poniedziałek, 4 kwietnia 2011

George R. R. Martin, Pieśń Lodu i Ognia, tom 1. "Gra o tron"

Szczerze mówiąc, od dłuższego czasu nie miałem przyjemności czytać nic fantasy. Gatunek mnie znudził, miałem wrażenie, jakby każda książka była taka sama, jak poprzednie. Ostatnią autorką, której powieści fantasy do mnie trafiły, była Robin Hobb, a dwa pierwsze tomy Skrytobójcy uważam za jedne z najlepszych książek w gatunku.

Oczywiście od dawna byłem świadom istnienia pisarza takiego jak George R. R. Martin i jego najsłynniejszej sagi, “Pieśń Lodu i Ognia”. Nie wierzyłem jednakże w opisy i recenzje, traktujące “Grę o tron” jak jedno z największych dzieł dla fanów fantasy, znacznie przewyższające pozostałe setki książek. Przecież blurby drukowane na tylnych okładkach o każdej nowej pozycji mówią w ten sposób... Pewnie by tak zostało jeszcze przez długi czas, gdyby nie fakt, iż niebawem będziemy mieli okazję zobaczyć serial, przygotowany przez HBO, z Seanem Beanem w roli głównej. A ponieważ uważam, że oglądanie produkcji kinowych czy telewizyjnych, zbudowanych na podstawie książek nie ma sensu, bez uprzedniej znajomości tychże, sięgnąłem po tom pierwszy sagi.

Nie powiem, że powieść zwaliła mnie z nóg. Mogę za to z czystym sumieniem powiedzieć, że jest to książka bardzo dobra, a treść w niej zawarta z pewnością dorównuje pierwszym tomom Skrytobójcy Robin Hobb.

Od pierwszych stron opowieści widać wyraźnie, że będzie to historia niebywale długa, rozbudowana, posiadająca co prawda stosunkowo niewiele wątków, lecz zaprezentowane one są na przykładzie potężnej liczby bohaterów. I właśnie owe postaci są największym atutem prozy Martina. Nie ma tu bohaterów papierowych, przypadkowych, stworzonych “dla sztuki”. Każdy jest osobowością, nieraz bardzo skomplikowaną. Wielu z nich czekają mocne przeżycia, starsi muszą stawić czoła zmieniającemu się światu, wielkiej polityce, władzy. Młodsi natomiast zmuszeni będą dorosnąć, zostawić dzieciństwo za sobą.

Wielkim plusem książki jest system tworzenia kolejnych rozdziałów. Każdy z nich nazwany jest od jednego z bohaterów, z perspektywy którego oglądamy wydarzenia, a wszystkie one zmierzają ku ostatecznej konkluzji - wielkiej wojnie, która zmieni świat.

Kolejnym plusem, przynajmniej dla mnie, jest znaczne ograniczenie magii oraz brak dziwnych ras, charakterystycznych dla fantasy. Magia co prawda istnieje, lecz jest jej tak niewiele na tych prawie ośmiuset stronach, i jest na tyle tajemnicza i nieobecna w codziennym życiu bohaterów, że w ogóle mi nie przeszkadzała. A zamiast tworzyć nowe rasy, Martin umieścił akcję w dwóch różniących się krainach: Zachodnie Krainy to dość klasyczne średniowiecze, z kolei potomkowie poprzedniego, szalonego króla próbują swoich sił za morzem, w krainie pełnej wojowników o specyficznych zwyczajach, przypominających nieco nomadów. I to w zupełności wystarczy, po co komu elfy czy krasnoludy?

Jedyna rzecz, która niektórym czytelnikom może przeszkadzać w lekturze, to fakt, iż powieść mimo prawie ośmiuset stron nie zamyka żadnego ważnego wątku. Koniecznym jest natychmiastowe sięgnięcie po następne tomy, których póki co mamy trzy, lecz w pięciu książkach. A ponieważ autor planuje kolejne trzy, które są dopiero w trakcie powstawania, na zakończenie historii przyjdzie nam jeszcze długo poczekać.

A Game of Thrones, Zysk i s-ka 2003, 776 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz