którym próżno szukać ciekawych rozwiązań fabularnych. Niezależnie od siebie poznajemy troje bohaterów, każdego od ich wczesnego dzieciństwa, wiedząc od samego początku, że gdzieś w przyszłości ich drogi się przetną. Arlen, chłopiec z niebywałym talentem do rysowania run pragnie innego życia, niż to w ciągłym strachu we wsi. Leesha z kolei marzy o miłości i spokoju, lecz w wyniku splotu okoliczności zostaje Zielarką, uzdrowicielką i rusza w świat. Rojen natomiast, osierocony we wczesnym dzieciństwie zostaje przygarnięty przez Minstrela i w tym też zawodzie upatruje swojej przyszłości. Z czasem okazuje się, że każdy z nich posiada pewien talent, który skutecznie niszczy wszystko to, w co ludzie wierzą: że demonów nie można zabić, że walka z nimi jest bezsensowna, że nic nigdy nie ulega zmianie a plaga demonów będzie trwała wiecznie.

Dlaczego więc tak niby zwykłej historii daję cztery gwiazdki, uznając tym samym za bardzo dobrą? Z jednego i TYLKO jednego powodu: autor posiada wielki talent w kreowaniu swoich bohaterów. Właściwie cała powieść jest o nich, nie o walce ludzi z demonami. Krok po kroku poznajemy całe ich życie, bez problemu wczuwając się w sytuacje, w których zostali postawieni. Wpierw próbują normalnie żyć, jak ich rodzice czy najbliżsi. A nawet gdy to okazuje się niemożliwe, wciąż pozostają ludźmi z krwi i kości, ze swoimi problemami, marzeniami, pragnieniami, radościami i smutkami. Autor z polotem kreśli ich losy, prowadząc akcję przez wiele, wiele lat, aż dochodzi do spotkania. Czytelnik wie od pierwszych stron, że tak będzie, tym bardziej na to spotkanie czeka... Ono jednak następuje dopiero na samym końcu powieści, pozostawiając nas w niepewności co do dalszych losów postaci. Czy akcja zmieni się w sztampowe fantasy, gdzie drużyna trojga dzielnych stawi czoło hordom demonów? Czy autor w kolejnym tomie wprowadzi nowe postaci? Tego dopiero się dowiemy.

“Malowany człowiek” to naprawdę dobra książka, w której prosty pomysł (nie ma sensu ukrywać, że już parę razy w historii wykorzystany) dzięki świetnym bohaterom jest ukazany w sposób wciągający, z polotem. Zresztą dotyczy to nie tylko głównych bohaterów, ale też postaci drugo- czy trzecioplanowych. Każda jest pewną osobowością, ludzie zgodnie ze swoją naturą posotają głupcami, posłusznymi kretyńskim ideałom, wyszukującymi każdej okazji do sprawienia innym bólu. Brett bywa okrutnie realistyczny w przedstawianiu ludzkiej natury, co nadaje powieści inny wymiar i z typowego fantasy robi się opowieść znacznie bardziej zajmująca, niż mogłoby się wydawać.

Autor po prostu ma talent i jak sobie uświadomiłem, że powieść jest właściwie debiutem pisarza, to aż musiałem przysiąść. Takiego debiutu można tylko zazdrościć :-) Liczę na ciekawe rozwiązania w kolejnych tomach, bo taki talent szkoda było by zmarnować. Niech drużyna dzielnie prze przed siebie, zbawia ludzkość i ratuje świat, ale mam nadzieję, że autorowi starczy siły na stworzenie czegoś więcej, co pozwoli kolejny tom potraktować tak, jak ten: jako ZDECYDOWANIE WYRÓŻNIAJĄCE SIĘ fantasy.

The Painted Man, Fabryka Słów 2008-9, tom 1: 504 strony, tom 2: 320 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl