czwartek, 28 lipca 2011

Stephen King "Pod kopułą"

Gdy po raz pierwszy usłyszałem o powieści “Pod kopułą” pomyślałem, że czeka mnie wspaniała zabawa. Uwielbiam eksperymenty socjologiczne, książki, filmy i komiksy (The Walking Dead!), w których z jakiegoś powodu ludzkość zostaje pozostawiona sama sobie, a czytelnik (czy też widz) będzie oglądał jak krok po kroku z przyzwoitych, zdawałoby się, mieszkańców okolicy wychodzą bestie. Ludzie opuszczeni, bez odgórnej władzy nad sobą, bez prawa, to świetny materiał do obserwacji. Do głosu dochodzą najniższe instynkty, przeżycie staje się ważniejsze od zasad moralnych. Obserwacja na co dzień przykładnych ojców i matek, księży, polityków i innych bigotów, jak krok po kroku się staczają i muszą zmierzyć z brutalną rzeczywistością to coś, co nigdy mi się nie znudzi. Dodajmy do tego talent Stephena Kinga i powinniśmy otrzymać powieść genialną, tysiąc stron czystej rozrywki. Ale nie otrzymaliśmy.

Początek jeszcze nie zapowiadał nadchodzącej katastrofy. Moment pojawienia się klosza opisany jest bardzo dokładnie, z podziałem na role. Poznajemy licznych mieszkańców Chester’s Mill w chwili, gdy ich świat zostaje przewrócony do góry nogami. Wielu umiera w nagłych wypadkach wywołanych pojawieniem się kopuły, to oni są bohaterami początkowych trzystu stron książki. Potem przechodzimy do tych, którzy pozostali przy życiu... i z każdą kolejną stroną rosło moje rozczarowanie. Odniosłem wrażenie, że autor tworzył niczym po linii najmniejszego oporu, nie tylko opisując każdą nawet największą pierdołę przy użyciu co najmniej kilku tysięcy znaków, to jeszcze prezentując nam postaci bardzo standardowe, amerykańskie i w ogóle nie wciągające, jak z jakiegoś serialu dla młodzieży, którego nikt nie ogląda, ale i tak kręcone są kolejne sezony, bo aktor i producent to znajomi jakiejś wielkiej telewizyjnej szychy.

Mamy zatem dobrego glinę. No, ale umiera. Władza przechodzi w ręce złego gliny, który z miejsca obdarowuje policyjnymi odznakami lokalnych obwiesi. I zaczyna się bardzo typowa jazda, w której ludzie muszą sobie radzić nie tylko z własnym przerażeniem i utratą bliskich, ale także z tępymi stróżami prawa, szybko pokazującymi swoje prawdziwe oblicze. Od początku wiadomo, jak będzie toczyć się opowieść, jakie ścieżki autor wybierze. Zaskoczenie to element, którego w książce w ogóle nie znalazłem. Jakby tego było mało, ów zły glina niejedno ma na sumieniu, a osobami, które jako jedyne stają na wysokości zadania w obliczu nieznanego jest dziennikarka i... włóczęga, który... okazuje się być byłym wojskowym i otrzymuje rozkaz zza klosza by przejąć władzę. Bardziej standardowej historii wymyśleć już chyba nie można, rozczarowanie było tak wielkie, że mnie aż fizycznie bolało. Nie pomogła książce też pokaźna liczba szczegółowo opisanych mieszkańców, a zdarzenia, które w miasteczku miały miejsce to tylko ułamek tego, co autor klasy Stephena Kinga mógł przewidzieć i opisać. Książka zamiast eksperymentem socjologicznym okazała się być przeciętną historią sensacyjną z elementem science fiction w tle. Wyjaśnienie pojawienia się kopuły było równie mdłe, jak całość - ale wyjaśnienie w ogóle mnie nie interesowało. Gdyby wydarzenia pod kloszem sprostały moim oczekiwaniom, przełknąłbym nawet jeszcze słabsze.

“Pod kopułą” według mnie jest książką przeraźliwie nudną, to tysiąc stron standardowej, przewidywalnej fabuły. Mimo ogromnego szacunku dla autora nie potrafię znaleźć tu żadnych plusów. Dołączam do tych czytelników, którzy mają nadzieję, że przygotowywany na podstawie książki serial mocno zmieni ukazaną tu historię tak, by wreszcie potrafiła wciągnąć.

Under the Dome, Prószyński i s-ka 2010, 928 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Walter M. Miller "Kantyk dla Leibowitza"

Jak wiele się spodziewałem po tej książce! Jednoznacznie brzmiące opinie, nagroda, tytuł wymieniany przy wielu okazjach tak, że fani fantastyki po prostu kojarzą nazwisko Leibowitz nawet jeśli nie mają pojęcia o co chodzi. I w pewien sposób moje oczekiwania zostały zaspokojone w pełni, a nawet na ponad sto procent. Ale to nie znaczy, że lektura była samą przyjemnością, co to, to nie.

“Kantyk dla Leibowitza” to opowieść rozgrywająca się w świecie postapokaliptycznym, jedna z pierwszych w tym gatunku. Autor ukazuje nam Ziemię po nuklearnej wojnie, gdzie ludzie cofnęli się w rozwoju o setki lat. I tak, jak w powieści Asimova Hari Seldon powołał Fundację w celu gromadzenia wiedzy, tak tutaj błogosławiony Leibowitz doprowadził do sytuacji, w której pewna część zakonu benedyktynów zajęła się tropieniem ksiąg zawierających pradawną naukę, którą ma nadzieję z czasem odzyskać.

Powieść dzieli się na trzy części. Pierwsza z nich opowiada o bracie zakonnym, który przypadkiem odkrywa schron przeciwatomowy z zapiskami samego błogosławionego. Ta część jest poświęcona zakonowi, stanowi fundament późniejszych jego zadań. Druga część, kilkaset lat później mówi już o czymś na kształt Renesansu, gdzie niektórzy bracia już otwarcie wchodzą na drogę, której dalej do Boga, a bliżej do nauki. Inni zaś próbują się przeciwstawiać, następni z kolei kombinują jak mieć jedno i drugie. Wreszcie trzecia część, znowu kilkaset lat później, opowiada o rezultacie pogoni za wiedzą, o zupełnie nowym świecie i ostatecznym losie ludzkości.

Nie jest to jednak książka, w której postawiono na akcję. Powieść toczy się leniwie, zobrazowana przez zakonników, różnych w różnych czasach, ale jednocześnie takich samych, bo przecież należących do tego samego gatunku. I tenże gatunek jest poddany analizie - z książki przebija sporo prawdy o człowieku jako istocie (niby) rozumnej. Także wiele kwestii dotyczy wiary, chyba nawet zbyt wiele, większa część dialogów była jak dla mnie przeraźliwie nudna, i to jest minus książki. Z jednej strony mamy bardzo dobry pomysł na świat oraz sposób jego ukazania, ale utrzymać uwagi ja osobiście nie potrafiłem. Czytałem ją długo, chwilami wręcz męczyłem. Trochę więcej akcji by się jednak przydało. Ale mimo to uważam, że to niezła powieść, bowiem zmęczywszy treść dobrnąłem do końca, który zdecydowanie nagrodził moją wytrwałość masakrując mnie całkowicie. Coś pięknego :-)

A Canticle for Leibowitz, Zysk i s-ka 1998, 365 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 27 lipca 2011

Łukasz Orbitowski "Horror Show"

Wiem, że jakiś czas temu opowiadanie “Horror show” wyszło w miesięczniku Science Fiction. Jednak o ile teksty takie jak “Wigilijne psy” czy “Opowieść taksówkarską” tego autora zapamiętałem, tak zawartość fabularna “Horror show” mi umknęła i za ChRL nie pamiętam o co chodziło. Czyli musiałem je uznać za słabe. Co nie przeszkodziło mi zakupić sobie książki pod tym samym tytułem, a to dlatego, że akurat przeżywam “hype” (że tak nowocześnie się wyrażę) związany z Łukaszem Orbitowskim - kilka jego opowiadań było w stanie namieszać mi w głowie i wpadłem. Niestety po lekturze “Horror Show”, drugiej po “Tracę ciepło” powieści pisarza jaką miałem okazję przeczytać uznaję, że jednak krótsze formy wychodzą mu lepiej.

Podobnie jak w przypadku wspomnianej wyżej powieści, “Horror Show” dość mocno uderza czytelnika już od pierwszych stron, wciągając go w wir szybkiej akcji i równie szybko zmieniających się bohaterów. Poznajemy niejakiego Giełdziarza oraz kilku jego kolesi, a opowieść z początku przepełniona jest spostrzeżeniami w stylu, do którego autor zdążył mnie przyzwyczaić i który szczerze polubiłem. Dosadne fragmenty dotyczące życia, kobiet, wódki, pieniędzy i kaca zawierają w sobie sporo myśli, z którymi trudno się nie zgodzić.

Element nadprzyrodzony z początku również daje nadzieję na dobrą zabawę, ale w pewnym momencie coś poszło nie tak, i zamiast wczuć się w lekturę, gdzieś w tym wszystkim się zagubiłem. Nie aż w tak wielkim stopniu, jak w przypadku książki “Tracę ciepło” - “Horror Show” jest lżejszy i nie aż tak wymagający, lecz też potrafi chwilami czytelnika zmęczyć. Nawet mimo ciekawych pomysłów, które autor tym razem podzielił sprawiedliwie, zaskakując mnie również pod koniec lektury. Z drugiej jednak strony odniosłem wrażenie, że pomysły na rozwiązania kwestii poszczególnych postaci się lekko pogryzły i do końca nie wiedziałem na czym tak naprawdę mam skupić uwagę. Czasem trzeba było wręcz cofnąć się kilka akapitów by przekonać się o którym bohaterze teraz jest mowa. Tego rodzaju chaos lekturze nie pomaga, więc z żalem i rozczarowaniem (...bo “Wigilijne psy” miażdżyły...) ograniczam się do lekko naciąganych trzech gwiazdek.

Horror Show, Ha!art 2006, 212 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 25 lipca 2011

Łukasz Orbitowski "Tracę ciepło"

“Tracę ciepło” opowiada historię przyjaźni dwóch młodych mężczyzn, opowiedzianej na przestrzeni lat, od końca szkoły podstawowej w przód. Z początku lektura książki jest jak uderzenie pięścią między oczy - nie można się od niej oderwać. Rewelacyjnie została ukazana szkoła w ostatnich dniach peerelu oraz przypomniane zwyczaje, jakie panowały w tamtych czasach. Słowo daję, mógłbym być bohaterem tej książki, raz jednym, a raz drugim, w zależności od rodzaju doznania, jakie akurat z tamtych dni sobie przypomnę.

Bohaterowie odkrywają, że posiedli pewną przedziwną zdolność, która okazuje się być głównym motywem książki. Dzięki tej zdolności wplatają się w rozwiązanie zagadki śmierci szkolnego ciecia, a czytelnik zdaje sobie sprawę, że teraz czeka go wyprawa polegająca na obserwacji żywotów różnych ludzi, którzy dziś już nie żywi, przypomnieli o sobie Kubie i Konradowi. Dopóki rzecz dotyczyła ciecia, wszystko było ok, lecz potem książka staje się niestety coraz mniej interesująca. Przedstawienie kolejnych postaci, których losowi przyglądali się bohaterowie okazało się nieco męczące, gdzieś zgubiła się treść i w pewnym momencie już kompletnie nie wiedziałem o czym tak naprawdę czytam. Niecierpliwie błądziłem wzrokiem po tekście w poszukiwaniu kolejnych fragmentów, w których narratorem jest Kuba - jego życie, jak i życie Konrada mnie ciekawiło. Zmarli znacznie mniej, choć przecież i trup bywa często bardzo interesujący. Szkoda tylko, że nie w “Tracę ciepło”.

Niestety im bliżej końca, tym większa gmatwanina czeka na czytelnika. Początkowa lekkość opisu gdzieś znikła, powieść znacznie obniżyła lot w momencie wprowadzenia już bardzo konkretnych, wręcz namacalnych postaci nadprzyrodzonych, a gdy z opowieści z dreszczykiem zrobił się niemal gore konkretnie zmęczony odłożyłem książkę na bok. Naturalnie po pewnym czasie do niej wróciłem, dobrnąłem do końca, ale z żalem muszę stwierdzić, że w mojej opinii autorowi po genialnym rozpoczęciu przytrafiło się znacznie słabsze, wręcz nudnawe rozwinięcie i podobne mu zakończenie.

Tracę ciepło, Wydawnictwo Literackie 2007, 492 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 22 lipca 2011

Łukasz Orbitowski "Wigilijne psy"

Nie wiem, jak Wy, ale ja za dobre opowiadanie uważam takie, które nawet po wielu miesiącach tkwi w mojej pamięci. Nawet niekoniecznie sama fabuła, czasem pamiętam tylko tytuł, jednoznacznie kojarzący mi się z dobrą zabawą. Kilka lat temu w Nowej Fantastyce przeczytałem “Wigilijne psy” Łukasza Orbitowskiego, parę miesięcy potem w Science Fiction “Opowieść taksówkarską”. Żadne z nich nie zwaliło mnie z nóg, ale pamiętam oba. W logiczny sposób pojawiła się konkluzja, że autor pewnie ma do powiedzenia o wiele więcej, stąd zbiór “Wigilijne psy” wylądował na mojej półce. I co się okazało? Że oba wspomniane opka jak na możliwości pisarza są jedynie przeciętne, bowiem w tej książce znalazłem kilka tekstów, które kompletnie mnie zmasakrowały.

Ogromną zaletą prozy Łukasza Orbitowskiego jest tworzenie niezwykle realistycznych postaci. Bohaterowie mają problemy, z którymi czytelnik miewał do czynienia - często banalne, zwykłe, ale ukazane w taki sposób, że natychmiast się nimi interesujemy i z bohaterem identyfikujemy. Podobnie miejsca akcji - większość z nas bez problemu wyobrazi sobie (a może po prostu przypomni, wyobraźnia może okazać się zbędna...) wagon polskiego pociągu, stary, odrapany i osamotniony blok, drzewo za osiedlem, pod którym spotykają się kumple i spijają jabcoka - miejsca zwykłe, gdzie czytelnik czuje się jak u siebie.

Kolejnym plusem opowiadań jest szacunek dla czytelnika, jaki czuć z tekstów Łukasza Orbitowskiego. To nie jest autor, który idzie na skróty. Zdarzają mu się błyskotliwe pomysły, które wielu jego kolegom po piórze w zupełności by wystarczyły do pociągnięcia opowieść na kilkanaście-kilkadziesiąt tysięcy znaków. A ten pisarz z pomysłu już ciekawego i pozwalającego na uruchomienie wyobraźni (“Angelus”, “Lombard”) tworzy jedynie podstawę do opowieści właściwej, o wiele bardziej rozbudowanej, niż mogło by się wydawać z początku. Wiem, że to trochę głupio system, który powinien być oczywisty, uznawać za jakiś wielki plus, ale w dzisiejszych czasach, przy tym, co wychodzi w druku... wiecie, jak jest.

Groza w opowiadaniach występuje na różne sposoby. Czasem bardzo tradycyjnie mamy do czynienia z duchami, pojawiającymi się z równie tradycyjnych powodów, jak chociażby w opowiadaniu “Kacper Kłapacz”. Całkiem spory odsetek czytelników będzie w stanie wystraszyć się nawet w biały dzień. Innymi razy strach wywołuje już tylko puenta tekstu, albo utkwiony w nim szczegół, który - jeśli wyobraźni pozwolić - odegna spokojny sen od czytelnika i każe mu się obawiać własnych myśli po nocach, jak ma to miejsce w tekstach “Serce kolei” czy tytułowym. A dobry horror to właśnie taki, który wyzwala strach trzymający czytelnika nawet po zakończeniu lektury i odłożeniu książki na półkę.

Ostatnim plusem prozy Łukasza Orbitowskiego, jaki zdołałem zarejestrować nim całkiem odpłynąłem, jest ich bardzo “polski” wydźwięk. Niezależnie, czy pisarz ukazuje nam losy wykolejeńców naszych czasów, żuli, blokersów, ćpunów czy dziwek, czy też przedstawia bohatera z nieco bardziej poukładanym żywotem, czy cofa się do czasów betonowego peerelu, gdy świat za oknem wyglądał nieco inaczej - teksty zawsze mają specyficzny, brudny, toporny klimat naszego dziwnego kraju, w którym łatwiej jest znaleźć na ulicy stówę niż spotkać uśmiechniętego przechodnia, a powiedzenie, że za darmo to nawet w zęby dziś nie można dostać jest mocno przesadzone.

Wigilijne psy, Editio 2005, 408 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 18 lipca 2011

Stefan Darda "Czarny Wygon", tom 2. "Starzyzna"

Podobnie jak dwie poprzednie książki Stefana Dardy, tak i “Starzyzna” udowadnia, że autor posiada umiejętność przykuwania uwagi czytelnika. Nawet gdy pod koniec lektury czytelnik robi się niezadowolony, bo rozczarowany (w moim przypadku było tak przy obu poprzednich książkach pisarza), talentu do tworzenia klimatu odmówić mu nie można.

Książka jednak jest nieco odmienna od dwóch poprzednich. Autor zdecydował się wprowadzić nieco więcej dynamizmu, dzięki czemu dalszy ciąg znanej nam już ze “Słonecznej Doliny” historii wcale nie jest tylko kontynuacją, tomem drugim. Jest także czymś nowym, zaskakującym - autor bowiem zarzuca nas duchami, z którymi autorzy obcują już nie tylko w Dolinie, ale i w realnym, dzisiejszym świecie, a ponadto nie stroni od momentów krwawych i przerażających nie tyle klimatem, co po prostu okrucieństwem i szaleństwem. Wyjaśnienie zagadki przeszłości mieszkańców Słonecznej Doliny bardzo mi podeszło, piałem wręcz z zachwytu - mamy przepięknie ukazaną prawdę o ludziach, ich głupocie i potędze religijnej manipulacji.

Jednak im bliżej końca, tym książka bardziej przypomina jednak dwie poprzednie. Jakoś mam pecha do końcówek Stefana Dardy, nie wywołują wrażenia, jakiego po powieści grozy bym oczekiwał. No, ale pocieszam się tym, że “Starzyzna” jednak nie jest drugim tomem dylogii, a trylogii, pod koniec roku będziemy mieli okazję poznać dalsze dzieje okolic Czarnego Wygonu. Do tego czasu żyję nadzieją na soczystą końcówkę i wyjaśnienie wszystkich wątków, bo podczas lektury “Starzyzny” co nieco się wyjaśniło, ale równie wiele wciąż na wyjaśnienie czeka.

Czarny Wygon. Starzyzna, Videograf II 2010, 272 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 17 lipca 2011

Stefan Darda "Czarny Wygon" tom 1. "Słoneczna Dolina"

“Słoneczna Dolina” to druga książka Stefana Dardy, a przy tym pierwsza część dylogii “Czarny Wygon”. Z tym, że jak to u nas często bywa, dylogia stała się trylogią, tom trzeci ma się ukazać jesienią.

Bohaterem “Doliny” jest dziennikarz, który trudni się pisywaniem do niezbyt opiniotwórczej gazety tekstów poświęconych zjawiskom paranormalnym. Nie układa mu się najlepiej z szefem, więc gdy tylko trafia się okazja roboty nieco dłuższej, w oddalonym od redakcji miejscu, nie zastanawia się długo, tylko wsiada w samochód i jedzie poznać tajemnicę pewnego mężczyzny.

Książka została pomyślana tak, że połowa z niej to kolejne losy dziennikarza, a druga połowa to fragmenty brulionu owego mężczyzny, będącego przyczyną przyjazdu bohatera. Opowiada o Słonecznej Dolinie, wsi, która przed pięćdziesięciu laty znajdowała się opodal. Z jakiegoś jednakże powodu ludzie o niej zapomnieli, przestali myśleć. Okazuje się jednak, że mieszkańcy Słonecznej Doliny, wciąż ci sami sprzed półwiecza, nie przestali myśleć o sąsiadach... Bohater wplątuje się w historię, w której nie ma jasnych momentów; każdy fragment układanki musi trafić na swoje miejsce, lecz autorowi się nie spieszy, owymi fragmentami się delektuje, więc jest jasnym, że nie można liczyć na szybkie zakończenie. Pewnie stąd trzeci tom :>

Z początku lektury wydaje się, że jest nieźle, nawet lepiej niż było przy debiucie. Autor trzyma formę, jest w stanie zbudować klimat na tyle dobry, by lektura była przyjemnością. Przynajmniej przez pewien czas. Im bliżej końca, tym jaśniejsze okazuje się, że pisarz zamierza rozciągnąć swoją opowieść niejako na siłę. Znowu miałem to samo wrażenie, co w przypadku “Domu na Wyrębach” - talentu do opowiadania i przedstawiania kolejnych fragmentów nie brakuje, ale sam pomysł nie jest na tyle genialny, by się aż tak rozpisywać. Krótko mówiąc: jest bardzo przeciętny, i mnie osobiście skojarzył się z pomysłem na opowiadanie, a nie od razu powieść.

Niestety nie trafiła do mnie także inna kwestia, znacznie poważniejsza. Wszak mamy do czynienia z powieścią grozy, czyli mówiąc nowocześnie: horrorem. Okej - żeby była jasność, trzeba powiedzieć, że Stefan Darda przez horror rozumie klimat, a nie przeróżne fajerwerki z rozczłonkowanych ciał czy rzeźników biegających z tasakami. Niestety jednak przedstawianie sytuacji, w których czytelnik powinien się bać, wyszło autorowi średnio. Opisy duchów i spotkań z nimi są krókie, suche, bez polotu. Najstraszniejszy z nich, nieduża dziewczynka, została przedstawiona tak, jakby autor sobie ją wyobraził a potem założył z kolegą, że przedstawi ją czytelnikowi w nie więcej niż jednym akapicie. Nie zdążyłem się jeszcze przestraszyć, a spotkanie z duchem dobiegło końca...

Brzydko sobie zakląłem odkładając “Słoneczną Dolinę” na stół po ukończeniu lektury. Czuję się oszukany - nazwisko autora stało się głośne, “oni”, czyli “grupa trzymająca władzę” doprowadzili autora do nominacji do najważniejszej (?) polskiej nagrody, a ja, głupi, myślałem, że poczytam coś dobrego. “Dom na Wyrębach” oceniłem na trzy gwiazdki, bo to debiut, poza tym klimat był ok. Tu też klimat jest ok, tylko grozy jakoś nie ma. Daję trzy gwiazdki znowu, ale tym razem już naciągane, i to dość poważnie.

Czarny Wygon. Słoneczna Dolina, Videograf II 2010, 272 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 11 lipca 2011

Stephen King "Rose Madder"

Bohaterką książki jest Rose Daniels, kobieta od czternastu lat maltretowana przez męża. Norman Daniels, policjant, ma w zwyczaju relaksować się zadając cierpienia własnej małżonce na wszystkie sposoby, włącznie z takimi, które potrafią przyjść do głowy jedynie człowiekowi choremu psychicznie.

Pewnego dnia jednakże, zupełnie niespodziewanie dla siebie samej, Rose zabiera kartę kredytową Normana (tak o niej myśli, nie zdając sobie nawet sprawy z faktu, że w małżeństwie karta jest ich wspólna) i wychodzi z domu, by już nigdy do niego nie powrócić. I tu rozpoczyna się wspaniale przeprowadzona opowieść o dwojgu ludzi - zaszczutej kobiecie, kompletnie nie znającej życia, dotychczas przebywającej w odosobnieniu, nie potrafiącej w ogóle odnaleźć się w społeczeństwie oraz mężczyźnie, w którym ostatecznie zwyciężyło szaleństwo. Norman nie jest już tylko damskim bokserem, choć jak dla niego to określenie o wiele zbyt delikatne - jest maniakiem, którego życiem steruje obsesja i paranoja. Jednocześnie wciąż w jego wnętrzu do głosu dochodzi policjant, którym był tyle lat - dlatego jest tym bardziej niebezpieczny, znając przeróżne sposoby i mając dodatkowe środki do poszukiwań żony.

Ich kolejne losy się przeplatają - autor tak prowadzi narrację, że często oglądamy te same wydarzenia dwa razy, z punktu widzenia Rose, a potem Normana. King rewelacyjnie wczuł się w obie role, i od lektury najzwyczajniej w świecie nie można się oderwać. Obojętnie, czy pisze o momencie, w którym Rose straciła dziecko, czy przedstawia nam mechanizmy rządzące mózgiem szaleńca, albo dokonuje niesamowitych zwrotów akcji, raz po raz uświadamiając czytelnikowi, że nie ma do czynienia z po prostu kolejną historią o przemocy w rodzinie - jest genialny w tym, co robi. Nie brakuje tu także ciekawych postaci, szczególnie otaczających bohaterkę - niektóre kobiety, które zdołały się wyrwać z kręgu okrucieństwa, i dziś starają się wiedzę, jak to zrobić przekazać dalej, są bardzo wyraziste, a nawet potrafią czytelnika czegoś nauczyć swoim postępowaniem.

Stephen King postanowił do opowieści wrzucić coś jeszcze. Mianowicie, wzorem “Zielonej mili”, dodał element nadprzyrodzony. Rose przypadkiem trafia na obraz, który wywarł na niej ogromne wrażenie. Staje się jego właścicielką, powoli odkrywając, że malowidło się zmienia, że jest czymś więcej, niż tylko ozdobą dla ściany. I niestety dla mnie w tym miejscu zaczyna się nuda. To, co autor wymyślił, może i ma sens, ale według mnie zamiast powieści pomagać, ją psuje. Z trudem przebrnąłem przez kolejne opisy świata wewnątrz obrazu, a końcówka, choć drapieżna, jest jednak o wiele mniej satysfakcjonująca, niż gdyby Rose pozbyła się przeszłości w sposób naturalny.

Ale mimo to “Rose Madder” i tak jest książką, od której trudno się oderwać i zdecydowanie ma wiele fragmentów, które bez problemu zwalą czytelnika z nóg. Świetnie ukazuje przerażający świat kobiet poddanych codziennej przemocy i cudownie przedstawia osiąganie kolejnych etapów na drodze do szaleństwa. Przypuszczam też, że niektóre czytelniczki nie podzielą mojego poglądu na słabość elementu nadprzyrodzonego, że wielu kobietom się on jednak może spodobać.

Rose Madder, Albatros 2011, 448 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 9 lipca 2011

Harlan Coben - Myron Bolitar, tom 1. "Bez skrupułów"

“Bez skrupułów” to pierwsza książka Cobena przedstawiająca nam Myrona Bolitara, przedziwnego agenta sportowego, byłego sportowca, który wraz z przyjacielem znacznie częściej bierze udział w sprawach kryminalnych, niż pertraktacjach dotyczących przyszłości młodych zawodników. A nawet wtedy bardziej przypomina prywatnego detektywa, niż agenta, ze wzlgędu na towarzystwo, w jakim przyszło mu się obracać - mafiozi, przestępcy, silnoręcy - tak (podobno) wygląda świat sportu w USA.

Bohater ten jest bardzo sympatycznym, wciąż młodym (31 lat) mężczyzną, który nadal mieszka z rodzicami. To dodaje mu uroku i idealnie komponuje się z pozostałymi cechami charakterystycznymi Bolitara - głęboką ironią i specyficznym poczuciem humoru, dzięki któremu komentarze dotyczące otaczającej go rzeczywistości są jedyne w swoim rodzaju. Nie błyskotliwe, nawet nie specjalnie dowcipne, ot, takie głupie teksty rzucane tu i tam, mające w zasadzie jeden cel: zirytować każdego w pobliżu. Co ciekawe, takie same spostrzeżenia rzuca sam sobie w sytuacjach, których nie przewidział.

Bolitar ma ponadto jeszcze jedną wielką zaletę - kumpla z czasów szkolnych, przedziwnego “arystokratę”, wymuskanego gogusia z zawsze idealnie ułożoną fryzurą i kantem na gaciach, którym można by się golić. I choć zdawałoby się, że goguś tylko zapewni dostęp do wyższych sfer czy pieniądze, a Myron jako sporej wielkości mężczyzna będzie robił także za silnorękiego, jest odwrotnie. Ów “arystokrata”, poświęcający mnóstwo czasu na fryzurę i dobór odpowiedniego stroju to kompletny świr, uwielbiający masakrować przeciwników, nie mający też nic przeciwko mordowaniu wrogów, co z pewnością jest wyjściem lepszym, niż tylko okaleczenie i pozostawienie, by odegrali się w przyszłości. W parze tworzą bardzo udany duet, dzięki czemu w połączeniu z ironią własną, jak i samego narratora, również nie stroniącego od uszczypliwości, budują bardzo ciekawy klimat. I tenże klimat jest na tyle dobry, że książkę czyta się świetnie, nawet mimo bardzo naciąganej fabuły oraz niczym nie wyróżniającej się spośród milionów innych intrygi, która przypomina chwilami bardziej scenariusz telenoweli, niż opowieść kryminalną.

Deal Breaker, Albatros 2009, 336 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 7 lipca 2011

Stefan Darda "Dom na Wyrębach"

“Dom na Wyrębach”, debiutancka powieść Stefana Dardy, to horror pisany spokojnie, powoli, ale konsekwetnie, zgodnie z regułami gatunku. Rzecz rozgrywa się na wschodzie Polski, a bohaterem jest świeżo rozwiedziony mężczyzna, który postanawia zamieszkać samemu na typowym “zadupiu”, w odkupionym domu. Już od początku wiemy, że domostwo skrywa w sobie jakąś tajemnicę, że coś tu jest nie tak, jak być powinno. Jedyna osoba w pobliżu - sąsiad - jest człowiekiem z przeszłością, o którym mówi się różne rzeczy, niezbyt skłonnym do zawierania znajomości. Bohater jest więc właściwie sam, i powoli odkrywa, że rzeczywistość będzie zupełnie inna od tej, jaką sobie wymarzył.

Ale nie jest to książka nasycona grozą czy makabrą. Wręcz przeciwnie - autor prowadzi akcję w ten sposób, że element nadprzyrodzony właściwie schodzi na dalszy plan, a czytelnika znacznie bardziej od wyjaśnienia pewnych kwestii interesuje przeszłość sąsiada, albo zastanawiamy się czy bohater będzie miał romans, czy też pozostanie sam. Poznajemy powoli proces odbudowy domostwa, kolejne postaci wchodzą na scenę i trochę szkoda, że autor nie pozwolił im nieco bardziej rozwinąć skrzydeł, nie odegrać większej roli. Gdy zaczyna się dziać coś ciekawego, następuje krach, załamanie akcji, może czyjaś śmierć. Nie będę wnikał w szczegóły, by nie robić chamskich spoilerów, ale pewne sprawy pozostały niewyjaśnione, lub też pominięte, co skutecznie psuło mi momentami zabawę.

Dopóki horror właściwy jest obecny gdzieś w tle, książkę czyta się świetnie. Szczerze mówiąc to trudno od lektury się oderwać. Autor ma talent do przykucia uwagi czytelnika, nawet opisując czynności, które naprawdę dla akcji mają znaczenie żadne. Nie powiedziałbym, by budowały też specjalny klimat, wręcz przeciwnie - opisy codzienności, remontu, picia wódki z poznanymi ludźmi od grozy nas oddalają, często można zapomnieć, że mamy do czynienia z horrorem.

Gdy jednak element nadprzyrodzony dochodzi do głosu, dzieje się coś złego i nieprzyjemnego. Fabuła nagle stała się nieco naiwna, mimo najszczerszych starań nie potrafiłem się wczuć w klimat, czułem że otrzymałem zbyt niewiele, że rozwiązanie akcji pasowałoby do opowiadania, a nie tak interesującej do niedawna powieści. Ja wiem, że to horror, więc nie ma się co oszukiwać, pewien kicz musi być, ale mimo wszystko, doczytując do końca czułem się jednak opowieścią zawiedziony. Ale na pewno nie stylem, jakim została napisana, ten mi bardzo odpowiadał, czego najlepszym dowodem jest fakt, że mimo ocenienia jej na tylko trzy gwiazdki kolejne książki Stefana Dardy już do mnie fruną, a “Dom na Wyrębach” zaliczyłem w jedną dobę.

Dom na Wyrębach, Videograf II 2009, 336 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 3 lipca 2011

Paweł Siedlar, "X3"

Nieduża książka zatytułowana “X3” okazuje się być zbiorem opowiadań. A właściwie zbiorkiem, bo jest ich zaledwie trzy, choć przyznać trzeba uczciwie, że pierwsze dwa są nieco dłuższe, niż przeciętnie się to zdarza.

Jest to czwarta książka Pawła Siedlara, którą miałem okazję przeczytać. I gdyby nie pierwsze z opowiadań, mógłbym z czystym sumieniem powiedzieć, że jest lepsza od trzech poprzednich. Pechem jest, że zbiór, do którego trafiło bardzo dobre “Biurko z kaukaskiego orzecha” i świetna, wręcz doskonała “Ewolwenta w cieniu wysokich kominów”, zawiera w sobie też “Złe w ziemi siedzo, systko o nos wiedzo...” - długiego rozmiarem, w dodatku rozmiarem niczym nie usprawiedliwionym potworka, który chyba miał być horrorem, ale jest kiczem. I to nie fajnym, dobrym kiczem, ale kiczem definicyjnym, stratą czasu, rzeczą bez puenty i z zakończeniem świadczącym o pójściu na łatwiznę.

Ale nic to, bowiem kolejne dwa teksty są już na zupełnie innym poziomie. “Biurko z kaukaskiego orzecha” to opowieść niebywale rozbudowana, której z całą pewnością można zarzucić zbyt wiele zdań i wtrąceń zupełnie zbędnych dla fabuły. Ale w ogóle mi to nie przeszkadzało, bo historia tu przedstawiona, choć mocno przegadana, to jednak potrafi dotrzeć do czytelnika. Autorowi wreszcie udało się stworzyć nastrój, który momentami rzeczywiście zalatuje grozą i opowiadanie czyta się doskonale, aż do... zakończenia, które (znowu) mi nie podeszło. Tym razem dostałem za mało. Tak wiele wątków opisanych przed rozpoczęciem właściwej opowieści powinno według mnie zostać nieco dokładniej pozamykanych.

Ale znowu nic to, bowiem na koniec mamy “Ewolwentę w cieniu wysokich kominów”, czyli historię nie pasującą klimatem do poprzednich dzieła autora, które miałem przyjemność czytać. Jest to nic innego, jak klasyczna postapokalipsa, opisana może jeszcze nie specyficznym, ale na pewno charakterystycznym dla autora stylem, w którym bohater opowiadając wszystko z pierwszej osoby zarzuca nas licznymi szczegółami dla historii większego znaczenia nie mających, ale i tak dobrych w odbiorze. I o ile wizja postapokaliptyczna z nóg nie zwala, a stwory tu przedstawione raczej mnie rozśmieszyły, niż wystraszyły, o tyle wreszcie mamy doskonałą puentę i wspaniałe zakończenie, które w jakiś sposób oddziałuje na każdego czytelnika - ja po zamknięciu książki długo jeszcze miałem dość głupi uśmiech na obliczu, a i rechot z gardła się wydobył, choć przecież to, co opisał autor wcale śmieszne nie było...

Jednakże mimo tego, że “Ewolwenta...” zdecydowanie mi się podobała, a i “Biurko...” jest kawałkiem bardzo dobrej literatury, sumienie każe mi dać znowu tylko trzy gwiazdki tej książce. Powód jest prosty - trudno uwierzyć, że opowiadania pierwsze i trzecie pisał ten sam człowiek. Szkoda, że autor nie wrzucił czegoś konkretniejszego, zamiast “Złe w ziemi siedzo...”, bo ten tekst niestety mocno zaniża jakość zbiorku.

X3, Fabryka Słów 2010, 266 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 1 lipca 2011

Paweł Siedlar, "Rozdeptać pająka" tom 2

Drugi tom opowieści o Bernardzie, malarzu i poecie, rozpoczyna się w momencie, gdy bohater wciąż przebywa a Ameryce. I trafiamy na dwa elementy, które zaniżają jakość przedstawionej tu historii. Pierwszym z nich jest skłonność autora do zamykania wątków przez uśmiercanie postaci, która rozpoczyna się w Nowym Świecie i trwa już do końca książki. Drugim, znacznie gorszym, jest wprowadzenie elementów mistycyzmu. Bernard rozmawia telepatycznie(?) z przyjaciółką, komunikuje się z nią po jej śmierci... Taki stan rzeczy możnaby zaakceptować, zrzucić na psychikę człowieka, który miał w życiu różne przejścia, gdyby nie fakt, że po jednej z takich “rozmów” nasz malarz i poeta w jednym otrzymuje przedmiot - namacalną rzecz. I nagle zauważamy, że choć drugi tom czyta się o wiele lepiej, i o wiele szybciej, wcale przez to nie stał się o wiele lepszym...

Nasz bohater wciąż jest postacią potrafiącą czytelnika zainteresować, możemy go bardzo łatwo polubić, lecz tak samo łatwo uznać za kompletnego kretyna. Jak bowiem inaczej nazwać mężczyznę, który nie potrafił docenić faktu, że własna żona zdołała zawrócić o 180 stopni i kompletnie się zmienić? A potem w tej zmianie wytrwać? Potężna ilość mężczyzn o tym marzy, praktycznie żaden nie wierzy, że to w ogóle jest możliwe... A bohater nawet mając w domu takie cudo, tak niezwykłą kobietę, i tak postanawia odejść do innej, którą przecież poznał już z najgorszej strony i przez którą już cierpiał. Znowu pojawia się myśl, która towarzyszyła mi przy lekturze tomu pierwszego: młody chłopiec przeżywający pierwszą wielką miłość swojego życia mógłby to uczynić. Mężczyzna z choćby minimalnym doświadczeniem - nie, nigdy.

Ostatecznie Bernard okazał się takim tępakiem, że czytelnik świadomie zaczyna kibicować jego małżonce. Dziwne, ciekawe czy autor zrobił to specjalnie? Niezależnie od odpowiedzi na to pytanie przyznać trzeba otwarcie, że dzięki tego typu zagrywkom czytelnika ogarnia taka złość na głupotę bohatera, takie emocje, że książkę czyta się znacznie szybciej, strony same się wręcz przewracają.

Pod koniec opowieści mamy coraz więcej bardzo słabych wierszy, często wręcz żałosnych. Pojawia się także motyw, który na siłę możnaby nazwać wątkiem kryminalnym, który w niewielkim stopniu usprawiedliwia zaliczenie między innymi do tego gatunku książki przez jej wydawcę.

Niestety, choć robi się coraz ciekawiej, skłonność autora do uśmiercania postaci odebrałem jako pójście na łatwiznę, podobnie jak zakończenie. Szczególnie ostatnie zdanie nie przypadło mi do gustu, choć każdy czytelnik wiedział, że tak właśnie książka musi się skończyć. Ale chodzi mi o sam styl, który można odebrac jako “byle wreszcie skończyć”. Zakończenie zbudowane zostało w dodatku w taki sposób, jakby miało zwalać z nóg, jakby miało być puentą wieńczącą dzieło. Dlatego tym bardziej widać jego słabość. Sytuacja jest podobna do tej, którą przeżyłem po zakończeniu lektury “Czekając w ciemności” - całość, dopóki trwała, była całkiem dobra. Nie bardzo dobra, ale na pewno powyżej przeciętnej. Jednak im bliżej końca, tym słabiej, by w końcu ostatnie słowa powieści zamiast wywołać trwałe wrażenie na czytelniku spowodowały jedynie, iż ten się ucieszył, że wreszcie skończył. A to jest bardzo niefajne uczucie.

Rozdeptać pająka, tom 2, Wydawnictwo Red Horse 2007, 294 strony

Strona książki na LubimyCzytac.pl