piątek, 16 września 2011

John Wyndham "Dzień tryfidów"

“Dzień tryfidów” to jedna z tych powieści, które na bazie gatunku science fiction miały pokazać ludziom coś, co może się przydarzyć. Napisana przez Johna Wyndhama w 1951 roku książka traktuje bowiem o zagładzie, o końcu świata, który w tamtych czasach przerażał wielu i był niebezpiecznie realny z powodu zimnej wojny, wyścigu zbrojeń oraz wciąż świeżej w pamięci zagłady dwóch japońskich miast przy pomocy broni atomowej.

Autor pokusił się o podsumowanie swojej wiedzy o ludzkości jako gatunku, z czego wyszła mu opowieść dość przerażająca. O ile dziś mamy do dyspozycji cały postapokaliptyczny gatunek, do wyboru, do koloru, tak w 1951 roku tego rodzaju wizja, choć nie nowa, musiała być koszmarna.

Wyndham połączył te dwie cechy człowieka, które go najlepiej i najdokładniej charakteryzują: chciwość i niechęć do myślenia. W jego powieści oglądamy obraz świata, który w poszukiwaniu źródła energii odnawialnej sięgnął do genetyki, tworząc specyficzną roślinę “wielokrotnego wykorzystania”. Tryfidy, przedziwny twór człowieka, nie natury, jednocześnie potrafiły dostarczać oleju możliwego do wykorzystania w wielu dziedzinach, co więcej nadawały się także na pokarm dla zwierząt. Takie dwa w jednym. A że zdarzało im się poparzyć “ogrodnika” na śmierć, czy wydobyć korzenie z gruntu i “przespacerować” w zupełnie inne miejsce... Jakoś niewielu się tym przejmowało.

Pewnego dnia cała ludzkość ma okazję obserwować przelatującą obok Ziemi kometę - a przynajmniej wierzy, że to kometa. Dnia następnego okazuje się, że każdy, kto grę świateł na niebie w nocy oglądał (czyli jakieś 99% populacji) traci wzrok. Łatwo sobie wyobrazić, jak taka sytuacja się kończy, ale na wszelki wypadek Wyndham wszystko skrupulatnie opisuje, krok po kroku ukazując nam kres ery technologii oraz początek regresu.

Do tego okazuje się, że nie tylko ślepota jest problemem. Przedziwne rośliny, tryfidy, pokazują swoje prawdziwe oblicze i nieliczni, którzy z różnych powodów nie oglądali komety, a co za tym idzie nie oślepli, uświadamiają sobie, że zanim ludzkość zacznie myśleć o odbudowie, powinna się martwić samym przetrwaniem.

Wyndham świetnie pokazuje nam ludzkie zachowania, przeróżne postawy społeczne i anty-społeczne, próby organizacji i reorganizacji, ludzi zwykłych i niezwykłych. Nie posuwa się do konkretnego opisania ludzkiego zezwierzęcenia, to nie te czasy, lecz chaos i panika i tak mocno czytelnika uderzają. Podaje kilka ciekawych pomysłów, do jakich pewnie ludzie by doszli znalazłszy się w takiej sytuacji - szczególnie otwarcie traktuje kwestię rozmnażania, dbałość o przedłużenie gatunku. Też uważam, że akurat ten problem byłby dla ludzi największym - zamiast myśleć o głodzie, wolą o rozmnażaniu, wiemy to nie od dziś.

Powieść czyta się nieźle, choć jej wiek jest widoczny. Daję jej maksymalną notę nie tylko dlatego, że to kanon, nad którym od sześćdziesięciu lat rozlegają się same “ochy” i “achy” - wszak zachwyt zachwytem, ale jakoś nie widać, by przez te sześć dekad ludzie zmądrzeli, raczej wręcz przeciwnie. Daję dlatego, że Wyndham jest bardzo szczery i realnie można poczuć zagrożenie, jakie on sam musiał odczuwać w swoich czasach, a które spowodowało napisanie tego typu powieści. Ponadto książka ma jeszcze jedną zaletę - jest w niej kilka scen, które potrafią czytelnika mocno wzruszyć. Zwykłe, ludzkie zachowania, emocje, na tle opisanej reszty, masakry, chaosu uderzają kilkukrotnie mocniej i myślę, że dlatego są też znacznie bardziej autentyczne. A to daje nadzieję :-)

The Day of the Triffids, Amber 2001, 239 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz