piątek, 30 września 2011

Andrzej Pilipiuk "Czerwona gorączka"

Andrzej Pilipiuk od lat prowadzi swoją kampanię na rzecz pisarstwa. Pomaga radą tym, którzy chcą zaistnieć na rynku, często w felietonach porusza tematy dotyczące sposobu pisania i swoich metod pracy, zachęca do tworzenia dla młodszych czytelników, by zasiać w nich miłość do szeroko rozumianej fantastyki... i zapewnić sobie czytelników, a tym samym źródło utrzymania na kolejne lata. Autor ten znany jest także z podjęcia wyzwania, jakim było udowodnienie wszystkim, że w Polsce można wyżyć z pisarstwa. Tworzy jak szalony kolejne powieści, ba, wręcz całe cykle, opowiadania o Jakubie W., opowiadania bez Jakuba W... Ma swoją metodę na pracę, tym lepiej dla niego. Czasem jednak odnoszę wrażenie, że gdyby autor pisał bardziej dla samego tworzenia, a nie także z myślą o zarobku, jego zbiory opowiadań byłby jednymi z najlepszych w kraju. Mógłby wtedy skupić się na naprawdę ciekawych rzeczach, szlifować opowiadania tak, by osiągnęły kolejny poziom. Jednakże jeśli ktoś siada do komputera (kartki zeszytu, maszyny do pisania) jak w kieracie, równo kilka godzin dziennie i tworzy, trudno oczekiwać, by dzieła były na wyrównanym poziomie. Można było to zauważyć już w przypadku zbioru “2586 kroków”, można także w “Czerwonej gorączce”.

Opowiadania tu zawarte są bardzo nierówne - niektóre nadają się do nagradzania za pomysł, jakość wykonania, puentę, nawet wizję. Inne z kolei według mnie są klasycznymi zapchajdziurami, które szkoda widzieć na papierze w książce, może nadawały by się do czasopisma, ale upychając je w zbiorku książka jako całość znacznie traci na wartości.

Chociażby tytułowa “Czerwona gorączka”. Jeśli ktoś się spodziewał, że opowiadanie, w którym bohaterem jest Paweł Skórzewski, znany z liczenia kroków lekarz, musi być doskonałe - dowie się, że wcale nie musi. Ba, wręcz może być kiepskie. “Czerwona gorączka” to dokładnie ta sama fabuła, co oryginalne “2586 kroków”, z tym, że autor wymyślając chorobę jednocześnie wyraził (znowu) dobitnie swoje poglądy (to jest już nudne) i wyszedł potworek. Tak samo “Grucha” - tekst, który pewnie zachwyci wszystkich gimnazjalistów, kto wie, czy nie stanie się wręcz ich “mokrym snem” - że sobie pozwolę na odrobinę wulgarności. Jak dla mnie tragedia. Podobnie “Operacja: szynka” i “Piórko w żywopłocie” - to nie jest ten Andrzej Pilipiuk, który potrafił zaczarować czytelnika “Samolotem do dalekiego kraju” czy “Marsem 1899”.

Są tu także teksty średnie (“Błękitny trąd”) i takie, gdzia autor kopiuje samego siebie (“Samolot Von Ribbentropa”). Pierwsze to typowe fantasy, o którym czytelnik zapomni natychmiast po zakończeniu lektury, drugie spodoba się miłośnikom starszej “Atomowej ruletki”.

Na szczęście oryginalny, nie do podrobienia Andrzej Pilipiuk jest obecny w pozostałych opowiadaniach. Dowcipnie wypada “Silnik z Łomży” i “Gdzie diabeł mówi dobranoc”, w specyficzny dla autora sposób prezentują ciekawe postaci lub miejsca, zaskakując przyjemną puentą. Zwłaszcza w przypadku “Gdzie diabeł...” - wyzwala zdrowy śmiech. “Zeppelin L-59/2” kolejny raz udowadnia ilość trudu, jaki autor sobie zadaje przy tworzeniu, poznając dokładnie, a potem przyjemnie i bez zbytecznych słów prezentując ciekawe wynalazki, do jakich z pewnością można zaliczyć niemiecki sterowiec. Szkoda, że reszta fabuły jest przeciętna...

W końcu dochodzimy do dwóch najlepszych według mnie tekstów w zbiorku. “Po drugiej stronie” pokazuje inną twarz autora, w której pisarz wykorzystuje fantastyczny rekwizyt tylko jako środek do osiągnięcia celu - zbudowania całkiem konkretnego klimatu. Opowiadanie spokojnie można zaliczyć do gatunku grozy, i osobiście życzyłbym sobie więcej takich tekstów. I na końcu “Wujaszek Igor”, czyli doskonałe opowiadanie, w którym znajdziemy i fantastykę, i grozę, a autor ukazując (znowu) brud komunizmu i mentalności człowieka socjalistycznego zahaczy też o czasy przedwojenne i samego Marszałka, jednakże malując go nieco bardziej realnie, niż w dzisiejszych czasach się przyzwyczailiśmy. Szacuneczek.

Tak sobie myślę, że z połowy zbioru “2586 kroków” i połowy “Czerwonej gorączki” można by zbudować naprawdę dobrą pozycję, której ocena byłaby o wiele wyższa. Ma autor talent, ale często korzysta też po prostu z samego rzemiosła. Jest dobrze, ale tylko dobrze, mam wrażenie, że mogło by być o wiele, wiele lepiej.

Czerwona gorączka, Fabryka Słów 2007, 432 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 29 września 2011

Neal Stephenson, cyklu barokowego tom 1. "Żywe srebro, tom 1"

“Żywe srebro” to moje pierwsze spotkanie z twórczością niezwykle wychwalanego, wręcz uwielbianego na zachodzie Neala Stephensona. I po zakończeniu lektury zacząłem się zastanawiać, czy dobrze zrobiłem rozpoczynając akurat tą książką. Może jednak trzeba było zacząć od czegoś pojedynczego, nie tak rozbudowanego...

Jest to pierwsza część pierwszego tomu cyklu “barokowego”. Rzecz rozpoczyna się w drugiej dekadzie osiemnastego wieku, lecz akcja właściwa to wspomnienia i retrospekcje głównego bohatera, Daniela Waterhouse’a, które sięgają połowy wieku siedemnastego. Dzięki postaci Daniela autor prowadzi nas przez najważniejsze odkrycia tego ciekawego okresu, i razem z nim poznamy największych filozofów i myślicieli tamtych czasów: od Isaaca Newtona, przez Johna Wilkinsa, aż do Godfryda Wilhelma Leibniza, którego z lekcji historii czy też j. polskiego nie kojarzyłem, a którego filozofia pozytywnie mnie zaskoczyła.

Razem z Waterhousem i Newtonem obserwujemy jak tworzy się filozofia naturalna, czyli sposób myślenia i poznawania świata empirycznie, przez poznanie każdej jednej rzeczy, jej istoty i właściwości oraz mechaniki działania. Przypuszczam, że każdy, kto ma się za fana filozofii momentami od lektury nie będzie mógł się oderwać. Problem jednak polega na tym, że wszyscy pozostali czytelnicy mogą się nudzić... Stephenson bowiem nigdzie się nie spieszy, wyraźnie ma czas na snucie rozbudowanej tekstowo opowieści, w której każdy szczegół tamtych czasów, który zainteresował jego samego jest opisany niczym u Stephena Kinga: długo, szczegółowo, wręcz rozwlekle.

“Żywe srebro” to nie tylko opowieść o nauce, a właściwie jej początkach w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, ale także o czasach, w jakich przyszło odkrywcom żyć. Krok po kroku poznajemy życie w Wielkiej Brytanii, przeżywamy z bohaterami silne wciąż wspomnienia po Cromwellu, wojnę z Holandią, spory z pozostałymi krajami. Jesteśmy także świadkami zarazy, która według wielu miała być początkiem apokalipsy roku 1666, na własne oczy zobaczymy także wielki pożar Londynu. Tu z kolei fani historii będą w siódmym niebie.

Niezależnie od tego, czy brak akcji jako takiej będzie się czytelnikowi podobał, czy też znudzony prędzej czy później odłoży książkę, jedno trzeba Stephensonowi przyznać. Ma facet nieziemski talent do używanie samego słowa - jego metafory zrobiły na mnie ogromne wrażenie, ten sposób porównywania do siebie niby odmiennych kwestii. Są bardzo rozbudowane, często autor potrzebuje dwóch, trzech stron tekstu by ukazać nam myśl, którą można by zawrzeć w jednym zdaniu - ale to ma swój klimat. Są takie momenty w książce, w których nawet znudzony czytelnik otrząśnie się z otępienia i senności, bo ukazywanie fascynacji bohaterów dzięki tego typu metaforom pozwala docenić całość lektury, nawet jeśli pod jej koniec czujemy strach, że przed nami jeszcze... siedem książek.

Warto też zauważyć jak Stephenson bawi się tym, co pisze. Akcja, mimo retrospekcji i chwilowych powrotów do czasu obecnego, pisana jest w czasie teraźniejszym (bohater nie wziął tego czy tamtego, ale bierze; nie poszedł tam czy tam, ale idzie). Autor nie konstruuje tradycyjnych zdań, gdzie czytelnik dowiaduje się kolejno o dalszych przygodach i losach postaci. Stephenson często klasyczną formę powieści zmienia na sposób dramatu, i często czytając zwarty tekst, akapit za akapitem, ma się wrażenie uczestnictwa w sztuce.

Do wyjaśnienia pozostaje tu jeszcze jedna kwestia: ile w “Żywym srebrze” jest fantastyki? Bo w książce nie znajdziemy jej tradycyjnych atrybutów. Nie okaże sie nagle, że byli alchemicy, a dzisiejszy filozofowie naturalni to magicy. Nikt nie zacznie czarować, nikt także nie wymyśli nagle super technologii. Jest to znacznie bardziej powieść przypominająca historyczną, w której fikcyjni bohaterowie spotykają się z realnie żyjącymi postaciami, a autor z dziką przyjemnością (w każdym zdaniu książki widać, że Stephenson kocha to, o czym pisze) wszystko razem miesza, korzysta z przeróżnych filozofii i sposobów myślenia oraz tego, co wiemy o naukowcach tamtych czasów i serwuje nam opowieść, którą sam chciałby przeczytać. Nie kłania się żadnej modzie, nie zwraca uwagi na fakt, że większość czytelników będzie miała z książką różne problemy, podobnie nie wydaje się pisać dla tych w mniejszości, którzy “Żywym srebrem” się zachwycą. Świetnie się bawi w swoim własnym świecie.

Z pewnością będę dążył do zapoznania się z resztą “Żywego srebra”, ambitnie planuję przeczytać także tomy kolejne: “Zamęt” i “Ustrój świata”. Lecz najpierw sobie odetchnę przy czymś lżejszym... ;-)

Quicksilver, MAG 2005, 398 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 26 września 2011

Peter Watts "Ślepowidzenie"

Naprawdę brzydzę się faktem, że nie znajduję słów na nieco bardziej konkretne wyrażenie swojej opinii o powieści “Ślepowidzenie” Petera Wattsa. Pal sześć, gdybym jeszcze uznał ją za dzieło wybitne - wtedy nieumiejętność wypowiedzenia się w temacie świadczyłaby na plus dla książki. Ale choć doceniam wyobraźnię oraz pomysłowość autora, jednocześnie będę się upierał przy stwierdzeniu, że rzecz mogłaby być napisana... no właśnie, jak? Czy wypada napisać: ciekawiej? No, raczej nie wypada... To może: jaśniej? Kurczę, też nie, bo w sumie AUTENTYCZNIE NAPRAWDĘ BARDZO skomplikowana książka nie jest, da się ją zrozumieć. To może spróbuję w ten sposób: powieść zawiera w sobie mnóstwo pomysłów, przemieszanych razem, z których wyszło coś zdecydowanie godnego uwagi, coś nowego, niespotykanego. Ale - bo musi być ale - mimo wszystko jako czytelnik miałem problemy z utrzymaniem uwagi (co brzmi żałośnie, wiem) i momentami potrafiłem sobie znaleźć inne zajęcia tylko po to, by jeszcze do lektury nie wracać (profanacja, wiem). Coś tu nie pasuje, czegoś brakuje, jakiegoś magicznego elementu, który spajałby wszystkie pomysły, wciśniętą tu bez problemu filozofię i nauki humanistyczne oraz znajdujące się tutaj także nauki ścisłe w jedną, konkretną całość.

Oczywiście, że wizja Kontaktu według Petera Wattsa musi się podobać. To proste - takiej formy spotkania jeszcze nie znałem, a wszystko, co pierwsze, jest najlepsze. To jak z płytami Ozzy’ego Osbourne’a - każda taka sama jak poprzednia, zatem która najlepsza? Rzecz jasna ta, którą poznaliśmy najwcześniej.

Sam nie wiem, co mi się bardziej podobało - i wbrew pozorom nie jest to zaleta, a właśnie wada, ta niemożność zdecydowania się nad najlepszym pomysłem, ona zbyt mocno miesza w głowie ;-) Czy przedstawienie postaci, po operacjach pozbawionych półkul mózgowych, w celu sprawniejszego i zdrowego dorastania? A może wplecenie wampira do załogi, albo Bandy Czworga, czyli czterech osób zamieszkujących jedno ciało? Mogłaby to być też wizja Nieba, sztucznie stworzonego świata wirtualnego, gdzie sami jesteśmy sobie wszystkim. Albo “chiński pokój”, czyli masakrująca umysł teoria, w myśl której możliwe jest porozumiewanie się z innymi, jednocześnie bez zrozumienia siebie nawzajem. Ha! Świetne. Mam wrażenie, że wiele razy tego doświadczyłem, szczególnie w przypadku rozmów z księżmi i nauczycielami ;-)

Żeby przeczytać i “zrozumieć to, co autor miał na myśli” trzeba mieć otwarty umysł. A pod koniec lektury i tak może się okazać, że owej otwartości nie wystarczyło i że teraz, po zabawie ze “Ślepowidzeniem” trzeba będzie sobie kilka spraw przemyśleć i od nowa poukładać, o ile to jeszcze w ogóle możliwe :-)

Blindsight, MAG 2008, 328 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 22 września 2011

Adam Przechrzta "Pierwszy krok"

“Księżniczka Alijah zmierzyła krytycznym wzrokiem swoje odbicie w lustrze i z aprobatą skinęła głową. Była śliczna. Rzecz jasna, była też mądra, ale tego lustro nie pokazywało. Przez moment dziewczynka zastanawiała się nad założeniem okularów, jednak zrezygnowała z tego pomysłu. Być może ich noszenie rzeczywiście sugerowałoby głęboką, uzyskaną w czasie wielogodzinnych badań wiedzę, lecz stanowczo psułoby owal twarzy."

Już po tym któtkim fragmencie widać dokładnie jakiego typu powieścią jest "Pierwszy krok" Adama Przechrzty i dla kogo został napisany. Każdy, kto nawet delikatnie nudząc się przy lekturze Belgariady Davida Eddingsa poczuł miętę do cykli Elenium i Tamuli, poczuje się jak wśród starych znajomych. Książka jest dokładnie takim rodzajem fantasy, jakie oferował nam amerykański pisarz: lekkim i przyjemnym, często ze śmiesznymi sytuacjami, specyficznymi dialogami, świadczącymi o istnieniu tylko dwóch rodzajów ludzi: skończonych bohaterów i skończonych idiotów. Podobnie jak u Eddingsa, Adam Przechrzta oferuje w "Pierwszym kroku" opowieść w całości opartą na umiejętnościach magicznych i zdolnościach bitewnych licznych postaci, które pałają do siebie nawzajem miłością lub nienawiścią. Nie ma tu nikogo, kto choć odrobinę wystawałby z miary: kobiety są piękne i śmiertelnie zakochane lub absolutnie nienawidzące, mężczyźni to herosi nie wahający się przed wejściem w otchłań z poczucia obowiązku lub miłości, albo są drapieżcami wysługującymi się innymi, oszustami i tchórzami. Dzieci natomiast mają mnóstwo ukrytych talentów i posiadają wybitną inteligencję oraz niezwykle robudowaną świadomość istnienia oraz własnej tożsamości.

Taki typ lektury trzeba lubić; książki w których od istnienia pojedynczego człowieka zależy pokój na świecie, książki mówiące o rzeczach niebywałych, o magii przepotężnej, przy tym nie posiadającej praktycznie żadnych reguł, w której jeden mag potrafi przenieść się natychmiast na drugi koniec świata lub zablokować dostęp do ogromnego miasta, po czym po kilkuminotowym odpoczynku jest znowu gotów do robienia hokus pokus. Brzmi bardzo nielogicznie i głupio, ale każdy, kto polubił Sparhawka, Ehlanę, Aphrael i plejadę rycerzy oraz ich licznych wrogów u Eddingsa, ten nie oprze się także lekturze przygód Adama de Sarmac oraz jego towarzyszy obu płci i różnego wieku, przeżywających podobnie barwne przygody.

Pierwszy krok, Fabryka Słów 2008, 512 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 21 września 2011

Adam Przechrzta - Depozytariusz Chorągwi Archanioła, tom 1. "Chorągiew Michała Archanioła"

Jakiś czas temu w Nowej Fantastyce przeczytałem opowiadanie Adama Przechrzty, po którym miałem tylko jedną refleksję: trzeba przeczytać jak najszybciej wszystko, co autor napisał - opowiadanie było tak ciekawe i świetnie napisane :-)

Na pierwszy ogień poszła “Chorągiew Michała Archanioła”, czyli rzecz o służbach specjalnych, twardzielach w kominiarkach, a jednocześnie o naukowcach i... alchemikach. Zdecydowanie powieść akcji, która z miejsca przypadnie do gustu wszystkim fanom literatury w stylu Magdy Kozak (wampirów co prawda nie ma, ale to tylko lepiej). Braterstwo, zaufanie, ponadnarodowe sympatie i zobowiązania, współpraca między służbami bez wiedzy, a czasem wręcz wbrew rządowi i tym podobne elementy.

Bohaterem jednak nie jest typowy, wyszkolony zabijaka. Owszem, ma całkiem sporo do powiedzenia w temacie szeroko rozumianej walki i przetrwania, ale na co dzień zarabia na życie pracując jako wykładowca na uczelni. Pewnego dnia otrzymuje propozycję, której ze względów grzecznościowych nie może odrzucić: syn znanego bankowca popełnił samobójstwo, rzucając się pod pociąg. Dziwne, że syn badał sprawy dotyczące znanej w przeszłości postaci Alchemika, z którego mikstur korzystał polski wywiad w okresie międzywojennym. Wystarczy dodać dwa do dwóch by zrozumieć, że samobójstwo to na pewno nie było.

Od tego momentu zaczyna się prująca przed siebie dziko akcja, w której w błyskawicznym tempie poznajemy kolejne postaci, nowych znajomych bohatera, jego rodzinę dalszą i bliższą, konkurentów i sympatyków na uczelni... I mówiąc szybka akcja mam na myśli taki system pisania, w którym autor w jednym, kilkuzdaniowym akapicie jest w stanie zmieścić scenę walki, jej przebieg, efekty dla walczących stron i nawet samopoczucie, jakie będzie miał bohater dnia kolejnego. Zero pitu-pitu i zbędnego gadania.

Na szczęście prócz akcji jest też w książce miejsce na nieco humoru, dialogi potrafią rozbawić. Poza tym znalazło się miejsce i na romans, czego zabraknąć nigdy nie powinno i na dramat, mocno uderzający czytelnika między oczy, dzięki czemu w książkę jest jeszcze łatwiej się wczuć.

“Chorągiew Michała Archanioła” to bardzo dobra książka, która fabularnie co prawda z nóg nikogo nie zwali, ale ogromnej większości czytelników zapewni potężną dawkę doskonałej rozrywki na wysokim poziomie. Autor zdaje się doskonale wiedzieć, o czym mówi, zajmując się tematem służb i wojskowości, podobnie gdy wspomina o wydarzeniach historycznych, jednocześnie ograniczając tego rodzaju wstawki i opisy do niezbędnego minimum, do wytłumaczenia pewnych spraw lub uśpienia czujności czytelnika, by następnie nagle akcję ponownie rozkręcić. Już się cieszę na myśl, że prędzej czy później w moje ręce trafi ciąg dalszy - “Białe noce”.

Chorągiew Michała Archanioła, Fabryka Słów 2009, 400 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 19 września 2011

Tomasz Kołodziejczak "Wrócę do ciebie, kacie"

Wydany w 1995 roku zbiór dziesięciu opowiadań Tomasza Kołodziejczaka świetnie pokazuje zapał twórcy do pisania pod znakiem science fiction. Znajdziemy tu i poważne teksty, w tym jedno z najlepszych polskich opowiadań wszechczasów, mój prywatny numer jeden: “Wstań i idź”, ale znajdziemy i radosne bajeczki, niezwykle sympatyczne, pozbawione jakiegokolwiek ciężaru gatunkowego - ot, chociażby “Po co żyją fomole?”.

Autor czasem pokazuje nam trochę prywatnego światopoglądu, co widać przede wszystkim we “Wstań i idź”. Tekst traktuje o eutanazji w świecie przyszłości i do dziś potrafi zwalić z nóg, nawet tych, którzy są sympatykami takiego rozwiązania. Owszem, pewnie równie wielu znaleźlibyśmy takich, którzy opowiadanie uznaliby za demagogię, przedstawiającą eutanazję tylko z jednej, tej potwornej strony, a rzeczywistość jest przecież nieco bardziej skomplikowana. Traktując jednak tekst jako stricte science fiction, a właściwie bardziej social fiction otrzymujemy genialny utwór, który na zawsze zapada w pamięć. Zafascynował mnie i wzruszył w 2000 roku, przy okazji antologii “Robimy rewoluję”, a w jedenaście lat później widzę, że wciąż ma tę moc.

Równie dobry, choć już nie tak uderzający jest tytułowy tekst. “Wrócę do ciebie, kacie” to mocne science fiction, rozgrywające się w ciekawie zarysowanym świecie, którego bohaterem jest kat. Lecz to nie jego zajęcie jest tym, co przyciągnie uwagę czytelnika, ale puenta historii - mocna rzecz.

Autor bawi się także w nieco lżejszą literaturę, czasem lżejszą w formie, a czasem w treści. Świetnym przykładem jest opowiadanie “Jesteśmy potrzebni”, które napisać mógł tylko najpilniejszy uczeń Janusza A. Zajdla, aż chce się je umieścić w jednym ze zbiorków najwybitniejszego polskiego twórcy fantastyki socjologicznej. Tak samo krótkie, tak samo treściwe i pozostawia takie samo, ciekawe wrażenie.

Innym przykładem lżejszej formy jest wspomniane już “Po co żyją fomole?”, “Nocny koncert” i “Kogut, który gdacze”. Z tym, że każde jest w swej lekkości inne, a jednocześnie równie dobre. Pierwsze od razu chce się przeczytać komuś młodszemu, zanim czytelnik się zorientuje co robi, już w myślach szuka najbliższego dzieciaka w rodzinie, by mu opowiadanie zaprezentować. “Nocny koncert” to z kolei przyjemna bajeczka melancholijna, natomiast “Kogut...” to przedziwny twór, prześmieszny, w którym autor nie może się powstrzymać od komentarza do treści właściwej, coraz to odkrywając w swej własnej twórczości drugie, trzecie, a nawet czwarte dno. Ubaw po pachy, powaga.

Pozostałe teksty to przykład mocnego, zaangażowanego science fiction, no, może z wyjątkiem “Spróbuj przekonać KOLUMBA”, trochę jednak łatwiej strawnego, opartego na najlepszych wzorach wziętych z twórczości Isaaca Asimova. Zresztą, zarówno trzy prawa robotyki, jak i magiczne dla wielu słowo “Fundacja” tam znajdziemy...

Ma facet talent do kreowania ciekawych światów i stawiania bohaterów w przedziwnych sytuacjach i przed jeszcze dziwniejszymi, niecodziennymi wyborami. Aż dziwne, że powieści Tomasza Kołodziejczaka do mnie tak nie trafiły, jak opowiadania. Pisane są w starym, dobrym stylu, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pisane są dla czytelnika uwielbiającego fantastykę, nie wypychane na siłę akcją, niecenzuralnymi wyrażeniami, opisami seksu czy innym towarem popularnym, który pomoże sprzedać książkę. Są niebywale autentyczne i widać w nich ogromne zaangażowanie autora w przygotowanie i oddanie w nasze ręce prawdziwej fantastyki, przez duże F. Nawet owe bajeczki są zwyczajnie dobre, nie są zapchajdziurami, mają tu swoje miejsce i przy nich można odetchnąć od poważnych wizji twardego science fiction, które autor tak uwielbia.

No i na koniec koniecznie trzeba dodać, że opowiadania Tomasza Kołodziejczaka są po prostu świetnie napisane. Niejeden i nie dwóch twórców, których zbiory opowiadań można w każdej chwili ściągnąć z półki w wielu księgarniach mogliby się od autora “Wrócę do ciebie, kacie” wiele, ale to wiele nauczyć.

Wrócę do ciebie, kacie - Wydawnictwo S.R. 1995, 252 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Jarosław Błotny "Plan wymierania"

Pierwsza książka Jarosława Błotnego, podobnie później wydany, znany szerszej publiczności cykl “Oium ludu rzymskiego”, należy do gatunku fantastyki-historii alternatywnej. O ile jednak losy cesarza Kommodusa może strawić praktycznie każdy fan szeroko rozumianej fantastyki, tak “Plan wymierania” okazuje się być czymś o wiele, wiele bardziej skomplikowanym, rozbudowanym, a przez to też znacznie trudniejszym w odbiorze.

W powieści autor wykreował zupełnie odmienny od naszego świat, w którym praktycznie nic nie potoczyło się tak, jak znamy z historii. Pewnym wspólnym elementem jest Imperium Romy, które można skojarzyć jednoznacznie, ale nawet tam wydarzenia biegły odmiennym torem. Wystarczy wspomnieć Gajusza Juliusza, który zamiast stać się pierwszym Imperatorem przywracał ustrój republiki aż trzy razy, zamordował przybranego syna Oktawiana, a zmarł na zesłaniu, daleko od Romy.

Czasy starożytności nie zmieniły się także w czasy średniowiecza. W “Planie wymierania” tej najbardziej hańbiącej ludzkość epoki jakby w ogóle nie było. Wojny, które Roma toczyła spowodowały gwałtowny wzrost poziomu techniki, i o ile podczas pierwszej mieliśmy do czynienia z konnicą i żelazem, tak ostatnia doprowadziła do kompletnej klęski człowieczeństwa i konieczności... wyobraźcie sobie, że do konieczności opuszczenia planety i zasiedlenia Kosmosu!

Wszystkie te (i wiele innych) wydarzenia poznajemy niejako przypadkiem. Opowieść nie toczy się w tamtych czasach, lecz nieco później. Te fragmenty Ziemi, które są wciąż zamieszkane, zdominowane zostały przez dwa imperia i rozpoczyna się polityczno-socjologiczno-filozoficzna rozgrywka o palmę pierwszeństwa, bacznie obserwowana przez znacznie potężniejsze byty państwowe, w dodatku ogólnoplanetarne. Tu wielki nacisk należy położyć na właśnie socjologię i filozofię, przeróżne przemyślenia zarówno autora, jak i jego bohaterów. Obawiam się poważnie, że książka jest tak trudna, iż za dzieło bardzo dobre uznają ją tylko autentyczni, prawdziwi wielbiciele twardej science fiction. Osoby lubiące “po prostu” fantastykę często będą się gubić w tekście, ilości postaci oraz właśnie przeróżnych teoriach socjologicznych i filozoficznych. Taki styl pisania trzeba lubić, a przede wszystkim rozumieć.

Ponadto mamy sporo nieznanych nam wynalazków oraz zwyczajów i umiejętności, które charakteryzują bohaterów. Całość opowieści oparta jest na przejmowaniu cudzej postaci, kontroli telepatycznej, sterowaniu ludźmi na odległość, twardej polityce nie znającej litości oraz rozgrywkach pomiędzy zdawałoby się że bliskimi współpracownikami przy użyciu wymyślnych metod.

To nie jest “Oium ludu rzymskiego” - to coś nieporównywalnie bardziej skomplikowanego. Świat przedstawiony imponuje, zdecydowanie - ale obraz jest także poważnie zagmatwany. Książka dzięki pomysłom autora i konsekwencji w ich prowadzeniu jest o wiele, wiele lepsza od “Oium...”, lecz także o wiele cięższa w lekturze. Pewnie stąd też jej niebywale niska popularność i równie niewysoka cena. Prawdziwi fani SF docenią i wsiąkną, osoby o mniejszym zacięciu naukowym, którym filozoficzne rozgrywki nie sprawiają takiej radości będą miały z lekturą poważny problem.

Plan wymierania, Wydawnictwo Kurpisz 2006, 344 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 18 września 2011

Stephen King "Colorado Kid"

Podejrzewałem, że książka, która ma zaledwie 120 stron, a jak wiadomo dla Kinga to przerażająco niewiele, musi być czymś nietypowym, może nawet podejrzanym. I w sporej części miałem rację. “Colorado Kid” to pisany na zamówienie eksperyment, który - jak zwykle w przypadku Mistrza - w oczach fanów będzie ze wszech miar udanym, z kolei w oczach nieco bardziej obiektywnych czytelników ma spore szanse na uzyskanie statusu niewypału.

Co ciekawe, książka podobno na całym świecie jest niemożliwa do kupienia ot tak, jako pojedyncza sztuka, przynajmniej nie na rynku pierwotnym. Zawsze w pakiecie z czymś innym, jako dodatek, co też jest wyraźnym znakiem eksperymentu. Może autor świadom imponującej liczby swoich fanów na świecie pomyślał, że przecież każdy maniak kupi, ale nieliczni tylko docenią (lub wręcz: zrozumieją), dlatego taka zagrywka została podjęta? A może to nie autor, tylko wydawnictwo?

“Colorado Kid” dość trudno zaliczyć do któregoś z licznych literackich gatunków. Jak na eksperyment przystało, powieść (powieść? a może: opowiadanko?) wymyka się klasyfikacji. Rzecz dzieje się w Nowej Anglii (bo gdzieżby indziej... to King) i przedstawia tajemniczą, nie rozwiązaną zagadkę zgonu stosunkowo młodego mężczyzny, nazwanego Colorado Kidem. To, co wyróżnia książeczkę od milionów innych, to sposób narracji i przeprowadzenia całej, skomplikowanej operacji opowiadania. Otóż bohaterka to młodziutka dziennikarka, w zasadzie dopiero aspirująca do tego miana, pobierająca coś na kształt nauki od znacznie starszych kolegów - ponad osiemdziesięcioletnich, obdarzonych ogromnym doświadczeniem, znających wiele tajemnic wyjadaczy. Krok po kroku w trakcie jednej z ich codziennych dyskusji wchodzą we trójkę na magiczny dla dziennikarza temat: historii niedokończonych, nie zamkniętych, otwartych wciąż mimo upływu dekad, nigdy nie rozwiązanych. A stąd już droga bliska do odpowiedzenia sobie na pytanie: czym opowieść, historia, opis zdarzenia w ogóle jest? Czym powinna być?

Także narracja jest stosunkowo trudna w odbiorze - troje zachwyconych sobą nawzajem bohaterów rozmawia o tajemniczym zgonie, w tym dwóch z nich przegaduje się non stop, wtrąca całe mnóstwo niezwiązanych z Colorado Kidem informacji o dziennikarstwie w ogóle, jakości pisania, celowości tego fachu. Aby dokładniej zobrazować własne odczucia często sięgają po dygresje dotyczące zupełnie innych spraw i innych postaci, które mają wywołać zrozumienie zarówno u dziewczyny, jak i u czytelnika. Może studenci dziennikarstwa z tego całego bałaganu wyniosą jakieś ciekawe wartości, trudno mi powiedzieć.

Tak naprawdę trudno określić uczucie, jakiego doznałem po zamknięciu okładki. Sam nie wiem, czy eksperyment Kinga się powiódł, czy nie? Skłaniam się ku tej drugiej opcji, bowiem z przykrością stwierdzam, że wrażenie po lekturze było bardzo nijakie. Trójka bohaterów była ukazana ciekawie, talent autora pozwolił na powiedzenie o nich znacznie więcej, niż by się mogło wydawać. Szkoda tylko, że historia samego Colorado Kida nie była przedstawiona w równie udany sposób. Prawdę mówiąc nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dotarłem do końca bez grymaszenia tylko dlatego, że 120 stron to po prostu niewiele. Gdyby powieść objętością przypominała pozostałe dzieła autora, prawdopodobnie nie byłoby tak kolorowo.

The Colorado Kid, Prószyński i S-ka 2005, 120 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

Stephen King "Komórka"

Masakra. Jak to jest możliwe, że pisarz tej klasy nie wyrobił w tak popularnym temacie, jak żywe trupy?

Mamy tu i zombie, i fajnie wyjaśniony fakt ich powstania - wystarczy skorzystać z telefonu komórkowego, by jednym z nieumarłych zostać. Co prawda nie są to klasyczne zombiaki, paradujące wolno przed siebie w poszukiwaniu świeżych mózgów do zjedzenia, a pełni agresji ludzie, którzy utracili całkowicie poczytalność. Ale ich zachowania są podobne, idą za nami gdy nas widzą, potem zapominają, idą dalej... Są tylko znacznie szybsi od klasycznego żywego trupa, ponadto lubią zmieniać swoje zwyczaje.

Szkoda, że nie mamy nic poza pomysłem. Okej, od pewnego momentu każde odebranie komórki kończy się utratą świadomości i przemienieniem. Potem powinno nastąpić zbieranie się grupy, która ze wszystkich sił będzie próbowała przeżyć, może kombinować jak powstrzymać tę zarazę, może po prostu uciekać, a może od razu przejdzie do rozmyślań nad możliwymi drogami zachowania zdrowia w oszalałym świecie i planować przyszłość. Bo o tym tak naprawdę są zombie-opowieści - o ludziach, którzy pragną pozostać ludźmi wśród chaosu, gdzie życie można stracić dosłownie w każdej chwili. I owszem, tworzy się grupka ludzi, ale... coś tu jest zdecydowanie “nie tak”. Przez całą lekturę nie opuszczała mnie świadomość nijakości opowieści, która jest po prostu niemrawa, nie potrafiła mnie zainteresować choćby w ograniczonym stopniu, stale miałem wrażenie, że jest pisana na siłę, kompletnie bez polotu.

Mamy tu plejadę drugo- i trzecioplanowych postaci, o których King mówi nam stanowczo zbyt wiele i bez większego przekonania. Z kolei postaci pierwszoplanowe są mdłe, pozbawione charyzmy, miałkie i w ogóle beznadziejne. Nie znajdziemy tu też zbyt wiele tego, co w zombie-opowieściach jest najważniejsze, czyli zezwierzęcenia ludzi, którzy przeżyli, a teraz pozbawieni kontroli, w świecie pełnym chaosu pozwalają sobie na to, czego wcześniej nigdy zrobić nie mogli. Jakże to, historia o zombie bez waśni i sporów między bohaterami, kończących się brutalnymi mordami, stworzeniem okrutnych praw przetrwania i nowych kodeksów, które wedle mniemania przeróżnych psycholi mają teraz sens? King próbuje co prawda ukazać ten aspekt totalnego chaosu, ale znając jego talent tym bardziej boli, że mu idzie tak kiepsko.

Jedynie zakończenie jest dobre, w porządnym stylu znanym z filmów Romero, któremu zresztą powieść jest dedykowana (a to powinno zobowiązywać!). Szkoda, że nie nastąpiło po kilku rozdziałach, jestem pewien, że jako opowiadanie “Komórka” spisałaby się lepiej. A tak mamy ponad 400 stron tworu w najwyższym stopniu dziwnego, przeznaczonego wcale nie dla maniaków zombie, ale dla maniaków Kinga, którzy potrafią magicznie zagiąć rzeczywistość i w twórczości swojego Mistrza zawsze widzieć dzieło co najmniej bardzo dobre. Tym lepiej dla nich, a gorzej dla reszty...

Cell, Albatros 2007, 432 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 16 września 2011

John Wyndham "Dzień tryfidów"

“Dzień tryfidów” to jedna z tych powieści, które na bazie gatunku science fiction miały pokazać ludziom coś, co może się przydarzyć. Napisana przez Johna Wyndhama w 1951 roku książka traktuje bowiem o zagładzie, o końcu świata, który w tamtych czasach przerażał wielu i był niebezpiecznie realny z powodu zimnej wojny, wyścigu zbrojeń oraz wciąż świeżej w pamięci zagłady dwóch japońskich miast przy pomocy broni atomowej.

Autor pokusił się o podsumowanie swojej wiedzy o ludzkości jako gatunku, z czego wyszła mu opowieść dość przerażająca. O ile dziś mamy do dyspozycji cały postapokaliptyczny gatunek, do wyboru, do koloru, tak w 1951 roku tego rodzaju wizja, choć nie nowa, musiała być koszmarna.

Wyndham połączył te dwie cechy człowieka, które go najlepiej i najdokładniej charakteryzują: chciwość i niechęć do myślenia. W jego powieści oglądamy obraz świata, który w poszukiwaniu źródła energii odnawialnej sięgnął do genetyki, tworząc specyficzną roślinę “wielokrotnego wykorzystania”. Tryfidy, przedziwny twór człowieka, nie natury, jednocześnie potrafiły dostarczać oleju możliwego do wykorzystania w wielu dziedzinach, co więcej nadawały się także na pokarm dla zwierząt. Takie dwa w jednym. A że zdarzało im się poparzyć “ogrodnika” na śmierć, czy wydobyć korzenie z gruntu i “przespacerować” w zupełnie inne miejsce... Jakoś niewielu się tym przejmowało.

Pewnego dnia cała ludzkość ma okazję obserwować przelatującą obok Ziemi kometę - a przynajmniej wierzy, że to kometa. Dnia następnego okazuje się, że każdy, kto grę świateł na niebie w nocy oglądał (czyli jakieś 99% populacji) traci wzrok. Łatwo sobie wyobrazić, jak taka sytuacja się kończy, ale na wszelki wypadek Wyndham wszystko skrupulatnie opisuje, krok po kroku ukazując nam kres ery technologii oraz początek regresu.

Do tego okazuje się, że nie tylko ślepota jest problemem. Przedziwne rośliny, tryfidy, pokazują swoje prawdziwe oblicze i nieliczni, którzy z różnych powodów nie oglądali komety, a co za tym idzie nie oślepli, uświadamiają sobie, że zanim ludzkość zacznie myśleć o odbudowie, powinna się martwić samym przetrwaniem.

Wyndham świetnie pokazuje nam ludzkie zachowania, przeróżne postawy społeczne i anty-społeczne, próby organizacji i reorganizacji, ludzi zwykłych i niezwykłych. Nie posuwa się do konkretnego opisania ludzkiego zezwierzęcenia, to nie te czasy, lecz chaos i panika i tak mocno czytelnika uderzają. Podaje kilka ciekawych pomysłów, do jakich pewnie ludzie by doszli znalazłszy się w takiej sytuacji - szczególnie otwarcie traktuje kwestię rozmnażania, dbałość o przedłużenie gatunku. Też uważam, że akurat ten problem byłby dla ludzi największym - zamiast myśleć o głodzie, wolą o rozmnażaniu, wiemy to nie od dziś.

Powieść czyta się nieźle, choć jej wiek jest widoczny. Daję jej maksymalną notę nie tylko dlatego, że to kanon, nad którym od sześćdziesięciu lat rozlegają się same “ochy” i “achy” - wszak zachwyt zachwytem, ale jakoś nie widać, by przez te sześć dekad ludzie zmądrzeli, raczej wręcz przeciwnie. Daję dlatego, że Wyndham jest bardzo szczery i realnie można poczuć zagrożenie, jakie on sam musiał odczuwać w swoich czasach, a które spowodowało napisanie tego typu powieści. Ponadto książka ma jeszcze jedną zaletę - jest w niej kilka scen, które potrafią czytelnika mocno wzruszyć. Zwykłe, ludzkie zachowania, emocje, na tle opisanej reszty, masakry, chaosu uderzają kilkukrotnie mocniej i myślę, że dlatego są też znacznie bardziej autentyczne. A to daje nadzieję :-)

The Day of the Triffids, Amber 2001, 239 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Jacek Piekara, cyklu "Ja, inkwizytor" tom 3. "Bicz Boży"

Trzecia odsłona przygód młodego inkwizytora Mordimera Madderdina to jednocześnie pierwsza powieść, która rozgrywa się w świecie, gdzie Jezus nie umarł za nasze grzechy, a zszedł z krzyża i mieczem utorował sobie drogę do Rzymu. Książka stanowi połączenie między “młodymi” latami bohatera, a jego przygodami, które znamy od lat, zapoczątkowanymi w tomie “Sługa Boży”.

Rzecz dotyczy śledztwa, które ma wyjaśnić tajemniczy zgon jednego z biskupów. Tajemniczy, bowiem nie dość, że duchowny spłonął na stosie, to jeszcze wszystko wskazuje, że sam, z własnej woli na ów stos wszedł. Chwilę potem Mordimer wraz z towarzyszami odkrywa smutną prawdę o tym, co dzieje się w pobliskim klasztorze, i rozpoczyna się tradycyjna akcja, w której śledztwo jest tylko tłem dla licznych opisów monologów wewnętrznych bohatera, ostrzącego swój dowcip, przekonanego o własnej niebywałej inteligencji i tępocie wszystkich dookoła.

Szkoda tylko, że wszystko to już było i to nie raz, nawet nie dwa razy. Nie dałem się porwać bohaterowi, miałem wrażenie, że wszystkie te swoje słynne bon moty Mordimer wypowiedział już wystarczającą ilość razy, kolejny raz może u czytelnika spowodować uczucie znużenia. Podobnie przedstawia się kwestia spraw cielesnych - Madderdin nie stroni od tego typu rozrywki, usprawiedliwiając ją przed samym sobą (i czytelnikami) dokładnie w ten sam sposób, co zawsze. Opisy seksu i potencjału bohatera znamy na pamięć, zmienia się tylko imię jego aktualnej towarzyszki.

Nie znaczy to jednak, że książka jest słaba. Według mnie stoi na poziomie podobnym do pierwszej części cyklu, o tytule “Wieże do nieba”, tom drugi, “Dotyk zła” zostawiając daleko w tyle. Dzieje się tak dlatego, że autor klasyczne śledztwo i wielce ułatwiający kwestię jego rozwiązania wątek nadprzyrodzony udekorował pewnymi tajemnicami, które wiążą się mocno z zakończeniem ostatniej (chronologicznie) jak na razie książki o Mordimerze - “Łowcy Dusz”. Oczekiwanie czytelnika na dalsze losy, po dramatycznych wydarzeniach znanych z tej właśnie książki zostało w pewien sposób wynagrodzone. Mordimer nie wie, o co tak naprawdę chodzi - my wiemy. Nie znaczy to oczywiście, że dobrze jest znać cztery zbiory opowiadań podstawowych przed lekturą “Bicza Bożego”. Zabawa i tak będzie niezła, a ciekawość czytelnika zostanie rozbudzona.

“Bicz Boży” to niezła książka, słabsza co prawda od historii ukazanych w oryginalnym cyklu, ale obiecująca nam bardzo wiele na przyszłość. O ile fabuła zachwyci raczej tylko maniaków twórczości Jacka Piekary, tak zgrabne powiązanie książki z wydarzeniami, które nastąpiły później spodoba się już każdemu.

Ja, Inkwizytor. Bicz Boży, Fabryka Słów 2011, wydanie elektroniczne, 327 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 15 września 2011

Próba zainteresowania problematyką nie nadających się do czytania książek oficjalny serwis Jacka Piekary

Podczas lektury kolejnych tomów o przygodach inkwizytora Mordimera Madderdina kilka razy można było trafić na bardzo osobiste przedmowy/posłowia autora. Pisarz znany z ciętego języka oraz określonych poglądów okazał się być także człowiekiem, który wspaniale potrafił docenić czytelnika i podnieść jego samoocenę, chwaląc nas wszystkich za wybór książek, nie tylko jego, ale literatury w ogóle, w czasach gdy są tak drogie. Pamiętam porównania autora, chylącego czoła przed ludźmi, którzy wolą posiedzieć z przygodami Madderdina w ręce, niż iść na pizzę i piwo z przyjaciółmi.

Jakiś czas temu pisarz zdecydował się na autoryzację strony internetowej poświęconej jego twórczości. Od teraz mamy w sieci miejsce, w którym teoretycznie powinny pojawiać się najświeższe newsy i wieści dotyczącego jego pracy, zautoryzowane, czyli po prostu w miarę prawdziwe. Co więcej, można dokonać założenia, że skoro strona jest oficjalna, to autor pozostaje w swego rodzaju kontakcie z administracją. Tylko z tego powodu postanowiłem napisać tam w sprawie książki Jacka Piekary, którą po konwersji dokonanej przez Virtualo.pl sprzedaje Empik, a która jest zrobiona z błędami, niezdatna do lektury, a reklamacja póki co nie przynosi rezultatu. Opisałem tam sytuację nas, e-czytelników, płacących te same pieniądze za powieści pisarza, tak samo czekających na kolejne tomy. Odpowiedź z oficjalnego serwisu Jacka Piekary mnie zamurowała, wbiła w fotel i by nie doznać trwałego urazu psychiki musiałem potraktować ją jak dobry dowcip.

Oto cała treść odpowiedzi:

Kupuj wydania papierowe, nie będziesz miał problemu.
Pozdrawiam
Jacek Piekara - Oficjalny serwis
Dobre, co? :-)

Wygląda na to, że jesteśmy na jeszcze długi czas skazani na getto. Musimy sobie radzić sami, znikąd pomocy.

środa, 14 września 2011

Reklamacja książki w sklepie Empik, konwertowanej przez Virtualo.pl - zapis dla niezadowolonych czytelników

Jako że wczorajszy zakup ostatecznie uświadomił mi, że nie można czekać na lepsze czasy, tylko trzeba im na miarę możliwości pomóc, by w końcu nadeszły, w tym poście zamieszczam swoją reklamację ze wszech miar zepsutej, niechlujnej i przygotowanej przez najwyraźniej średnio rozgarniętych ludzi książki Jacka Piekary "Ja, inkwizytor. Bicz Boży". Jeśli doczekam się odpowiedzi, pojawi się ona poniżej.

Treść reklamacji:
14 września 2011, przed 9.00 rano
Uprzejmie proszę o poprawienie elektronicznej wersji książki - jest przygotowana w najwyższym stopniu niechlujnie, wyświetla się na czytniku niepoprawnie, jest niemożliwe zwiększenie czcionki, potrafi wręcz zawiesić zarówno czytnik, jak i nawet program Digital Editions na komputerze.
Proszę także o wpłynięcie na Virtualo.pl tak, by wreszcie zaczęli przygotowywać książki na poziomie europejskim. Proszę zauważyć, że wydania np. Czarnej Owcy są przygotowane profesjonalnie, z dbałością o klienta. Czy naprawdę jest tak trudne wymuszenie na Virtualo zatrudnienia specjalisty? Mamy w kraju tylu fanów literatury, znających się przy okazji na informatyce - dlaczego Virtualo wciąż po roku od oficjalnej premiery nie potrafi zrobić książki w formacie epub na światowym poziomie?
Liczę na szybką reakcję oraz możliwość przeczytania legalnie zakupionej książki.

A oto odpowiedź, 14 września, godzina 11.05:
Szanowny Panie,

Dziękuję za przesłaną wiadomość i jednocześnie uprzejmie
informuję, że wskazany EPUB został wydany w poprawnej formie. Czcionka
ulega powiększeniu, czytanie ebooka nie powoduje chwilowych przestojów w
pracy komputera. Wydanie ebooka nie odbiega jakościowo od przyjętej normy
na rynku. Nie stwierdziłem zastrzeżeń jakie przedstawił pan w
przesłanej wiadomości.



Jak widać, sklep/producent elektronicznych książek w formacie epub twardo obstaje przy swoim zdaniu. Szczególnej uwadze polecam ten fragment: "Wydanie ebooka nie odbiega jakościowo od przyjętej normy na rynku". Fakt, że książka na dwóch komputerach oraz czytniku działa niepoprawnie, potrafi zarówno program Digital Editions jak i sam czytnik zawiesić przy próbie korzystania z nieco większej czcionki niż najmniejszej nie ma znaczenia, podobnie jak znaczenia nie ma fakt kolejny - wpis we właściwościach książki, sam Digital Editions zdaje sobie sprawę z błędów oraz niestandardowej konwersji.

Pytania dotyczące konwersji, jej jakości oraz ludzi za nią odpowiedzialnych pozostały bez odpowiedzi. Znaleźliśmy się w trudnej sytuacji. Otóż najwyraźniej okazuje się, że "przyjęte normy" według Virtualo/Empik są zupełnie inne od tych, które uznajemy my - czytelnicy, zarazem sprawni twórcy książek elektronicznych, uwielbiający epub nie tylko za czytelność, ale i właśnie prostotę tworzenia. Z ciekawości: czyżby książka wyświetlała się poprawnie na niebywałym wynalazku, sprzęcie XXII wieku, sprzedawanemu przez Empik czytniku Oyo? A beznadziejny BeBook Plus One może po prostu sobie nie daje rady? Podobnie Digital Editions - jedyny sposób na otworzenie i zautoryzowanie legalnie zakupionej książki w formacie epub zabezpieczonej ADEPTEM DRM - według "przyjętych norm" jest może programem przygotowanym niechlujnie i z błędami? A może to Virtualo/Empik wie, jak książki tworzyć i sprzedawać, a my, durnie czepiamy się, nie znając się w ogóle na rzeczy? Im się strona tytułowa otworzyła, czcionka powiększyła. Do strony jedenastej raczej nie dotarli...

Choć nie wierzę w teorie spiskowe, nim opublikowałem tego posta ściągnąłem ponownie książkę, od zera, przez plik ACSM. Zgodnie z tego typu teoriami logicznym byłoby, gdyby uprzejmy Sprzedawca szybko książkę poprawił, po czym udawał głupiego. Niestety - ponownie ściągnięta książka otwiera się w dokładnie ten sam sposób, czyli nie otwiera poprawnie.

Na chwilę obecną jedyna nauka, jaką możemy wyciągnąć z modelu sprzedaży i traktowania klientów przez Virtualo/Empik brzmi następująco: książkę zakupujemy tylko w celu wejścia w posiadanie jej treści, nie przyjemności czytania. Aby lektura była na poziomie zdecydowanie odbiegającym od "przyjętych norm", czyli po prostu możliwa, należy sobie ową treść z epuba wydobyć, po czym książkę przygotować samemu. To tak, jak gdybyśmy kupili wersję papierową w formie rozrzuconych i nieponumerowanych pojedynczych stron. Co, nie da się czytać? No pewnie, że się da! Tylko wpierw trzeba jakiś czas poświęcić na zrobienie porządku...


Ale nie będziemy się poddawać. Ponowna reklamacja, 14 września, godzina 11.47:
Jeszcze raz w tej samej sprawie.
Nie wątpię, że książka została przygotowana według "przyjętych norm", jakich trzyma się firma odpowiedzialna za konwersję. Pozwolę sobie jednak zapytać: czy owe "przyjęte normy" zakładają, by każda pozycja konwertowana przez Virtualo.pl we własnych właściwościach zawierała informację o możliwych do wystąpienia błędach? Program Digital Editions wyraźnie je wskazuje, po kliknięciu w opcję "ITEM INFO".
Owszem, czcionkę możemy powiększyć - lecz tylko do pewnego momentu. Ani na czytniku, ani w Digital Editions nie jest możliwe czytanie od strony 10-11. Lektura zamiera. Przypuszczalny powód: zła konwersja obrazów, ilustracji znajdujących się w książce.
Lektura jest możliwa jedynie przy wybraniu czcionki najmniejszej. Epub nie po to oferuje możliwość zwiększania wielkości fontów, by móc używać jedynie jednego. Najmniejszy jest naprawdę niewielki.
Proszę o ponowne rozpatrzenie sprawy - książka naprawdę jest źle przygotowana.

-------------------------------------

W międzyczasie, oczekując na odpowiedź na kolejnego maila, postanowiłem rzucić (jednak) okiem do wnętrza książki. Zajrzałem do sekcji "style" w kodzie książki, i znalazłem taki oto wpis we fragmencie dotyczącym obrazów:

display: block;

Usunąłem. I działa. Nic innego nie zmieniałem.

Ciąg dalszy historii, czyli odpowiedź Empiku na kolejne zgłoszenie, 15 września, godzina 8.58:
Szanowny Panie,

Dziękuję za przesłaną wiadomość i jednocześnie uprzejmie
informuję, że obecnie trawa sprawdzanie poprawności pliku. Jak tylko
zostanie ono zakończone skontaktujemy się z Panem mailowo.



Minął dzień, o 17.59 dnia 16 września otrzymałem kolejnego maila. Sprawa została przekazana dalej, do osób odpowiedzialnych za konwersję. Znowu sobie pozwolę przytoczyć jego treść w całości:


Szanowny Panie,

Otrzymaliśmy informację od naszego Partnera Empik.com na temat problemów z odczytaniem ebooka pt. "Ja inkwizytor. Bicz Boży." wydawnictwa Fabryka Słów.
Przyczyną problemów, które opisał Pan również na swoim blogu, jest przede wszystkim niewystarczające wsparcie softwarowe dla niektórych poprawnych (ale złożonych) konstrukcji HTML w formacie EPUB.   Na rynku dostępnych jest wiele różnych urządzeń opartych na innych specyfikacjach i przy braku jednolitego standardu dla formatu EPUB, niektóre urządzenia mają problem z obsługiwaniem poprawnych plików.

Część problemów jest wyjątkowo trudna do wychwycenia i tak stało się niestety również w tym przypadku. Staramy się wykrywać możliwie najwięcej tego typu problemów, ale przy mnogości urządzeń na rynku i liczbie plików, nad którymi pracujemy, niestety nie zawsze jest to możliwe.   Możemy jednak zapewnić, że dokładamy wszelkich starań w modernizowaniu procesu tworzenia ebooków w formacie EPUB, aby e-czytniki mogły obsługiwać nasze książki niezależnie od marki.

Jednocześnie chcielibyśmy przeprosić za zaistniałą sytuację i zapewnić, że problem zostanie wyeliminowany, a do struktury naszego EPUBa zostaną wprowadzone odpowiednie poprawki.



Jak widać, jest lepiej. Jest nadzieja. Odpisując pozwoliłem sobie zaznaczyć, że błędne wyświetlanie tej książki nie dotyczyło tylko mojego czytnika. Jestem świadomy, że książka na innych urządzeniach działa poprawnie (szczególnie na tabletach i smartfonach). Jednakże prawda jest taka, że wyświetlanie książki nawet w programie Digital Editions jest uzależnione od wielkości fontów, co z kolei powodują zamieszczone ilustracje. W tym programie także książkę można unieruchomić - więc sprawa jest poważna.
Podsumowując reklamację - myślę, że już prawie się udało. Wydaje mi się, że zainteresowałem problemem osoby odpowiedzialne nie tylko za sprzedaż, ale także za proces konwersji plików. Teraz pozostaje mi, a raczej nam, e-czytelnikom, czekać, aż książka rzeczywiście zostanie poprawiona, co namiętnie będę sprawdzał i o czym z pewnością tu napiszę.


-----
...i jest. Pewnie już od kilku dni, nie mogłem sprawdzić (piszę to 25 września). Faktem pozostaje, że "Ja, inkwizytor. Bicz Boży" Jacka Piekary w formie epub jest książką poprawioną i od teraz można swobodnie bawić się wraz z bohaterami.


Co ciekawe, nie tylko problem opisany przeze mnie został poprawiony. Książka w ogóle wygląda inaczej... tak zaskakująco dobrze, w stosunku do jakości, do której nas Virtualo.pl przyzwyczaiło, że nawet jestem skłonny zgodzić się z twierdzeniem, iż została przygotowana "według przyjętych norm". Poprawiono błędne wyświetlanie się podziękowań autora, zmieniono marginesy i - co według mnie najbardziej istotne - zmieniono czcionkę. Z paskudnej Iwony zrezygnowano (choć jej pliki wciąż są obecne wewnątrz pliku epub, przez co osiągnął rekordową wielkość ponad 3 MB), a czytając oglądamy o wiele przyjemniejszą dla oka czcionkę DejaVu Serif.


Na koniec całej sprawy tak sobie myślę... gdyby znalazło się więcej niezadowolonych czytelników, którzy głośno będą protestowali, może byśmy sobie "wychowali" ludzi od konwersji i doprowadzili do sytuacji, w której bez obaw można kupować książki? Bo jak widać, czasem się uda coś zdziałać :-)

wtorek, 13 września 2011

Kolejna książka kupiona w Virtualo.pl/Empik - kolejny bubel

Mimo że stale narzekam na sposób konwersji książek, którego duet Virtualo.pl/Empik się uczepił jak rzep psiego ogona, z braku alternatywy wciąż kupuję ich pozycje. Pewnie, że widząc książki przygotowane przez profesjonalistów (wydania Czarnej Owcy, Znaku, Powergraphu) jestem o wiele bardziej skłonny wydać kasę, o czym duet by wiedział, gdyby zatrudniał fachowców po marketingu i miłośników literatury a nie krewnych i znajomych królika. Cóż, czasem nie mamy wyboru. Zachciało mi się wreszcie zaliczyć trzeci tom przygód młodego inkwitzytora, nazwany “Bicz Boży”. Zakupiłem, ciesząc się jak głupi do sera na myśl o (oby znośnej) lekturze popołudniem. I dupa - nic z tego nie wyszło, książka po przewróceniu jedenastu wirtualnych stron odmówiła posłuszeństwa.

Siedziałem i myślałem. Kombinowałem. Zacząłem nawet rozważać pomysł zdjęcia zabezpieczeń DRM i osobistego poprawienia znowu zmasakrowanego kodu książki. Po chwili jednak do mnie dotarło, że z jakiej racji ja mam to robić? Wysiłek włożony w poprawianie po kimś, kto wziął za bubel pieniądze może zaowocować tylko jednym sposobem odreagowania - udostępnieniem poprawionej wersji w sieci. Ale znowu szkoda pisarza, to nie jego wina. Mam nadzieję, że nie wie, jak żenująco przygotowywane są jego książki w formie elektronicznej, bo jeśli wie i ma to gdzieś - tym gorzej dla niego.

Po paru kwadransach ciągłego wgrywania na czytnik, kasowania, reinstalacji programu Adobe Digital Editons (tonący chwyta się brzytwy), uruchamiania książki w przeróżnych programach na komputerze znalazłem błąd. Nie był trudny, wręcz przeciwnie - błąd okazał się być kolejnym dowodem na to jak beznadziejna jest obsługa w Virtualo.pl, jak pozbawionymi elementarnej wiedzy są tam pracownicy oraz jak niefrasobliwie tworzą coś, za co każą sobie płacić. Nikt nawet nie sprawdził książki przed umieszczeniem jej w katalogu i na serwerze - gdyby ktoś to zrobił, błąd znalazłby od razu. Wyobraźcie sobie, że człowiek przygotowujący książkę w wydaniu elektronicznym zapragnął zrobić wreszcie coś, co mogłoby konkurować z wydaniami Czarnej Owcy czy Powergraphu. Postanowił, że powrzuca do książki obrazki - nic nowego, wszak Fabryka Słów znana jest z nadmuchiwania książek często wątpliwej jakości ilustracjami, a skoro są w wydaniu papierowym, jest logicznym, że i wydanie elektroniczne powinno je zawierać.

Problem polega na tym, że owe ilustracje w tekście zostały umieszczone w taki sposób, że akapity się ich kurczowo trzymają, mówiąc obrazowo. Objawia się to sztucznym podziałem na strony w formacie epub, który, jak wie każdy średnio rozgarnięty chłop, jest formatem bezstronicowym. Cóż to oznacza? Ni mniej ni więcej tyle, że wystarczy powiększyć czcionkę by czytnik (obojętnie czy e-ink, czy nawet program Adobe Digital Editions) stanął w jednym miejscu i nie potrafił przejść do kolejnej strony. Słowo daję, takiego byka bym się nigdy w życiu nie spodziewał - aby książka poprawnie się wyświetlała, należy używać najmniejszej możliwej czcionki, a nawet wtedy przewracając stronę obejrzymy fragmenty tekstu już przeczytanego, które są sztucznie wstawione i dopasowane do obrazków. Nic nowego - wszyscy wiedzą, że obrazki są dodatkiem do treści, widać w Virtualo.pl ktoś uznał, że jest na odwrót... Nikt nie wpadł na pomysł oddzielania obrazów od tekstu, o umieszczeniu ich w specjalnie dostosowanej rozdzielczości na osobnych stronach, po wymuszonym podziale też nike nie pomyślał. Brawo, fachowcy, gratuluję. Znowu zostało udowodnione, że o wiele lepiej jest książkę ukraść z sieci i zrobić sobie porządnego epuba, zamiast uczciwie kupić - o wiele mniej nerwów.

PS. Nawet program widzi, że plik jest zrobiony w dziwny sposób:


PS2. Co śmieszniejsze, wchodząc ze spisu treści głębiej w książkę, po czym zwiększając czcionkę czytnik (tak samo jak Digital Editions na kompie!) mi się śmiertelnie zawiesza, resecik albo wyjmowanie baterii dopiero pomaga... Półtora roku używania czytnika i NIGDY takiego czegoś nie widziałem.

James White "Szpital Kosmiczny"

Kiedyś trafiłem na jedno z opowiadań zaliczanych do “szpitalnego” cyklu w miesięczniku Nowa Fantastyka. Pamiętam, że tekst spodobał mi się głównie z powodu prostoty opisu; jak na science fiction był bardzo lekkostrawny, przyjemny. Robił wrażenie właśnie takim brakiem nachalności, brakiem wydumanych, naukowych badań, autor nie starał się pokazać wymyślonych przez siebie ras obcych w sposób zwalający z nóg, a zwyczajnie, jak po prostu kolejnego pacjenta, kolejne wyzwanie dla lekarzy szpitala kosmicznego z sektora dwunastego. Znacznie ważniejsza dla pisarza była zagadka, pokazanie starań medyków, krok po kroku dochodzących do wyjaśnienia choroby i uzdrowienia pacjenta, niczym podczas osobliwego śledztwa.

Pierwszy (z wielu) tom opowiadań szpitalnych to pięć tekstów powiązanych ze sobą bohaterami, układających się w logiczną całość. Siłą Jamesa White’a jest umiejętność pokazania pewnych problemów społecznych, międzyludzkich w otoczeniu właśnie obcych. Ambicje, ale i strach przed popełnieniem błędu, kłótnie między współpracownikami, spory ze zwierzchnikami - a wszystko w celu sprawnego wykonania zabiegu, dojścia do prawdy, poznania nowych gatunków i - jak to często w przypadku lekarzy - nadawania swojej pracy i swojemu życiu poważnego sensu, przez ratunek innych.

Mamy tu problemy z osieroconym dzieckiem, należącym do specyficznej rasy, w której owe dziecko to tak naprawdę stworzenie z którym nie sposób się dogadać, a przy tym jest brzdącem ważącym “zaledwie” pół tony. Innym razem kolejny bohater w celu postawienia diagnozy musi wpierw poznać budowę obcego. Jako że jest to jego pierwszy kontakt z tak zwanymi “hipnotaśmami”, z których czerpie się wiedzę poznajemy jak niebezpieczne potrafi być to narzędzie.

Są i rasy, które potrafią kontaktować się z innymi przez telepatię. Bardzo ciekawe spostrzeżenie autora tu dotyczy braku zrozumienia istoty kłamstwa u tych obcych oraz sposoby, jakie podejmować muszą lekarze-ludzie, by z tego typu medykami się dogadać. Nie wspominając już o świetnym ukazaniu zachowania się ludzkiego umysłu, stale będącego pod wpływem namiętnie kontaktującego się z nim telepaty. James White świetnie też sobie radzi z pokazaniem procesu odkrywania tajemnic zupełnie nowej rasy, której przedstawiciel natychmiast potrzebuje pomocy, bawi się także w psychoanalityka - problemem jest fakt, iż nie całkiem zdrowy psychicznie obcy ma świadomość zbiorową, z pamięcią wszystkich poprzednich pokoleń na przestrzeni dziesiątek tysięcy lat. I jak tu dokonać psychoanalizy?

Bardzo przyjemne opowiadania, które można pochłaniać bez większego wysiłku umysłowego, co w przypadku science fiction ma pewne znaczenie. A wszystko umieszczone w świecie, który zdaje się być oddalony od naszego o tysiące lat, gdy ludzie zdali sobie sprawę z własnego okrucieństwa i bohaterowie często nie są w stanie uwierzyć, że pewni pacjenci to ofiary rzeczy tak strasznych, jak wojna i świadome dążenie do odebrania życia. Trudno uwierzyć, że “Szpital Kosmiczny” powstał prawie PIĘĆDZIESIĄT lat temu - jest niebywale aktualny ze swoimi problemami, a przy tym napisany tak, że jego “wieku” w ogóle nie czuć.

Hospital Station, Rebis 2002, 273 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Stephen King "Czarna, bezgwiezdna noc"

“Czarna, bezgwiezdna noc” to kolejny zestaw czterech Kingowskich opowiadań. Jak zwykle u tego autora oznacza to, że czytelnicy do rąk otrzymali potężną książkę, w której każde opowiadanie jest o wiele bardziej mikropowieścią, niż rzeczywiście krótką formą literacką. Wspólnym elementem tekstów jest przekonanie autora, że w każdy człowieku jest druga istota, która niejako pragnie dojść do głosu i często w różnych życiowych sytuacjach jej się to udaje. Autor koncepcję w błyskotliwy sposób tłumaczy w posłowiu na końcu książki, które jak zwykle u niego choć nie jest typową formą literacką, również potrafi dać do myślenia, a nawet przestraszyć.

Pierwszy tekst mnie zdecydowanie nie zachwycił. Bodajże najdłuższy (a może tylko mi się dłużył), opowiada historię typowej amerykańskiej rodziny farmerskiej, rzecz dzieje się w latach dwudziestych XX wieku. Żona dziedziczy po rodzicach konkretny kawałek ziemi, pragnie go sprzedać i wyjechać do cywilizacji, z kolei mąż na tę ziemię ma chętkę, i nie wyobraża sobie życia gdzie indziej, jak na swojej farmie. Moim problemem z opowiadaniem była dość spora przewidywalność oraz puenta, której domyślamy się od praktycznie samego początku. W takich wypadkach skłonność Kinga do nadmiernego gadulstwa potrafi być naprawdę upierdliwa. Lekko zniechęcony do lektury kolejnych wróciłem dopiero po kilku dniach... i okazało się, że jednak “to jest to!”. Pozostałe teksty są rewelacyjne.

W drugim opowiadaniu przeżywamy potworne chwile wraz z pisarką, robiącą karierę na wydawaniu kolejnych kryminałów, których bohaterkami są gospodynie z Kółka Robótek Ręcznych. King w mistrzowski sposób określa autorkę, prezentując opowieść tak, że z chwili na chwilę robi się coraz bardziej przerażająca. Co bardzo mi się podobało, to fakt, że pisarz opowiadając o pisaniu właśnie w tym tekście zawarł bardzo wiele ciekawych myśli dotyczących tworzenia, szczególnie horrorów. Bohaterka jak na pisarkę przystało kolejne swoje losy i doznania konfrontuje z literaturą i wychodzi jej to wspaniale. Zresztą sama historia, jej rozwinięcie i szczególnie zakończenie to klasa sama w sobie, rzecz właśnie tak dobra, jak spodziewalibyśmy się po tym autorze.

Trzeci tekst porusza temat pogrążonego w żałobie umysłu człowieka, który wie, że niebawem odejdzie z tego świata. Że nie ma ratunku, jest tylko niebyt, rozkład, zgnilizna oraz zmarnowane, kompletnie niewykorzystane życie. Któż od osoby znajdującej się w takiej sytuacji lepiej będzie sobie zdawał sprawę z tych wszystkich okazji, których nie podjął, z niesprawiedliwości życia, w którym uczciwi i pracowici otrzymali ciężką chorobę, a nieroby i spryciarze żyją jak królowie? Bohater otrzymuje propozycję nie do odrzucenia w klasycznym stylu - a King zadbał o to, by historia jednak wcale tak klasyczna nie była.

Wreszcie czwarty tekst, według mnie najlepszy, porusza temat który mnie od zawsze kręcił. King zadaje sakramentalne pytanie: jak dobrze znamy swoich najbliższych? Kiedy człowiek może rzec, że wie wszystko o swojej żonie, mężu, dzieciach, rodzicach? Jak autor udowodni, trzydzieści lat małżeństwa to wciąż za mało, by móc powiedzieć, że wie się o partnerze cokolwiek. I znowu - rzecz niby oczywista, ale i tak ją podkreślę: rozwiązania fabularne Mistrza zaskoczą niejednego, znowu niby klasyczna opowieść w której jednak nie da się przewidzieć nic, choć zabawa z przewidywaniem jest przednia, King i tak zaskakuje, w dodatku totalnie.

“Czarna, bezgwiezdna noc” to doskonała lektura, przemyślana od samego początku do końca. Dłużyzny, z których Kinga znamy przeszkadzają jedynie w pierwszym opowiadaniu, ale to tylko dlatego, że toczy się ono utartym schematem, w przeciwieństwie do kolejnych - również opartych na niby wyświechtanych motywach, ale z zaskakującymi rozwiązaniami. Jest to książka, którą zdecydowanie warto przeczytać - szczególnie polecam tym fanom grozy, którzy stronią od elementów nadprzyrodzonych, którzy nieszczególnie boją się tajemniczego hokus pokus, gdyż dobrze wiedzą, że najstraszniejszy dla człowieka może być tylko drugi człowiek. I jeśli ktoś ma co do tego wątpliwości (jeśli to możliwe), po lekturze tych czterech opowiadań (i posłowia) wątpliwości mieć przestanie.

Full Dark, No Stars, Albatros 2011, 488 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 12 września 2011

Andrzej Tuchorski "Rezydent wieży, księga I"

To nie pierwszy raz, gdy do miesięcznika Nowa Fantastyka zostaje dorzucona gratis książka. Ostatnim razem otrzymaliśmy powieść uznanego autora, Poula Andersona, a tym razem padło na Polaka, rozpoczynającego karierę pisarską, znanego z portalu fantastyka.pl Andrzeja Tuchorskiego. Jedna teoria mówi, że dodanie książki debiutanta (no, prawie debiutanta) to pójście na łatwiznę i nie ma sensu się po niej zbyt wiele spodziewać. Druga teoria wprost przeciwnie: dorzucenie książki debiutanta gratis do gazety, którą i tak kilka tysięcy czytelników kupi jest świetnym sposobem na zaistnienie w świecie polskiej fantastyki, w związku z czym książka raczej musi trzymać pewien poziom. Z tą drugą się zgadzam, gdybym pisał to chciałbym być na miejscu autora, zwłaszcza że książka jest całkiem dobra, wręcz na tyle dobra, że zapowiadany na koniec października tom drugi już znajduje się na mojej liście książek, które “chcę przeczytać”.

Książka zawiera pięć opowiadań, ukazujących kolejne przygody tytułowego Rezydenta Wieży, młodego czarodzieja o imieniu Klavres. Po kolei dowiadujemy się coraz więcej o nim samym, jego przyjaciołach i świecie, w którym żyją. A jest to świat fantasy, rzecz jasna, i choć pełen smoków, krasnoludów i paradujących dumnie elfów, jest jednocześnie zbudowany na tyle ciekawie i z pomysłem, że swobodnie można czytać, bez uczucia znużenia. Przypomina on Imperium Rzymskie, wiele nazw wzięto z łaciny. Ale poza tym, że mamy tu różne rasy i przedziwne stworzenia, różnicą jest wszechobecna myśl technologiczna. Krok po kroku imperium podąża w kierunku, który zapewnia wszystkim coraz większy dostatek: emancypacja kobiet, wynalezienie druku, rezygnacja z krwawych walk gladiatorów na rzecz stworzenia ligi tego kontaktowego sportu. A obok magia, czary, drużyny, wyprawy po skarby oraz raz na jakiś czas pojawiający się samozwańczy Panowie Ciemności czy inni Władcy Mroku.

Jak więc widać jest to także fantasy lekko humorystyczne, ale nie w stylu Terry’ego Pratchetta, bardziej w stylu Davida Eddingsa. Bohaterom zdarza się oddać życie, problemy i zadania Klavresa to nie bułka z masłem, nie jest to na pewno typowa komedia fantasy. Raczej nieskomplikowana i może nieszczególnie ambitna, ale jednak dobra opowieść tocząca się w stosunkowo ciekawym świecie.

Nie sposób uniknąć skojarzeń z Arivaldem z Wybrzeża Jacka Piekary, którego przygody zostały napisane w dokładnie ten sam sposób - jednocześnie poważnie, z prezentacją świata, a mimo to z humorem. Niejeden pewnie oskarży autora o kopiowanie twórczości starszego kolegi, ja tam czepiać się nie będę - Arivalda czytało się przyjemnie, a pan Piekara nie spieszy się z kontynuacją tematu, ktoś więc musiał zająć jego miejsce w gatunku. Andrzej Tuchorski z pewnością się do tego nadaje.

Rezydent Wieży, Księga I, Prószyński i S-ka 2011, 220 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 11 września 2011

Vadim Makarenko "Tajne służby kapitalizmu"

“Tajne służby kapitalizmu” to kolejna, po "Nielegalnych" Vincenta Severskiego, książka, która wylądowała na mojej elektronicznej półce dzięki sprytnym promocjom księgarni (a raczej: platformy) Woblink. I tak, jak w przypadku poprzedniej, nie spodziewałem się niczego super specjalnego po pozycji za 1 PLN - i miło się zdziwiłem.

Vadim Makarenko, białoruskiego pochodzenia dziennikarz “Gazety Wyborczej” prezentuje tu serię artykułów opowiadających o mechanizmach, na których opiera się działanie marketingu, zdobywanie wiedzy o konsumentach tak, by jak najefektywniej zareklamować towar i dzięki temu sprzedać go w jak największej ilości. Tytuł “Tajne służby kapitalizmu” nie jest sformułowany w ten sposób jedynie dla osiągnięcia ciekawszego, mocniejszego efektu. Jak się bowiem okazuje, dzisiejsze sposoby wielkich korporacji oraz specjalnych agencji zajmujących się pozyskiwaniem informacji tego typu są niebywale podobne do tych, które stosowały służby bezpieczeństwa w PRLu. Ba, są o wiele bardziej nowoczesne, są rozwinięciem pierwotnych pomysłów i przekształceniem ich w działające o wiele, wiele sprawniej i na znacznie większą skalę. Autor zadbał o dynamikę wypowiedzi oraz pokaźną ilość przykładów opartych na znanych nam brandach, markach i osobach i powiem szczerze, że choć zacząłem czytać “na raty”, artykuł dziś, kolejny jutro, od pewnego momentu wciągnąłem się całkowicie.

Książka została podzielona na trzy części, które opisują sposób działania agencji reklamowych i ich “wywiadowców” na konsumentach przebywających w domu, poza domem i w pracy. Część pierwsza jest oczywiście najciekawsza z punktu widzenia czytelnika, w domu bowiem przychodzi najłatwiej kontrolować otoczenie. Kilka słów o działaniu bezpieki w PRLu, błyskotliwe przejście do tematu głównego... i już wiemy, że po lekturze tej książki raczej nikt nie pozostanie obojętnym na wiele kwestii, które wymagają od nas niewielkiego wysiłku, a agencjom, służbom czy zwykłym złodziejom (a może zwłaszcza im!) utrudnią poszukiwanie informacji na nasz temat w znacznym stopniu. Ot chociażby sprawa tego, co wrzucamy do śmieci - Vadim Makarenko opierając się na przykładach, podając ich źródła i nazywając rzecz po imieniu uświadamia jak bezbronni jesteśmy przed fachowcami, którzy dopchają się do naszego worka w kontenerze. Po lekturze “Tajnych...” nikt nie będzie miał wątpliwości, że fachowcy wiedzą prawie wszystko.

Książka zaciekawi też wszystkich, których interesuje socjologia. Twardo i bez oszczędzania czytelnika opisane jest jak człowiek daje się porwać machinie, traci czujność, również jak jest głupi i próbuje się dostosować do panujących wkoło okoliczności. Niezwykle ciekawa lektura, z której dowiemy się wiele o prymitywizmie własnym i najbliższego otoczenia. Dowiemy się także sporo o sposobie pracy banków, i te fragmenty niejednemu zjeżą włos na głowie, gdy uświadomimy sobie ogrom informacji, jakie te najgorsze korporacje świata na nasz temat posiadają. A wszystko napisane jest w tak prosty i przystępny sposób, że zrozumienie oraz chęć podjęcia choć minimalnego wysiłku w celu utrudnienia im pracy przyjdzie po prostu samo z siebie.

Bardzo ciekawa pozycja, traktująca temat bardzo serio, ale bez typowych dla naszego kraju dodatków w stylu teorie spiskowe czy inne tego typu bzdety. Myślę, że każdy po zaliczeniu tej książki będzie mądrzejszy, nawet jeśli na co dzień stroni od lektury innej, niż beletrystyka, jak ja sam - zapewniam, warto.

Tajne służby kapitalizmu, Znak 2008 (wydanie elektroniczne 2011), 234 strony

Strona książki na LubimyCzytac.pl

Łukasz Orbitowski "Nadchodzi"

"Nadchodzi" to kolejny zbiór opowiadań Łukasza Orbitowskiego, który kupiłem ze względu na talent pisarza, jaki pokazał w zbiorku poprzednim - "Wigilijnych psach". Ale szybko okazało się, że praktycznie we wszystkim książki się różnią. Tu mamy tylko pięć opowiadań, za to tekstów bardzo długich i rozbudowanych. Wciąż są to historie zaliczane do gatunku grozy, ale strach wcale nie jest tu najważniejszy. Znacznie bardziej ważny jest człowiek, bohater, ukazanie go takim, jakim jest i pokazanie dlaczego jest, kim jest. Już podczas lektury pierwszej opowieści skojarzenia z horrorem zanikły. Poznając losy partyzantów z przedziwnego, odartego ze wszelkiej chwały i pokazanego przez autora z brutalną rzeczywistością oddziału wyraźnie widziałem prozę innego polskiego pisarza, Szczepana Twardocha, jednak bez tej potężnej mocy, jaką śląski twórca posiada i wkłada w swoje utwory, że tak się przy pomocy żenującej grafomanii wyrażę.
:-/

Drugie opowiadanie w pierwszej chwili wydawało mi się najlepszym, ma bowiem najwięcej wspólnego z horrorem, a zahacza chyba nawet o bizarro. Jednak sposób ukazania postaci, jej postępującej choroby psychicznej to dla autora był chyba swego rodzaju eksperyment, wielka zabawa - jednak dla mnie jako czytelnika lektura była coraz trudniejsza, coraz gorzej szło skupianie się na tekście, a po odłożeniu książki na bok pojawiały się nieprzyjemne i godne potępienia myśli o odpoczynku od "Nadchodzi" i dla relaksu przeczytania czegoś innego.

I taki stan rzeczy trwał już do końca książki. Opowiadania pozostały imponujące i napisane w charakterystyczny sposób, który bardzo polubiłem. Ale to lektura na innym poziomie, niż "Wigilijne psy", pewnie lepszym, dojrzalszym, ale wymaga także dojrzalszego czytelnika. Historia o radzieckim kosmonaucie, lub tytułowa opowieść o synu swojego ojca w dziwnych czasach, z "domem, w którym straszy" w tle są ciekawe i niezwykle rozbudowane, oferują o wiele więcej, niż czytelnik się spodziewał... a jednak do mnie nie trafiły tak mocno, nie uderzyły w łeb i nie spowodowały euforii, jaką poprzednie teksty zapewnić potrafiły. Cóż, moja strata.

Nadchodzi, Wydawnictwo Literackie 2010, 404 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

wtorek, 6 września 2011

Vincent V. Severski "Nielegalni"

“Nielegalni” Vincenta Severskiego to prawdopodobnie pierwsza w Polsce książka, która autentycznie pomogła promocji ebooków; jest od dłuższego czasu dostępna na różnych platformach, wciąż jeszcze niemożliwa do zakupienia w wersji papierowej (stan na 6 wrzesień) i szeroko w sieci reklamowana. Dodając do tego ciekawe promocje, których była bohaterką (ja np. kupiłem za 1 PLN) otrzymujemy tytuł, dzięki któremu do grona e-czytelników dołączyło kilka nowych osób.

Jest to powieść w stylu political-fiction, reklamowana głównie przez postać jej autora - ponoć autentycznego polskiego agenta służb specjalnych, czy też wywiadu, kto by się tam w tym wszystkim orientował... Nie spodziewałem się po niej zbyt wiele, co ciekawe zupełnie nie wiem nawet dlaczego. I dzięki lekturze “Nielegalnych” wyszedłem znowu mądrzejszy, bo powieść jest całkiem znośna, nie pozbawiona wad, ale w ogólnym zestawieniu wrażenie po sobie pozostawia pozytywne.

Bohaterami “Nielegalnych” są oczywiście agenci wywiadu, zarówno polskiego, jak i rosyjskiego oraz szwedzkiego. Tytuł sam w sobie oznacza nielegałów, czyli głęboko zakamuflowanych agentów na ziemiach przeciwnika, ludzi posiadających w pełni poukładane życie, pracę, rodzinę, sąsiadów, całą przeszłość - a którzy tak naprawdę są kimś zupełnie innym. Książka w ciekawy sposób przedstawia ich rolę i pokazuje jak trudna jest to praca i jak niszczy psychikę człowieka okłamującego innych oraz samego siebie 24/7.

Autor opisuje środowiska wywiadowcze kilku krajów w taki sposób, że trudno nie dać się w opowieść wciągnąć. W Polsce są to oczywiście problemy z brakiem fachowych zwierzchników i polityków, gdzie ważniejszy jest fakt, iż ktoś “załapał się” na pracę w wywiadzie w ostatnich latach PRL, niż jego doświadczenie i umiejętności. W Rosji tradycyjnie obserwujemy przekonanie o własnej wyższości, traktowanie innych z góry, ale jednocześnie oglądamy autentycznie doskonale wyszkolonych agentów i wywiad działający na niesamowitą skalę. Z drugiej strony jest Szwecja ze swoim stoickim spokojem i wyważoną, ale wcale nie pozbawioną dynamiki pracą i Białoruś, gdzie wywiad jest piątym kołem u wozu w kraju, gdzie realną władzę ma tylko osobista służba prezydenta Łukaszenki. Opisane wszystko zostało na przykładzie konkretnych ludzi, ciekawie przygotowanych bohaterów żyjących w swoim własnym, specyficznym środowisku i przez pierwszą połowę powieści lektura jest czystą przyjemnością.

Potem jednak zauważamy dwa elementy, które mają spory wpływ na wystawienie ostatecznej oceny. Pierwszy z nich to prowadzenie dialogów - bardzo często psują klimat brakiem realizmu. Ludzie rozmawiają tu w zdaniach pełnych wykrzyników oraz stałego podkreślania wzajemnego do siebie szacunku, jakby czytelnik miał zrozumieć, że świat agentów wywiadu to coś odrębnego, osobnego, gdzie ludzie muszą się dopasować do pewnych standardów. Niestety sztuczność owych rozmów powoduje efekt wręcz odwrotny - kilka chwil milczenia między bohaterami znacznie bardziej podkreśliłoby ich wzajemny szacunek i braterstwo, niż stałe podkreślanie jak też się lubią, poważają, są delikatni względem siebie jak chirurg ze skalpelem w dłoni względem pacjenta. Wiem, co autor chciał przez to osiągnąć, ale według mnie zupełnie nie wyszło. Po prostu jest zbyt nachalnie.

Drugim problemem jest rozłożenie akcji na wątki, które zdają się łączyć, ale okazują się być jednak odrębnymi, mimo delikatnego przecinania się w kilku miejscach. Tu nie będę się rozwodził, bowiem sieć donosi, że właśnie powstaje część kolejna i być może jeszcze wiele przed nami, być może sens “przecięcia” fabuły na część polsko-rosyjsko-białoruską i szwedzko-rosyjską (z Polską w tle) odkryjemy w drugim tomie. Fakt jednak pozostaje takim, że kończąc lekturę “Nielegalnych” czuć wyraźnie pustkę, gdy szwedzkie wydarzenia wchodzą na pierwszy plan, podczas gdy bliższe nam postaci, z talentem stworzeni bohaterowie polscy tracą głos. To pozostawia nieco dziwne wrażenie - jak na powieść, w której tyle się dzieje, która ma prawie 800 stron nieco zbyt mało spraw zostało zamkniętych.

Książka jest też jednocześnie przegadana, nieco za długa, by utrzymać uwagę i ekscytację stale na tym samym poziomie. Mimo to ogólnie jest lekturą przyjemną i po kolejnej części spodziewam się wiele. Nie tylko właściwego zakończenia akcji, pozamykania licznych wątków i poznania dalszego losu bohaterów, ale także poprawienia dialogów między nimi, które momentami skutecznie psuły zabawę. A pozwalam sobie na tę nadzieję, bowiem Vincent Severski w kilku miejscach udowadnia, że posiada talent do opowiadania i ukazywania różnych stron pracy agenta w sposób ciekawy. Któż bowiem wpadłby na pomysł, by stan umysłu nielegała pracującego w branży od ponad pół wieku przedstawić przy pomocy spaceru bohatera, podczas którego tematem przewodnim są... ślimaki? Brzmi dziwnie, wiem. Ale ten rozdział mnie zwalił z nóg i na długo będę go pamiętał, a to wcale niełatwe zadanie, uczucie to przydarza mi się niestety coraz rzadziej...

Nielegalni, Czarna Owca 2011 (wydanie elektroniczne), 738 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 2 września 2011

Michael Hjorth & Hans Rosenfeldt "Ciemne sekrety"

Taki oto blurb skusił mnie do zakupienia tej książki: “Dojrzały debiut Michaela Hjortha i Hansa Rosenfeldta. Ciemne sekrety to znakomity, wielowątkowy i inteligentny kryminał, od którego trudno się oderwać!”. I nie sposób się z owym blurbem nie zgodzić - “Ciemne sekrety” oferuje wszystko to, na co fan kryminału czeka, a duet Hjorth/Rosenfeldt odstawia daleko w tyle wychwalaną Lizę Marklund, a nawet znacznie od niej przecież lepszą Camillę Lackberg.

Rzecz dotyczy zaginięcia szesnastoletniego chłopaka. Matka zgłasza na policji sprawę, lokalne władze przez pierwsze dwa dni dają konkretnie ciała, zamiast skupiać się na sprawie dochodzi do konfliktu między szefową a jednym z gliniarzy, do akcji zostaje wciągnięta policja krajowa, specjaliści od zaginięć i morderstw. A jakby tego było mało, akurat do miasta przybywa dawniej słynny psycholog, znany przed laty z częstej współpracy z policją. Ma do załatwienia kilka spraw rodzinnych, jest wrakiem człowieka, ale... z sobie tylko znanych powodów postanawia do śledztwa dołączyć.

Okej, jak widać fabuła nie jest super odkrywcza :-) Ale nie o to w “Ciemnych sekretach” chodzi. Największym atutem powieści jest dbałość, jaką autorzy wykazali podczas tworzenia kolejnych postaci. Obojętnie czy czytamy o jednym z bohaterów przewijających się przez całą długość książki, czy o kimś, kto otrzymał tu tylko rolę epizodyczną - przygotowanie osobowości każdego z nich jest imponujące. Szybko okazuje się, że kwestia podstawowa, czyli poszukiwanie chłopaka będzie tylko tłem, choć napisanym z najwyższą uwagą i perfekcyjnym przygotowaniem. Czytelnik błyskawicznie skupia się na losach poszczególnych bohaterów, ich związkach między sobą, powodach, dla których znajdują się akurat w tym miejscu i w tym czasie. Każda z postaci jest do bólu realna, a przy tym żadna z nich nie jest geniuszem - kibicujemy w śledztwie, tak samo podczas nieco bardziej prywatnych spraw, wraz z nimi przeżywając liczne wzloty i upadki. Bardzo mi się podobało zwłaszcza to, że nie ma tu ani jednego wybitnego człowieka, który nagle dozna olśnienia i wyjaśni zagadkę - całe śledztwo jest wynikiem ciężkiej i mozolnej pracy policyjnej, dziesiątek godzin żmudnej roboty, żaden Sherlock Holmes czy inny doktor House zabawy nie zepsuje ;-)

Co więcej autorzy przygotowując kryminał nie skupili się tylko na historii i postaciach. “Ciemne sekrety” to także rewelacyjna lektura dotycząca wszelakich mechanizmów, jakim poddani są ludzie znajdujący się w trudnej sytuacji. Zachowanie się otoczenia na wieść o lokalnej tragedii, sposób myślenia ludzi stojących obok, wstręt, szok, panika, płacz - wszystko to, co jest brudne i nieprzyzwoite, wykorzystywanie cudzego nieszczęścia do poprawienia własnego statusu wśród lokalnej społeczności... Ludzie wszędzie są tacy sami, dobrze wiedzieć, że w owej wychwalanej Skandynawii wcale nie zachowują się lepiej niż u nas. A przedstawienie ludzkich słabości tworzy dodatkowy klimat, i tak, jak od około czterdziestej strony wiemy już, że powieść jest świetna, tak mniej więcej od połowy jej długości nie potrafimy się już od lektury oderwać.

“Ciemne sekrety” oferują jeszcze kilka smaczków, z pietyzmem umieszczonych w tekście tak, by czytelnik podczas lektury doświadczał przede wszystkim uczucia, że te trzydzieści złotych to najlepiej wydane pieniądze od czasu zakupienia trylogii Larssona. Nie chcę jednak spoilerować, fabuła jest tak dobra i poprowadzona z takim zaangażowaniem, że niech każdy sobie resztę odkryje sam. To nie jest powieść tylko dla maniaków kryminału - to rewelacyjna książka dla wszystkich, nie potrafię sobie wyobrazić, by mogła się komukolwiek nie spodobać. I to ma być debiut? W najwyższym stopniu imponujący, usycham z ciekawości czy panowie napiszą więcej, kiedy napiszą, i dlaczego nie jest jeszcze napisane, bo ja już bym chętnie czytał.

Det fördolda, Czarna Owca 2011 (wydanie elektroniczne), 401 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl