czwartek, 30 czerwca 2011

Paweł Siedlar, "Rozdeptać pająka" tom 1

Mimo że fabuła “Czekając w ciemności” Pawła Siedlara mnie nie zachwyciła, zdecydowanie odnalazłem w jego prozie coś, co kazało mi zwrócić większą uwagę na tego pisarza. Stąd też kolejnymi książkami, jakie znalazły się na mojej półce jest dylogia “Rozdeptać pająka”, z okładki reklamowana jako połączenie kryminału i powieści erotycznej. I warto od razu zauważyć, że wydawca zachował się bardzo typowo dla naszych czasów, strzelając takim tekstem. Kryminału w części pierwszej “Rozdeptać pająka” nie odnajdziemy, w przeciwieństwie do erotyki, lecz też opisywanej wcale nie tak często, by przyrównywać do niej całą książkę.

Rzecz przedstawia życie Bernarda, malarza i poety. Część pierwsza książki opowiada o wejściu w bohatera w “trójkąt, który szybko staje się czworokątem, a nawet sześciokątem”, co jest blurbem wręcz definicyjnym i ma na celu jedynie zachęcić potencjalnego czytelnika do wydania 29 zł. Cały ten trójkąt okazuje się być romansem z kobietą nieszczęśliwą w małżeństwie, tak jak nieszczęśliwym jest bohater. Autor opisuje jak krok po kroku doszło do znajomości, a potem rozpisuje się w szczegółach tejże, by w końcu zaprezentować ostateczne rozwiązanie kwestii w sposób niezwykle życiowy. Książka z całą pewnością ciekawie prezentuje stany, w jakich znajdują się ludzie po ślubie, a mający pecha poślubić nie do końca wymarzonych partnerów - czyli większość czytelników odnajdzie sporo momentów, w które wczuje się niebywale łatwo. Warto też dodać, że nie znajdziemy tu większego szowinizmu, o który niezwykle łatwo w tego typu literaturze, prezentowanej z perspektywy mężczyzny. Choć gorzkie słowa o płci pięknej zostaną rzecz jasna powiedziane. Ale tej brzydszej także się nieco oberwie.

W bohaterze tkwią jakby dwie osoby. Pierwszą z nich jest dochodzący stanowczo za rzadko do głosu twardziel z przeszłością, taki, który zna poprawczak, smak przestępstwa i siły. W pierwszej części książki mamy go niewiele, goniąc za kobietą, w której jak myśli się zakochał dokonuje czynów, które uważam za zdecydowanie zbyt upokarzające, jak na człowieka, który w kontaktach damsko-męskich ma doświadczenie więcej niż przeciętne. Tak zachowywać by się mógł chłopiec pierwszy raz zakochany, tu nie miałbym wątpliwości. Z kolei w drugiej części książki, rozgrywającej się na saksach w Ameryce, mamy już znacznie bardziej pewnego siebie gościa, a poznawanie kolejnych losów jest zdecydowaną przyjemnością.

Książkę czyta się bardzo dobrze, może nie “jednym tchem”, ale przez to i z większym zrozumieniem. Zaprezentowane tu postaci są wciąż nie wspaniałe, ale na pewno lepiej skrojone od tych z “Czekając w ciemności”, a komentarze autora, jak i bohatera mogą się podobać. Jedyne, co mi przeszkadzało (prócz chwilowych okresów naiwności bohatera, która do niego po prostu nie pasowała), to zbyt nachalne wciskanie języka angielskiego-US w zapisie poprawnym, jak i fonetycznym. Pewnie miało to zwiększyć klimat amerykańskiej ziemi i stylu życia, ale według mnie jest po prostu czymś irytującym. Mimo to jednocześnie uznając “Rozdeptać pająka” za czytadło dobre, choć nie bardzo dobre, po drugi tom sięgam z sympatią i bez zmęczenia.

Rozdeptać pająka, tom 1, Wydawnictwo Red Horse, 320 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

wtorek, 28 czerwca 2011

Jeffrey Ford, trylogii Dobrze Skonstruowane Miasto tom 2. "W labiryncie pamięci"

“Fizjonomika” była dla mnie powieścią niezwykłą, we wspaniały sposób łączącą w sobie elementy fantastyki socjologicznej z umiejętnie dawkowaną akcją w specyficznym stylu. Im bardziej się wydawało, że autor osiągnął maksimum “dziwności” świata przedstawionego, tym większe zaskoczenie nas czekało - mogło być jeszcze dziwniej. Ponadto oferowała wspaniałego antybohatera, który jednakże w połowie książki pozbył się owego “anty” i został bohaterem typowym. Niestety wraz z zanikiem jego chamstwa i poczucia wyższości zniknęła też spora część przyjemności z lektury. Dlatego po tomie drugim nie spodziewałem się literatury tej klasy, a już na pewno nie liczyłem na to wspaniałe uczucie, którego doznałem już przy pierwszym rozdziale “Fizjonomiki”, czyli kompletnego oszołomienia. I miałem niestety rację.

Sytuację znajdujemy taką, jaką była na końcu tomu pierwszego: Cley żyje w miarę spokojnie, tęskni za Arlą, dużo czasu poświęca na myślenie o przeszłości i zastanawianie się, czy ta kobieta przed odejściem mu wybaczyła, czy też wciąż uważa go za potwora. Rozmyślania przerywa mu sam Mistrz Dobrze Skonstruowanego Miasta, który powraca na scenę i wywołuje problemy. Przyjaciół Cleya dopada tajemnicza choroba, sprowadzająca na ludzi sen, z którego nie można się wybudzić. Nasz bohater zatem rusza do ruin Miasta w poszukiwaniu antidotum.

Książka jest wypełniona postaciami przedziwnymi, nie tylko pod względem ich pochodzenia, genezy powstania, ale także przedziwnymi swoimi poglądami. Trudno nie odnieść wrażenia, że autorowi tak bardzo spodobał się świat, w którym może się zdarzyć kompletnie wszystko, a im dziwniejsze, tym lepsze, i postanowił owych dziwów zaserwować jeszcze więcej, niż uprzednio. Myślę, że zwolennicy tego typu literatury będą zadowoleni, ja sam niestety nie byłem. Widać dla mnie od samego świata przedstawionego ważniejsza była idea powstania i utrzymywania w całości Dobrze Skonstruowanego Miasta, opisy społeczeństwa żyjącego pod butem Drachtona Nadolnego i bohater będący zimnym sukinsynem. Ani jednego z tych elementów w tomie drugim nie ma, i z żalem przyznaję, że gdzieś od połowy książki straciłem zapał do dalszego poznawania przygód bohatera znajdującego się “W labiryncie pamięci” - dosłownie. Pamięci Nadolnego oczywiście.

Rzeczywistość ukazywana przez Forda wywołuje u czytelnika uczucie obcowania z, nazwijmy to, “rzeczywistością przegiętą prawie do granic możliwości, lecz na szczęście w kontrolowany sposób”. Powieść oparta tylko i wyłącznie na “dziwności” świata przedstawionego na szczęście nie wymyka się autorowi spod kontroli i w zalewie zdarzeń absolutnie abstrakcyjnych mamy do czynienia z ukazaniem kilku ciekawych postaci i fabuły mającej początek, rozwinięcie i zakończenie. Problem polega na tym, że poziom owej “dziwności” rośnie często tak bardzo, że czytelnik ma prawo się poczuć zmęczony, skoro nawet bohaterowie książki mają z nią problem, doznając, cytuję: “natłoku informacji”.

Na szczęście nie zabrakło ciekawych idei wplecionych w akcję, same postaci, które Cley spotka “W labiryncie pamięci” też są co najmniej interesujące. Do myślenia dała mi szczególnie obsesja niejakiej Annotyny, polegająca na poszukiwaniu teraźniejszości i chwili obecnej pomiędzy przeszłością i przyszłością. Ładnych kilka kwadransów poświęciłem na rozważania nad tym tematem i były to kwadranse doskonale spędzone :-)

Książka nie wciąga jak “Fizjonomika” i niestety oderwać się od lektury jest bardzo łatwo, a wrócić do niej trudniej. Ostatecznie lektura jest interesująca, ale także niezwykle męcząca, i docierając do końca nie żałowałem w najmniejszym stopniu, że on nadszedł. Było odwrotnie - cieszyłem się, bo jeszcze kilkadziesiąt stron więcej, i pewnie całkiem opadłbym z sił.

Memoranda, Solaris 2009, 264 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 23 czerwca 2011

Paweł Siedlar "Czekając w ciemności"

Już od dłuższego czasu, zupełnie nie wiem dlaczego, “chodził za mną” ten autor. Skrajnie odmienne opinie na temat jego twórczości, jakimi wypełniony jest internet, są całkiem dobrą reklamą, tak przypuszczam.

“Czekając w ciemności” to pozycja, którą chyba możemy nazwać powieścią grozy. Charakteryzuje się bardzo dobrym klimatem, mocno oddzielającym czytelnika od otoczenia. W książkę można wsiąknąć, co jest tym bardziej ciekawe, że opowieść sama w sobie wcale nie jest czymś nadzwyczajnym, ani wybitnym.

Oglądamy dwa plany, które stopniowo będą się zazębiać. Raz towarzyszymy współczesnemu mężczyźnie, odkrywającemu sekrety pewnej miejscowości, to znowu cofamy się o trzy wieki wstecz, zapoznając się z pamiętnikiem pewnego szlachcica. Od samego początku wiemy, że będzie się działo źle, za sprawą pewnej kobiety, a sam pamiętnik okazuje się być bardzo dokładnym zapisem wydarzeń, od samego początku do końca, pełnym szczegółów i dodatkowych ciekawostek. Fragmenty sprzed wieków pisane są językiem stylizowanym na tamte czasy, i trzeba przyznać, że jest to stylizacja bardzo przyjemna dla czytelnika. Jednocześnie tworzy dodatkowy klimat, można łatwiej wczuć się w mentalność ludzi z tamtych czasów, a z drugiej strony nie jest na tyle skomplikowana czy też narzucająca się, by nas zmęczyć.

Przez ogromną część książki lektura sprawia autentyczną przyjemność. Autor okazuje się być człowiekiem, który wie, czego chce i to w “Czekając w ciemności” widać. Krok po kroku zbliżamy się do poznania ostatecznej prawdy o tajemniczej, przeraźliwie inteligentnej Eleonorze. Dopiero w końcówce opowieści zaczyna się coś psuć. Prawdopodobnie owa prawda właśnie niezbyt mi przypadła do gustu, klimat zapowiadał coś znacznie ciekawszego, bardziej interesującego, niż autor zechciał nam przedstawić przed wstawieniem w tekst magicznego wyrazu “koniec”. Ale nie to jest najgorsze, bowiem po owym wyrazie, na kolejnej stronie znajdziemy następny: “epilog”. I jest to autentycznie zbędny, niepotrzebny, za długi w dodatku fragment tekstu, który wyjaśnia nam zainteresowanie autora tematem i genezę powstania książki. I robi to w sposób zupełnie nie przystający do grozy, którą przecież mieliśmy poczuć choć przez chwilę. Szkoda, że na słowie “koniec” się nie skończyło. Ale mimo wszystko czytało się tę pozycję bardzo dobrze, ma Paweł Siedlar talent.

Czekając w ciemności, Fabryka Słów 2002, 288 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 22 czerwca 2011

Jarosław Błotny, Oium ludu rzymskiego tom 2. "Purpura imperatora"

W “Wergeldzie królów” poznaliśmy świat starożytnego Rzymu, wypełnionego jednakże coraz to dziwniejszymi, jak na nasze wyobrażenie o tamtych czasach, wynalazkami. Budując sobie fundament w oparciu o postać Marka Lentiwiusza Katelli ujrzeliśmy w miarę pełny obraz świata wypełnionego przysłowiowym, rzymskim porządkiem, choć opartym o inne mechanizmy, niż pamiętamy z historii.

W “Purpurze imperatora” akcja obraca się o sto osiemdziesiąt stopni. Pozostawiamy krainy barbarzyńców, Germianię, i ruszamy do stolicy. Państwo wypełnione chaosem potrzebuje, by ktoś zaprowadził w nim porządek. Poznajemy drugą stronę bohatera, dopasowującego się do potrzeb danych chwil, często okrutnego, rzadziej łaskawego.

Drugi tom “Oium ludu rzymskiego” zostawia gdzieś z boku ciekawostki dotyczące wszelkich wynalazków oraz zwyczajów kolejnych germańskich plemion. Autor tym razem mocno skupia się na stosunkowo nowej wierze, w niejakiego Christosa. Jarosław Błotny dosłownie zarzuca czytelnika bardzo ciekawymi spostrzeżeniami dotyczącymi chrześcijaństwa jako takiego oraz genezy powstania jego popularności. I mimo że pewnie znajdzie się kilku takich, którym owe spostrzeżenia niezbyt się spodobają, trudno z nimi polemizować. Niestety razem z ciekawostkami na temat świata znikła też część przyjemności, jaką odczuwałem przy lekturze, dlatego starałem się skupić na znajomych i pamiętanych z tomu poprzedniego bohaterach, ale tu okazało się, że również nie jest tak kolorowo. Autor niestety nie podjął zbyt dużego wysiłku tworząc kolejnych bohaterów. Im bliżej Rzymu, tym więcej ludzi otacza Katellę, lecz poza samym Markiem, jego kobietą i kilkoma pamiętanymi z poprzedniej części barbarzyńcami tak naprawdę nie znamy nowych postaci. Coraz to nowe nazwiska przedstawiają osoby ważne dla Marka Lentiwiusza, ważne też dla fabuły - ale są to postaci bardzo płaskie i podobne do siebie, czytelnikowi trudno sobie je wyobrazić, a co dopiero zrozumieć. Przydałoby się nieco więcej charakterystyki, choćby kilka słów, byśmy po prostu wiedzieli, z kim Katella (a zarazem czytelnik) ma sprawę. A bez tego zdarza się, iż nawet widząc w tekście piąty raz nazwisko, wciąż nie wiemy o kim jest mowa. To lekko psuje zabawę.

Aż dziw bierze, że “Purpura imperatora” kończy całą historię. Świat tu przedstawiony, jak i wydarzenia ukazane aż się proszą o ciąg dalszy. Nie, żebym sobie życzył by autor dołączył do grona pisarzy, którzy bezwstydnie eksploatują udany pomysł, ale z przyjemnością jeszcze jakąś historię w ukazanym tu świecie bym przeczytał. Zwłaszcza gdyby podobnie jak tom pierwszy była znacznie bardziej historią alternatywną, niż powieścią wojenno-polityczną, jak tom drugi.

Purpura imperatora, Fabryka Słów 2011, 280 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

wtorek, 21 czerwca 2011

Marek Krajewski "Koniec świata w Breslau"

Druga książka, której bohaterem jest Eberhard Mock rozpoczyna się w 1960 roku w Nowym Jorku, ale rzeczywista akcja rozgrywać się będzie w latach 20., oczywiście we Wrocławiu. Powieść została napisana z podobnym planem, jak “Śmierć w Breslau”, czyli zagadka morderstwa krąży wokół bohaterów, lecz lektura robi się interesująca nie na poziomie kryminału, a z powodu wielu szczegółów z życia bohatera. Poznamy tu jego pierwszą żonę, a każdy, kto zapomniał, lub nie doczytał z opowieści poprzedniej jakim człowiekiem Eberhard Mock jest, tym razem już sobie tę informację utrwali na dobre. Jest po prostu świnią, damskim bokserem, który nie zawaha się nawet przed dokonaniem gwałtu, w dodatku na własnej żonie. Przeżywamy z nim te chwile, które zadecydują, czy radca się stoczy do rynsztoka, czy może jednak opanuje postępujący alkoholizm i coraz większe upodlenie.

Sama zagadka natomiast jest bardzo podobna do tej ze “Śmierci w Breslau”. Trudno się zaangażować, autor znowu poszedł w rejony, które mi kryminały zazwyczaj psują. Tym razem co prawda nie posunął się do wtłoczenia w akcję przedziwnych objawień czy innych wizji przyszłości, ale stworzył system, dzięki któremu mógł opowiadać o Wrocławiu nie tylko z lat 20., ale i sprzed wielu, wielu wieków. Niezależnie od tego, czy ktoś lubi tego typu klimaty, czy nie, trzeba przyznać uczciwie, że fabuła kryminalna wciągająca niestety nie była. W przeciwieństwie do spoglądania na kolejne losy Mocka, całkiem sprawnie skonstruowanego antybohatera, którym czytelnik się brzydzi, ale który go jednocześnie interesuje.

Koniec świata w Breslau, W.A.B. 2004, 318 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Marek Krajewski "Śmierć w Breslau"

Akcja powieści rozgrywa się w latach 30. we Wrocławiu, aktualnie będącym miastem należącym do Niemiec. Bohaterem jest policjant Eberhard Mock, który twardą ręką trzyma całe miasto - jest typem bardzo konkretnego gliny, który dostrzega w świecie wokół siebie wiele odcieni szarości. Potrafi przymknąć oko na niejedno przestępstwo, lubi mieć w garści przeróżnych oprychów, lubi także władzę, jaką sobie zapewnił.

Jest to czarny kryminał, pełen płatnego seksu, orgii, brudnych pieniędzy i przysług. Jednocześnie znajdziemy tu sporo ciekawostek na temat ówczesnych czasów, nie tylko samego Wrocławia, ale i kwestii znacznie ciekawszych: u władzy jest już Hitler, Gestapo się panoszy, rozpoczyna się walka pomiędzy resztką w miarę normalnych Niemców oraz nazistami.

Świat przedstawiony jest barwny (choć przecież czarny) i ciekawy, podobnie bohaterowie. Obok Mocka mamy tu niejakiego Anwaldta, bardzo udaną postać człowieka, który stopniowo traci poczucie normalności, którego ogarnia szaleństwo. Niestety równie ciekawą nie jest zagadka kryminalna, oparta o bardzo słaby pomysł, tak prosty i pozbawiony polotu, że aż zdziwienie człowieka ogarnia. Przecież autora z pewnością stać na więcej... Czyta się i tak szybko i przyjemnie, ale jednak spodziewałem się o wiele więcej.

Śmierć w Breslau, Znak 2010, 204 strony, wydanie elektroniczne: Virtualo.pl

Strona książki na LubimyCzytac.pl

Jetem monopolistą i mam cię w d... czytelniku, czyli jak w Polsce przygotowuje się elektroniczne wersje książek

Około rok minął od uruchomienia w naszym kraju pierwszej POWAŻNEJ (czytaj: z ofertą na 95% czytników na rynku, nie na jedną sztukę) księgarni z literaturą w formie elektronicznej. Na półkach duetu Virtualo.pl/EMPiK.com pojawiło się całkiem sporo wydawnictw, a ich ilość rosła z miesiąca na miesiąc.

Ten wpis jednak nie będzie o tym, co możemy w sklepach zakupić, ale o formie, w jakiej książki są sprzedawane. Jakąś część całego kontentu do formatu elektronicznego epub konwertuje samo Virtualo, co dumnie zaznacza w książkach. Inne pozycje przygotowywane są przez kogoś innego - czy samego oryginalnego wydawcę, czy osoby (firmy) trzecie, tego niestety nie wiem. Wiem natomiast, iż jest ogromna różnica w jakości tych konwersji.

Z początku system prowadzony przez Virtualo mi w ogóle nie przeszkadzał. Ważniejsza była dla mnie sama możliwość zakupienia polskich książek w formacie epub, książek ulubionych wydawców. Także stałem się posiadaczem kilku pozycji, które jednak już od początku robiły złe wrażenie, a dziś, po roku, już na nie patrzeć nie można.

Virtualo stosuje się do wymogów, jakie należy spełnić by jednocześnie móc wykorzystywać zabezpieczenie Adobe DRM, ale i mieć w książce polskie znaki. W telegraficznym skrócie - system Adobe Digital Editions, na którym oparty jest format epub i jego zabezpieczenie nie umożliwia na chwilę obecną wyświetlanie żadnych innych znaków, niż te należące do tzw. alfabetów zachodnich. W przypadku Polski oznacza to, że książki zamiast polskich liter wyświetlają znaki zapytania. Lektura jest oczywiście niemożliwa. Rozwiązaniem problemu jest takie przygotowanie pliku epub, by książka już sama w sobie zawierała pliki fontów, po czym odpowiednie zakodowanie epuba, tak, by do tych właśnie czcionek książka się odwoływała. Dzięki temu mamy polskie znaki diakrytyczne, a z drugiej strony tracimy możliwość samodzielnego zmieniania czcionek na inny krój na większości dostępnych aktualnie czytników książek elektronicznych.

Wydawca ebooków w języku polskim zadbał o wrzucenie odpowiedniej czcionki do każdej przygotowanej przez siebie książki. Co ciekawe zamiast idealnego do lektury kroju Liberation, będąym fontem opartym na licencji GPL (czytaj: za darmo, można używać bez strachu) Virtualo wynalazł przedziwną czcionkę o nazwie Iwona, której krój nie przypomina w żadnym fragmencie typów zazwyczaj stosowanych w druku, do której trzeba się przyzwyczaić.

Znacznie gorszym rozwiązaniem od wyboru czcionki jest jednak system, w jakim książki powstały - bezduszna konwersja średnio dopracowanego tekstu, wyglądająca tak, jakby nikt nie poświęcił ani chwili na jego sprawdzenie czy korektę. Epuby Virtualo wyglądają tak, jakby surowy wynik skanowania książki został zaczytany do aplikacji konwertującej, która następnie “wypluła” gotową do sprzedaży pozycję.

Ebooka powinno się tworzyć zupełnie inaczej. Niezależnie od tego, czy dysponujemy oryginalnym zapisem elektronicznym książki, udostępnionym przez wydawcę wersji papierowej, czy też należy wpierw pozycję zeskanować - plik ten trzeba odpowiednio przygotować do konwersji. Ale zanim do tego dojdziemy, trzeba znać przynajmniej w ogólnym zarysie treść i wygląd oryginalnej książki, by poznać jej styl, ilość tekstu formatowanego w sposób specjalny. Zaliczymy do tego częstotliwość występowania kursyw, pogrubień, szczególnych akapitów, list. Są to także rozdziały i podrozdziały, ilość odstępów, pustych linii czy też gwiazdek oddzielających w tekście kolejne wątki oraz przypisy. Te podstawowe elementy powinny interesować konwertera. Ów człowiek, nim przejdzie do tworzenia pliku wynikowego - epub - powinien przygotować sobie plik wejściowy, obojętnie w jakim formacie lubi. Osobiście sugerowałbym plik html, ale droga wolna, można epub zrobić praktycznie ze wszystkiego, co ma w treści litery i cyfry.

Skan, tudzież elektroniczną wersję pochodząca od wydawcy oryginału należy przerobić z głową, nie bezmyślnie. Zadbać o odstępy i gwiazdki, nie można pozostawić czytelnika w sytuacji, gdy akapit płynnie przechodzi w kolejny, a lektura nagle dotyczy zupełnie innych kwestii. A tak wyglądały książki Virtualo, taką formę otrzymałem po zakupie kilku pozycji należących do polskiej fantastyki. Runa i Fabryka Słów zaufały - bo musiały zaufać - ludziom, którzy nie wiedzą, co robią.

Dalej: trzeba także odpowiednio przygotować książkę pod kątem obrazów oraz tekstu zbędnego z punktu widzenia czytelnika. Jeśli mamy obrazki, ilustracje - dlaczego nikt nie wpadł na pomysł by od tekstu oddzielić je sztucznym podziałem strony? Albo lepiej - przypisując ich wyświetlenie do odpowiedniego akapitu, wybranego przez konwertera? Jeśli chodzi natomiast o tekst “zbędny”, to jest to chociażby drukowany w niektórych wydawnictwach na ostatniej stronie formularz zamówienia kolejnych książek. Czyż nie jest oczywistością pominięcie go przy konwersji? Dla Virtualo nie jest - tak właśnie wygląda końcówka książek oryginalnie wydanych przez Runę.

Ktoś może pomyśleć, że przesadzam, że to nieprawda. Otóż niestety, tak właśnie wygląda polska myśl technologiczna, tak pracują ludzie, którzy zajęli się tworzeniem epubów dla potrzeb Virtualo.pl/EMPiK.com. Długo siedziałem cicho, ale z tym koniec - nie trzeba być ani polonistą, ani korektorem, ani redaktorem, ani tym bardziej informatykiem, by przygotować profesjonalnie wyglądającą książkę w formacie epub, która będzie ustępowała papierowemu oryginałowi tylko przez brak zapachu druku. Wystarczy choć odrobinę liznąć tematykę tworzenia eksiążek, by przygotować coś doskonałego, za co z czystym sumieniem można brać pieniądze. Uświadomiły mi to dwa zdarzenia.

Pierwszym z nich był zakup trylogii Millennium Stiega Larssona. Pominąwszy cenę, która, o dziwo, jest wyższa, niż wydania papierowego, książki są doskonałym przykładem profesjonalnego podejścia do tematyki eliteratury. Cóż, brak podpisu “konwersja do formatu epub wykonana przez Virtualo” wiele wyjaśnia... Autorzy tych książek przygotowali pozycje, przy których nie dość, że nie ma się do czego przyczepić, to jeszcze ich jakość fanów eliteratury, lubiących przygotować czasem swojego epuba jest w stanie nauczyć czegoś nowego. Dopiero po ujrzeniu tych książek na czytniku uznałem, że w Polsce naprawdę zaczął się tworzyć rynek ebooków.

Drugim zdarzeniem, które wymusiło na mnie ten tekst był zakup książki Marka Krajewskiego “Śmierć w Breslau”. Specjalnie podaję tytuł, by każdy kto przeczyta te słowa trzymał się od elektronicznej wersji z daleka. Książka bowiem wygląda dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie literacko-informatyczny koszmar. Jakby skan powieści, skan krążący w sieci, skan autentycznie żenującej jakości został wykorzystany przy jej tworzeniu. Zaczytany do aplikacji konwertującej, która wypluła potworka, za którego my płacimy. Błąd goni błąd, słowa sklejone z innymi tworzą zupełnie nowe, nieistniejące wyrazy, połowa książki stosuje oddzielanie wątków dużymi, połowa małymi literami, brakuje podziałów stron, przez co czytnik bardzo długo uruchamia pozycję, próbując jak najdokładniej trafić w to miejsce, gdzie lekturę zakończyliśmy... Nikt nie pomyślał o sztucznym podzieleniu tekstu na więcej niż oferowane przez autora trzy rozdziały, co przecież można było osiągnąć bez ingerencji w tekst, można było dokonać podziału tak, by tylko czytnik był jego świadomy... Można było zrobić wiele, nawet jeśli wydawca nie zaoferował swojej wersji książki (co byłoby dziwne tym bardziej, że wydawców powieści jest dwóch).

Jest dla mnie rzeczą niemożliwą pojęcie tak potężnej dawki cynizmu, tumiwisizmu, braku wyobraźni, braku umiejętności, braku znajomości tematu własnej pracy i braku szacunku dla czytelnika-klienta, z jakimi mamy do czynienia obcując z półproduktami, jakie oferuje duet Virtualo.pl/EMPiK.com. Podobnie nie rozumiem stanowiska autorów. Wiem, że w dzisiejszych czasach oni niestety mają najmniej do powiedzenia, rządzi wydawca - ale czy naprawdę wśród ludzi, którzy próbują zarobić pieniądze na literaturze nie ma takich, którzy chociażby z ciekawości obejrzeliby finalny produkt konwersji dokonanej przez tych pseudowydawców?

Czy Andrzeja Pilipiuka, Krzysztofa Kochańskiego, Magdę Parus, Marka Krajewskiego (między innymi ich książki kupiłem) nie denerwuje sytuacja, w której czytelnik decyduje się na zakup eksiążki, choć z sieci może ściągnąć ją z darmo, i otrzymuje produkt gorszy od tego ściągniętego/kradzionego? Czy Fabryka Słów, Runa, W.A.B. lub Znak nie irytuje okaleczenie ich najlepszych książek? I w końcu: czy firmie Virtualo.pl lub EMPiK naprawdę tak trudno znaleźć ludzi, którzy znają się na swojej robocie i nigdy w życiu nie zdecydowaliby się na wypuszczenie takiego bubla? Dlaczego na zachodzie klient w dziewięciu przypadkach na dziesięć otrzymuje produkt udany i pełnoprawny, a u nas wciąż zatrudnia się ludzi, którzy dopiero będą się uczyć, zamiast takich, którzy już od dawna potrafią?

Jak już wydawca nie potrafi zatrudnić profesjonalistów, woli krewnych i znajomych (bo jakość książek takie rozwiązanie jednoznacznie sugeruje), to niech chociaż napisze przy każdej pozycji nie tylko nazwę oryginalnego wydawcy, ale także tego, który konwertował. Bo ja radośnie i z szacunkiem wychwalałbym wszędzie gdzie się da ludzi odpowiedzialnych za konwersję książek Larssona i kupował ich pozycje w ciemno, tak samo, jak wolałbym już nigdy nie mieć do czynienia z książkami stworzonymi przez tych, którzy sprzedali mi przysłowiową cegłę (by nie powiedzieć gorzej) w postaci “Śmierci w Breslau”. Ja bym im ani ręki, ani nawet lewej nogi nie podał.

piątek, 17 czerwca 2011

Dmitry Glukhovsky "Metro 2033"

Słysząc, jak znajomi zachwycają się tą książką spodziewałem się jakiejś nadzwyczajnej lektury, wykraczającej poza standardowe fabuły i typowych bohaterów, oferującej może coś nowego, a może po prostu coś znajomego, ale przedstawionego w niecodzienny sposób. I źle się spodziewałem, bo choć książka napisana jest sprawnie, czyta się szybko i oferuje zabawę na przyzwoitym poziomie, jest jednocześnie książką powielającą sprawdzone już schematy i pomysły. Nawet dodanie elementów fantastyki socjologicznej, której fanem jestem wielkim, nie pomogło w ostatecznym odbiorze.

Nie da się ukryć, że miejsce akcji - tytułowe tunele metra - może się podobać i jest głównym atutem powieści. Kolejne stacje opisane są bardzo plastycznie i nietrudno jest je obejrzeć w wyobraźni. Bohaterom także nic nie brakuje, podobnie jak mutantom - w końcu to postapokalipsa, więc mutanty muszą być. Szkoda tylko, że podczas lektury stale miałem wrażenie jakbym to już gdzieś widział i to niestety nie raz. Myślę, że o wiele większą radość z książki będą mieli ci czytelnicy, którzy wsiąkną w grę Metro 2033 - książka i gra bowiem nieźle się uzupełniają i jedno przedłuża żywotność drugiego. Zamiast kolejny raz czytać o młodzieńcu wyruszającym na wyprawę, można samemu wziąć w niej udział.

Myślę, że fani i wielbiciele szeroko pojętej postapokalipsy będą książką zachwyceni - wiem, jak to jest być fanem danego gatunku literackiego, wówczas nie widzi się ile razy kolejne wątki i motywy były już przerabiane - po prostu się wsiąka w ulubiony temat. A pozostali czytelnicy, dla których sama postapokalipsa liczy się znacznie mniej od po prostu ciekawej opowieści i bohaterów, będą bawić się przyzwoicie, ale bez szczególnych fajerwerków, przynajmniej tak było w moim przypadku.

Warto wspomnieć, że książka w elektronicznej wersji PDF jest dostępna za darmo, oficjalnie i legalnie, pod tym adresem:
Metro 2033

Метро 2033, Insignis 2010, 592 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Krzysztof Piskorski "Krawędź czasu"

Kolejna powieść Krzysztofa Piskorskiego, podobnie jak poprzednia (“Zadra”), utrzymana jest w klimacie zbliżonym do gatunku steampunk. Tym razem jednak nie tajemniczy ether powoduje przyspieszenie rewolucji oraz dokonywanie się przemian, ale coś znacznie lepiej przemyślanego - substancją, z której bierze się maszyneria jest tzw. “mechan”, a nim autor zdradzi nam skąd się wziął i dlaczego istnieje poznamy fabułę pełną nawiązań do żydowskiej kabały i tajemnic, jakie wedle wielu źródeł Żydzi posiadali.

Fabuła ta została pomyślana i zaplanowana z dokładnością typową dla pisarza. Myślę, że nadejdzie czas, kiedy opracowywanie opowieści przez Krzysztofa Piskorskiego stanie się wręcz przysłowiowe - po każdej książce autora widać, jak pieczołowicie autor ustawiał wszystkie wątki, jak je dopasowywał, niczym elementy jednej, potężnej maszynerii. Dzięki temu lektura jest nie tylko przyjemna i wciągająca w warstwie fabularnej, ale robi wrażenie także w swojej konstrukcji, której tworzenie jest wielką umiejętnością Piskorskiego.

Książka przedstawia losy dwóch mężczyzn, pochodzących z różnych czasów. Krok po kroku odkrywamy tajemnice świata wypełnionego mechanem, a równocześnie autor prowadzi opowieść rozgrywającą się w drugiej połowie XIX wieku w jednym z większych miast leżących na terenie Królestwa Polskiego, pod zaborem rosyjskim. Rewolucja przemysłowa trwa, z wielu miejsc powieści przebija miłość autora do tamtych czasów i tej tematyki. Nie zabrakło ciekawych bohaterów drugoplanowych, często prześmiesznych dialogów (szczególnie podczas gry w karty) i konkretnego przedstawienia tamtych czasów. Napotkane postaci wymieniają się poglądami dotyczącymi kapitalizmu, socjalizmu, społeczeństwa w czasie rewolucji przemysłowej oraz Żydów, tradycyjnie będących u Polaków tematem do rozmowy dobrym w każdej sytuacji. Tak samo wygląda druga strona książki - opisy świata wypełnionego mechanem oraz przedziwnych kreatur tam żyjących oraz systemu “momentów”, w jakie wpleceni są mieszkańcy to kawałek świetnej literatury rozrywkowej.

“Krawędź czasu” to według mnie najlepsza póki co powieść Krzysztofa Piskorskiego. “Opowieść Piasków” była nierówna jakościowo i trochę sztucznie nadmuchana pod względem objętości, w “Zadrze” czegoś brakowało, na przykład trzeciego tomu (heh), ta książka natomiast jest kompletna i oferuje zabawę na stałym, dobrym poziomie od pierwszej, do ostatniej strony.

Krawędź czasu, Runa 2011, 400 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 15 czerwca 2011

Jeffrey Ford, trylogii Dobrze Skonstruowane Miasto tom 1. "Fizjonomika"

“Fizjonomika” to jedna z tych książek, które całkowicie mnie zwaliły z nóg. Już w trakcie lektury pierwszego rozdziału wybuchałem to dzikim, histerycznym śmiechem, to znowu wydawałem z siebie okrzyki zdumienia i niedowierzania. Tak mocno uderza w czytelnika tak zwane Dobrze Skonstruowane Miasto, bohaterowie - Fizjonomista Klasy Pierwszej o imieniu Cley oraz jego zwierzchnik, niejaki Drachton Nadolny, ale przede wszystkim doskonały i przeprowadzony w idealny sposób system prowadzenia lektury. Szybki i nie pozwalający na dłuższe zastanawianie się, ale przy tym opisujący świat dziwny, nad którym jednak wypadałoby się zastanowić. To jedyne słowo, jakie przychodzi do głowy przy lekturze - dziwna. Dziwne są miejsca akcji, dziwne są postaci, dziwne jest samo Dobrze Skonstruowane Miasto, a kiedy owej dziwności wydaje się być już maksimum, następuje zwrot akcji, który jest jeszcze bardziej dziwny.

Tak naprawdę “Fizjonomika” to powieść fantasy, która zalicza się do gatunku fantastyki socjologicznej. Dobrze Skonstruowane Miasto nie jest takie, jak Cleyowi się wydaje, podobnie Mistrz Nadolny oraz to, co poza Miastem, czyli Rubieże i Zarubieże. Struktura gatunku została zachowana - wpierw poznajemy świat, dostrzegając to, co w nim nie gra, a potem obserwujemy bohatera, który również zdał sobie sprawę z fałszu otoczenia. Co jednak jest ciekawe i w pewnym stopniu nietypowe, Jeffrey Ford nie przekształca Cleya z wiernego sługi Miasta w jego przeciwnika w procesie, jaki zazwyczaj towarzyszy tego typu przemianom. Wszystko dzieje się niejako samo, a Cley nie poświęca zbyt wielu chwil na dumanie o życiu i tym, co go otacza. Dopasowuje się do sytuacji niczym pierwszej klasy oportunista. Którym zresztą jest... przynajmniej przez pierwszą połowę książki. Konstrukcja jego postaci jest absolutnie genialna - Cley nie jest tylko egoistą, egocentrykiem, chamem i przekonanym o własnej lepszości i wyższości fizjonomistą. Jest doskonałym przykładem wrednego sukinsyna, u którego nie ma ani jednej pozytywnej cechy, a którego interesuje tylko i wyłącznie koniec własnego, zadbanego nosa, będącego zresztą dowodem na nieomylność fizjonomiki. W drugiej połowie książki trochę tego brakuje, gdyż po “przebudzeniu”, czy też “oświeceniu” z Cleya wraz z przekonaniem o doskonałości Mistrza i Dobrze Skonstruowanego Miasta znika też poczucie własnej jakości i nie jest już tak kapitalną postacią, jaką był wcześniej. Dziwne, jak dziwna jest książka, ale prawdziwe.

Lektura prowadzona jest w narracji pierwszoosobowej, przez samego fizjonomistę. Ale przez całkiem spory fragment książki tego nie odczuwamy, gdyż Cley, często oszołomiony narkotykiem (strzykawka czystego piękna wbita w ulubioną żyłę) doznaje przeróżnych (oczywiście dziwnych) wizji i narracja pierwszoosobowa gubi się gdzieś w tle, a czytelnik przewracając kolejne strony pędzi wraz z fabułą do przodu, jednocześnie próbując ogarnąć całość wizji, wędrując z bohaterem w przeszłości, oglądając wydarzenia, w których Cley nigdy nie brał udziału, a jednak wiemy, że są stosunkowo dokładnym i realnym zapisem tego, co kiedyś się zdarzyło. Zupełnie niespotykanym przeżyciem jest lektura “Fizjonomiki”... tak jak niespotykana jest sama fizjonomika - nauka ścisła, kombinacja rzeczywistości i obiektywizmu, zdolnego do wydania idealnie sprawiedliwego wyroku. I tak, jak doskonale brzmi definicja owej nauki, doskonałą jest lektura książki. Pełna parsknięć śmiechu znad kartek, z mnóstwem okrzyków zdumienia, uderzając czytelnika jak młot w nos. Genialna rzecz.

The Physiognomy, Solaris 2007, 252 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Anna Kańtoch, cyklu o Domenicu Jordanie tom 2. "Zabawki diabła"

Drugi tom przygód Domenica Jordana oferuje taki sam poziom zabawy, jak pierwszy. Wielkim plusem jest przemyślany i sprawnie przedstawiony świat, w jakim toczy się akcja - w “Zabawkach diabła” dowiemy się o nim jeszcze więcej, a niektóre pomysły autorki zasługują na wielkie uznanie. Szczególnie motyw ze świętymi, czyli “jak to z nimi jest naprawdę?”. Kolejnym plusem jest obnażenie przeszłości bohatera. To, co jest w Domenicu najbardziej interesujące to właśnie jego przeszłość, która może wyjaśnić dlaczego jest tym, kim jest i dlaczego zachowuje się wedle specyficznych norm, które sobie sam ustalił.

Podobnie jak w tomie poprzednim kolejne rozdziały opisują kolejne sprawy, z tym, że teraz mamy tu więcej spraw osobistych. Są one tak samo przeciętne i pozbawione większego polotu, jak było to uprzednio, ale coraz lepiej znając bohatera zamiast obserwować rozwój wypadków, można się skupić na Jordanie. Czy zdąży zagadkę wyjaśnić? Czy znowu na przeszkodzie stanie mu on sam, pragnienie wiedzy, skupienie się na samej kwestii do wyjaśnienia, a nie na ewentualnych ofiarach?

Zabawki diabła, Fabryka Słów 2006, 472 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 12 czerwca 2011

Anna Kańtoch, cyklu o Domenicu Jordanie tom 1. "Diabeł na wieży"

Pierwszy tom opowiadań o kolejnym, obok Mordimera i Kłamcy, “fabrycznym” bohaterze prezentuje bardzo ciekawy świat, w który autorka wrzuciła wiele dobrych pomysłów, równie udanego głównego bohatera i... niestety stosunkowo przeciętne zagadki, z którymi tenże będzie miał przyjemność. Siłą Domenica Jordana jest specyficzne poczucie humoru, prawie czarne, cyniczno-ironiczne nastawienie do życia oraz lekceważenie wszelkich pozorów, począwszy od spraw poważnych, jak chociażby odpowiednie traktowanie szlachetnie urodzonych, skończywczy na mniej istotnych, jak dobór aktualnie modnego koloru do ubrania. Bohater należy do tych ludzi, którzy nie lubią strzępić języka na daremno, ale gdy już coś powie, to przeważnie dobór słów oraz ich znaczenie czytelnikowi się bardzo spodobają. I nie jest przy tym pozerem-cynikiem, który uważa się za kogoś lepszego czy mądrzejszego - Jordan po prostu nie dba, nie zależy mu na poprawnych kontaktach z innymi ludźmi. Ale wszystko przychodzi mu naturalnie, ot, po prostu - nawet sobie nie zdaje sprawy z czasem powstałego po jego słowach wrażenia.

Świat wymyślony przez autorkę przypomina nasz z osiemnastego wieku, z kilkoma różnicami. Przede wszystkim mamy tu magię, zaklęcia, którymi parać się może i wioskowa wiedźma, i prawdziwy czarownik, zgłębiający tajemnice prastarych ksiąg. Kościół nie ma większego wyboru i na swój sposób zgadza się na istnienie magii wokół, choć dopuszcza wykorzystywanie jej tylko w sytuacjach, gdy moc pochodzi od któregoś ze świętych. Bardzo fajnie autorka wymyśliła także samych świętych, jako istoty realne, kompletne, a nie tak abstrakcyjne jak w naszej wersji rzeczywistości.

Domenic Jordan sam nie para się magią, lecz zawsze ciągnie go ku sprawom z zaklęciami i urokami związanymi. Pozostaje jednak uczonym i badaczem, dla którego przede wszystkim liczy się inteligencja oraz wiedza, zdobywana z prawdziwą przyjemnością. Największym atutem książki jest jednak fakt, iż nasz bohater ma z całą pewnością bardzo ciekawą przeszłość, to ją chcemy koniecznie poznać i to właśnie umiejętnie wrzucone w kolejne opowieści wskazówki dotyczące młodości i dzieciństwa Jordana trzymają czytelnika przy lekturze. Bowiem same przygody, zagadki do rozwiązania, napotkani bohaterowie są stworzeni w sposób jak najbardziej poprawny, ale niestety pozbawiony większego polotu. Czasami można wręcz utracić uwagę i dać się ponieść myślom z powieścią nie związanym, przyłapać się na automatycznym przewracaniu kartek bez znajomości teoretycznie przeczytanych stron. Cóż, takie rzeczy właśnie zdarzają się w przypadkach książek, którym czegoś brak.

Mimo wszystko sam bohater wystarczył, by oczywistością była chęć sięgnięcia po drugi tom opowiadań. Wszak niektóre książki mogą się po prostu podobać, nie każda musi pozostawić czytelnika w stanie totalnego zachwytu...

Diabeł na wieży, Fabryka Słów 2009, 364 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 10 czerwca 2011

Mariusz Czubaj "21:37"

Książka zaczyna się konkretnie, wedle najlepszych wzorców gatunku. Poznajemy pierwsze ofiary oraz głównego bohatera, policyjnego profilera, zajmującego się opracowywaniem charakteru postaci przestępcy. Przez pierwsze 40-50 stron “21:37” bawi czytelnika zupełnie tak, jak przyzwyczaiły nas do tego zachodnie powieści. Niestety potem coś się psuje. Wydaje mi się, że namnożenie wątków pobocznych, zwykłych szczegółów, mających nadać powieści więcej realizmu, niestety książce zaszkodziły. Trudno jest się skupić, bohaterowie niestety nie są tak fascynującymi postaciami, by czytelnika interesowały szczegóły ich życia, przeszłości czy zainteresowania. Brakuje tu choć jednej postaci autentycznie dopracowanej, której los czy przemyślenia rzeczywiście byłyby interesujące.

Trafimy na nieco śmiesznych, ale prawdziwych spostrzeżeń na temat otaczającej nas rzeczywistości, autor pośmieje się z wszelkiej maści managerów i innych z tzw. “wykształceniem wyższym” po marketingu i zarządzaniu, oberwie się księżom, policji, dziennikarzom... Niestety nic nowego, mieszkamy tu, więc znamy to. “21:37” zawiera w sobie wszystko to, co kryminał zawierać powinien i raczej nie odstaje od setek książek tego typu pochodzących ze Szwecji, Wielkiej Brytanii czy USA. Ale to za mało, napisać książkę tak dobrą, jak te na zachodzie, tylko dziejącą się w Polsce. To nie wystarczy, bo skoro rzecz dzieje się u nas, powinna być od konkurencji lepsza i umiejętniej wykorzystywać polski realizm, powinna być napisana z polotem, nawet jeśli fabuła jest do bólu klasyczna. A ponieważ właśnie polotu tu najbardziej brakuje, kolejne tomy przygód Rudolfa Heinza sobie odpuszczę.

W.A.B., 272 strony

Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 3 czerwca 2011

Simon Beckett, "Wołanie grobu"

Simon Beckett napisał parę powieści, które jednak szerszego rozgłosu nie zdobyły. Sytuacja zmieniła się dopiero kilka lat temu, gdy wydał “Chemię śmierci”, thriller w najlepszym słowa tego znaczeniu, w którym może nie było rewelacyjnie stworzonych postaci ani rzeczywiście ciekawej zagadki kryminalnej czy puenty, była za to śmierć - realna, odarta z całej idiotycznej otoczki hokus-pokus, duszy, nieba, piekła i innych bajek. Śmierć u Becketta to zgnilizna i robaki, larwy buszujące w oczodołach zwłok, rozwijające się we wszelkich otworach, jakie ciało posiada. Plugastwo, którego poziom życia i nasycenia jest najlepszym sposobem na zbadanie czasu, jaki upłynął od zgonu ofiary.

Nic dziwnego, że po napisaniu bestsellera autor do postaci sądowego antropologa powrócił jeszcze kilkukrotnie. O ile “Zapisane w kościach” i “Szepty zmarłych” oferowały jednak pewną przyjemność lektury, o tyle niestety najnowsza, czwarta odsłona przygód Davida Huntera jest już tylko próbą odcięcia kuponów od zdobytej popularności i wyciśnięcia z czytelników małej kaski.

Brak pomysłów na przygotowanie kolejnej zagadki widać już od samego początku, od pierwszej strony. Akcja rozpoczyna się bowiem osiem lat wcześniej, czyli w czasach sprzed wydarzeń znanych nam z “Chemii śmierci”. Problem polega na tym, że wprowadzenie kilku postaci, które Hunter spotkał przed ośmioma laty nic fabule nie daje - książka i bez tego zabiegu byłaby tak samo leniwa i monotonna. Autentycznie, robi się nieco słabo, gdy zrozumiemy że cała jedna trzecia objętości książki, czyli właśnie owa retrospekcja, jest zbędna. Większy wysiłek autora byłby mile widziany, bo można było wydarzenia sprzed ośmiu lat przedstawić ciekawiej i w bardziej interesujący sposób.

Gdy wracamy do czasów obecnych - kolejne rozczarowanie. Następna jedna trzecia powieści to bezsensowne bieganiny, monologi bohatera wypowiadane w myślach, świadczące zamiast o jego inteligencji, to o głupocie. Rozważania na tematy, które my, czytelnicy dawno już ogarnęliśmy, kombinacje, kretyńskie pytania... Krótko mówiąc: od początku wiadomo, że przedstawiona tu opowieść będzie miała drugie dno, czekamy tylko na ten moment, gdy Hunter zrozumie co i jak. Czyli w miarę dobrej lektury zostaje nam nieco mniej niż ostatnia jedna trzecia książki.

Z odcinka na odcinek coraz słabiej. Simon Beckett zamiast skupić się na tym, co tak dobrze mu wyszło w “Chemii...”, czyli opisywaniu konkretnie, z niemal akademicką precyzją procesu rozkładu i zaangażowania poszczególnych rodzajów insektów w oczyszczanie kości z mięsa, próbuje konkurować z Jeffreyem Deaverem, Thomasem Harrisem czy z Alex Kavą. Zły pomysł! Niech oni piszą fabuły z puentą - bo czasem potrafią takowe stworzyć. Beckettowi powinna wystarczyć sama śmierć, bo niestety zagadki tworzy coraz bardziej beznadziejne, bohaterów coraz bardziej płaskich, a śmierć i zwłoki, które antropologowi towarzyszyć powinny często, stają się tu niestety rzadkością.

The Calling of the Grave, Amber 2011, 368 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl