niedziela, 30 stycznia 2011

Robert A. Heinlein "Władcy marionetek"

Bohaterem książki jest agent - typowy, amerykański agent jednej z setek agencji, które Stany posiadają i używają do przeróżnych celów. Jak się okazuje, sprawa, którą mu aktualnie zlecono nie jest wcale taka typowa. Nie będzie trzeba jechać na Węgry, do Czechosłowacji czy popijając wódkę udowadniać swoje umiejętności językowe w ZSRR. Jest znacznie gorzej: najprawdopodobniej Ziemię zaatakowali kosmici, z gatunku tych najgorszych, czyli takich, z którymi nie ma możliwości porozumienia. Albo my, albo oni.

Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości. Książka jest napisana jak film akcji, niewiele autor poświęca miejsca na opisywanie wszelakich wynalazków, jakie postanowił podarować ludziom, tu i ówdzie poczytamy o jakichś czipach w ciele, w mózgu, ciekawe są narkotyki spowalniające czas, dzięki którym można np. poświęcić ostatnie godziny przed egzaminem na naukę, rozkładając je do kilku dni. Wiemy, że kolonizacja kosmosu się rozpoczęła, że trwały jakieś prace na Wenus...

Powieść momentami przypomina komiks, tak wiele tu akcji, klasycznych dla tego gatunku dialogów i rozwiązań fabularnych. Nawet opis uczucia rodzącego się między agentami oraz emocji, jakie towarzyszą w sytuacji, gdy szefem agencji jest własny ojciec przedstawione są tak, jak kadry w komiksie o Supermanie czy innym gościu w rajtuzach. Ma to swój klimat, trzeba przyznać. Tak samo trzeba przyznać, że powieść, choć napisana została SZEŚĆDZIESIĄT lat temu, w ogóle nie została dotknięta starością. Czyta się jednym tchem i z ogromną przyjemnością. Na deser zostają wszystkie smaczki, które potem, w kolejnych tysiącach książek opisujących inwazję z kosmosu zostały powielone. Cóż, Heinlein był jednym z pierwszych i jego wizja trwale odcisnęła swoje piętno na licznych twórcach powieści, filmu czy komiksu. Wielka rzecz, ci “Władcy marionetek”, prawdopodobnie jedna z największych w gatunku SF.

The Puppet Masters, Solaris 2007, 320 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

wtorek, 25 stycznia 2011

Isaac Asimov, Roboty (4) "Roboty i Imperium"

Ostatni tom cyklu Roboty szczególnie powinien ciekawić tych, którzy wiedzą, jak kończy się ostatni tom Fundacji, gdyż to tutaj dowiemy się, jakie były przyczyny stanu, który zastaliśmy w ostatnich rozdziałach książki Fundacja i Ziemia.

Ale zdecydowanie zainteresuje także tych, którym podobał się cykl Imperium Galaktyczne, czyli trzy pełne akcji (a pozbawione niestety większej filozofii) książki przygodowe. Roboty i Imperium opowiadają jak doszło do kolonizacji Galaktyki, i kto ostatecznie zwyciężył, czyja wizja - Ziemian czy Przestrzeniowców.

Nie zabrakło ulubionych bohaterów. Jest i Gladia, jest Daneel i Giskard. Elijah Baley natomiast tu występuje jedynie we wspomnieniach, gdyż jako Ziemianin nie jest tak długowieczny jak jego przyjaciele.

Początek powieści jest bardzo interesujący, lecz niestety im głębiej, tym nieco gorzej. Asimov każe swojemu bohaterowi R. Daneelowi kombinować nad czymś, co jest ważniejsze od Trzech Praw Robotyki, i jest to dość trudne do przyjęcia, gdyż samodzielne rozumowanie nad Prawami, a tym bardziej konstrukcja Prawa Zerowego, burzy wszystko, czego o robotach dowiedzieliśmy się z poprzednich tomów. Jakże to, robot teraz jest w stanie “sam się przeprogramować”? W poprzednich odcinkach sama myśl o czymś takim skutecznie niszczyła pozytonowy mózg robota...

Ale są i ciekawsze momenty, jak na przykład pojawienie się (wreszcie!) robotów groźnych dla ludzi, takich, których interpretacja Praw jest dość specyficzna, przez co są w stanie człowieka uznać za nie-człowieka. Po trzech tomach oczekiwania, wreszcie jest. Aż żal chwyta za serce, że Baley, który słynął z braku zaufania do robotów, tego nie dożył i nie ujrzał potwierdzenia swych najczarniejszych obaw.

Książka jest oczywiście przegadana, intryga jak i cała opowieść nie są aż tak skomplikowane, by je rozpisywać na czterysta stron, ale Asimov lubił sobie pogadać, więc do tego jesteśmy przyzwyczajeni.

Robots and Empire, Prima 1995, 416 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Isaac Asimov, Roboty (3) "Roboty z Planety Świtu"

Warto wiedzieć, że pomiędzy tomem drugim cyklu "Roboty" i trzecim było 25 lat przerwy. Dlatego "Roboty z Planety Świtu" czyta się nieco inaczej, te ćwierć wieku po prostu czuć na kartach książki, tym bardziej, że rzecz dotyczy głównie tych samych postaci, które poznaliśmy na Solarii, w książce "Nagie Słońce".

Detektyw Baley znowu wyrusza w Kosmos, tym razem na najstarszą i największą planetę Przestrzeniowców - Aurorę. Musi wyjaśnić zagadkę robobójstwa, doprowadzenia do zatrzymania pracy mózgu pozytonowego u jednego z dwóch istniejących w Galaktyce robotów humanoidalnych, Jandera. Oczywiście w rozwiązywaniu zagadki będzie Bayleowi pomagał drugi z tych robotów, znany nam R. Daneel Olivav.

Tak, jak poprzedni tom zostawił u czytelnika uczucie niedosytu ze względu na pewne niedopowiedzenia w prezentacji mieszkańców planety Solarii, tak teraz mamy kawę na ławie. Autor szczególnie wiele uwagi poświęcił temu, czego tak brakowało na Solarii, czyli kwestii seksu i osiągania przyjemności, co nabiera dodatkowego znaczenia, gdy okazuje się, iż "zmarły" Jander przebywał od miesięcy w domu... Gladii, bohaterki znanej z tomu drugiego, Solarianki wychowanej w specyficznym, pełnym wstrętu do osobistych kontaktów społeczeństwie.

Tym, co obniża ocenę tytułu jest prowadzenie zbyt długo rozwijającej się akcji, książka jest często przegadana, nie odczuwamy przyjemności z tak powoli wyciąganych przez bohatera wniosków. Ponadto rozwiązanie sprawy też pozostawia nieco do życzenia, do takiego miłośnika fizyki i nauki ścisłej, jakim był Asimov nie pasują rozwiązania choćby lekko ocierające się o sprawy wciąż pozostające w sferze mistycyzmu, a nie czystej nauki.

The Robots of Dawn, Prima 1994, 384 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Isaac Asimov, Roboty (2) "Nagie słońce"

Drugi tom cyklu Roboty zaskoczył mnie już od pierwszych słów, okazało się bowiem, iż bohaterem jest ponownie Elijah Baley, znany z "Pozytonowego detektywa". Choć po zastanowieniu się wcale nie wiem, dlaczego spodziewałem się innych czasów i innych realiów...?

Od samego początku książka wciąga niczym najlepsze ruchome piaski. Okazuje się, iż nasz detektyw zostanie wysłany... poza Ziemię. A każdy, kto zna poprzedni tom wie, iż w świecie przedstawionym przez Asimova ludzie mają psychiczny problem nawet z wyjściem z gigantycznej struktury zwanej Miastem, a co dopiero opuszczeniem planety!

Taki zabieg, pod płaszczyzną opowieści kryminalnej, pozwala autorowi na bardzo dowolną zabawę i prezentację totalnie abstrakcyjnych światów, postaw, społeczeństw. I Asimov skrupulatnie z owej możliwości korzysta. Przez większą część powieści zastanawiamy się nad zwyczajami panującymi na Solarii, planecie, na której popełniono morderstwo. Znając Baleya, wiemy dobrze, iż z całą pewnością jest w stanie podejrzewać o zbrodnię roboty, mimo trzech słynnych praw robotyki, uniemożliwiających funkcjonowanie robota, czy też mózgu pozytonowego w przypadku kontaktu z zagrożeniem czy wręcz śmiercią człowieka. A ponieważ roboty będą wśród podejrzanych, możemy się spodziewać i drugiego bohatera pamiętanego z tomu pierwszego, bodaj najsłynniejszego robota w literaturze, R. Daneela Olivawa. Nasza ulubiona parka detektywów znowu połączy umiejętności mózgów ludzkiego i pozytonowego, co zaowocuje niebywałymi wręcz odkryciami.

Książka nie wyjaśnia jednak wszystkich zagadek dotyczących świata przedstawionego, jakie spiętrzył przed czytelnikiem autor. W świetle ukazanych tu zwyczajów społeczeństwa Solarii, ich wstrętu do przebywania wśród innych ludzi i zamiłowaniu do holograficznych przekazów, ich sztucznej hodowli kolejnych pokoleń nie odnalazłem w powieści odpowiedzi na jedno z podstawowych pytań, które przychodzą do głowy w takiej sytuacji: co z popędem seksualnym? Nie ma ani słowa o czymś na kształt pigułki, znanej chociażby z "Seksmisji", regulującej ową potrzebę... A druga sprawa, to wyraz będący w domyśle przekleństwem, który Baley wypowiada co chwilę i z wyraźnym zamiłowaniem. Ciekawi człowieka cóż może oznaczać, ale wujek Asimov tej ciekawości nie zaspokoi, zrobi to natomiast wujek Google ;]

The Naked Sun, Prima 1994, 224 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

Isaac Asimov, Roboty (1) "Pozytonowy detektyw"

W gigantycznym wstępie do książki Asimov opowiada o jego fascynacji robotami. Stamtąd też dowiadujemy się, dlaczego cykl został rozpisany jako powieści kryminalne, detektywistyczne w otoczeniu science fiction, gdzie główny nacisk nie jest położony na sam świat, ale po prostu na rozwiązanie zagadki.

Akcja toczy się na Ziemi, w bardzo odległej przyszłości. Ludzkość zamieszkująca planetę żyje w ogromnych, zamkniętych konstrukcjach zwanych Miastami, liczących sobie po kilkadziesiąt milionów mieszkańców. Pieniędzy nie ma, każdy otrzymuje takie warunki do życia i tyle pożywienia, jak wyglądają jego zasługi (praca) dla Miasta. Co może wynikać z takiej organizacji życia na Ziemi? Kto jak kto, ale Asimov przewiduje najlepiej i najbardziej trafnie: świat stoi w miejscu, ludziom nie mieści się w głowie wyjść poza Miasto, rozwijać się. A miejsca i pracy zaczyna brakować, niezadowolenie społeczne potęgują dodatkowo roboty, wykorzystywane w coraz większej liczbie branż, pozbawiające ludzi pracy. W "Pozytonowym detektywie" poznajemy jednego z nich, robota najnowszej generacji, wyglądającego identycznie jak człowiek, tu występującego na pozycji detektywa, tworzącego parę z głównym bohaterem powieści. Staną oni nie tylko w obliczu spisku i morderstwa, ale także poznają głębszą filozofię, która pozwoli ludziom na wyjście z zastoju. Przede wszystkim jednak będą musieli się nauczyć wzajemnego szacunku, zarówno robot zgłębi pewne kwestie, jak i człowiek. Konfrontacja mózgu człowieka z mózgiem pozytonowym wyszła autorowi po prostu wspaniale, prawie tak dobrze, jak słynne trzy prawa robotyki, których w książce nie mogło zabraknąć, a które każdy fan science fiction powinien znać przynajmniej tak dobrze, jak katolik dekalog :-)

Caves of Steel, Prima 1993, 224 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 23 stycznia 2011

Philip Norman "John Lennon. Życie"

Pierwsza naprawdę poważna, konkretna, oparta na wielu latach fascynacji, ale i rzetelnej pracy dziennikarskiej, biografia Johna Lennona okazuje się być książką w pierwszej chwili dość trudną. Trudną o tyle, że zawiera w sobie ogromną wiedzę, którą autor skrupulatnie karmi czytelnika, wiedzę nie o Lennonie - wpierw wiedzę o jego dziadku, ojcu, ich przygodach muzycznych, matce, rodzinie... a dalej o rynku muzycznym, jaki istniał w latach pięćdziesiętych zeszłego stulecia, rynku zarówno amerykańskim, jak i brytyjskim. Ilość wymienionych tu zespołów, styli i gatunków, nazwisk muzyków - przypuszczam, że został pobity jakiś rekord, czujemy się bowiem podczas lektury pierwszych rozdziałów po prostu przytłoczeni tym wszystkim. Jak to? Chciałem przeczytać biografię TEGO Johna Lennona, a otrzymałem - co? Encyklopedię skiffle’a i rock’n’rolla?

Dopiero po pewnym czasie książka okazuje się być tym, na co czekałem - najbardziej wiarygodnym (na chwilę obecną) zapisem życia Lennona, z której dowiemy się rzeczy absolutnie niezwykłych. I co najważniejsze, biografia nie jest napisana na zasadzie ogromnego uwielbienia dla znanego muzyka, ale w miarę obiektywnie, z kart książki niejednokrotnie przeczytamy o słowach i czynach Lennona, które zamiast mu fanów zjednywać, raczej przerzędzą ich szeregi. Widać z książki, że artysta był nie tylko błyskotliwym geniuszem tworzenia piosenek, nie tylko angażował się w rozliczne sprawy poważne, wypowiadał na tematy trudne, często bywał kontrowersyjny. Widać także, że Lennon był arogancki, był egocentrykiem, egoistą, samolubem, nawet chamem i prostakiem, który bardzo często mówił, a potem dopiero myślał. A w chwilę potem musiał naprawiać złe wrażenie tym faktem wywołane, co nieraz bywało naprawdę trudne.

Trudno uwierzyć, że znalazł się człowiek, który to wszystko poskładał, a nawet namówił licznych ludzi znających osobiście Lennona na wspomnienia (Yoko Ono, Sean Lennon). Powstało prawdziwe Dzieło, przez duże D, które - jako pierwsze - autentycznie zdaje się wyczerpywać temat.

John Lennon: The Life, Axis Mundi 2010, 750 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 16 stycznia 2011

Dave Mustaine "Mustaine. Heavymetalowe wspomnienia"

Jakim człowiekiem był Dave Mustaine wie każdy, kto choć odrobinę interesował się zespołami takimi jak Metallica i Megadeth. Był to koleś, który całe życie zdawał sobie sprawę z własnej wartości i własnych umiejętności. Po wyrzuceniu z Metalliki zamiast rozpaczać i lecieć z płaczem do dziennikarzy (co jest normą w dzisiejszych czasach) zbudował swoją pozycję od początku, tworząc Megadeth – pod wieloma względami najbardziej ekstremalny, a jednocześnie techniczny i pełen potwornie skomplikowanych kompozycji zespół thrash/speed metalowy lat 80.

Prawda jest taka, że Dave'a można kochać albo nienawidzić, nie ma drogi pomiędzy. Dla jednych zawsze pozostanie narcystycznym gnojkiem, który gębę ma zawsze pełną obraźliwych tekstów, i najczęściej strzela nimi bez zastanowienia. Dla innych będzie głównym twórcą sukcesu Metalliki, najlepszym gitarzystą, jaką ta kapela miała w całej swojej karierze i niebywale uzdolnionym kompozytorem, którego większość utworów z pierwszych lat kariery (do płyty Rust in Peace włącznie) docenią najbardziej ci, którzy sami próbują swych sił z gitarą elektryczną.

„Mustaine” to świetna autobiografia, pisana przez „nowego” Mustaine'a, wreszcie pogodzonego ze światem, z Bogiem, z rodziną i wszystkimi byłymi członkami Megadeth i Metalliki. Jest to historia człowieka, który dziś zdaje sobie sprawę, że nie jest święty. Mimo to pozostaje diabelnie pewnym siebie muzykiem, który jednakże bez problemu potrafi przyznać iż są od niego lepsi instrumentaliści lub że niejednokrotnie się mylił, nie wierząc w czyjś talent. Książka opowiada o całym jego życiu, od wczesnego dzieciństwa do teraz, do momentu wydania płyty „Endgame”. Znajdziemy tu wszystko, co fana Mustaine'a interesuje, lecz napisane w specyficzny sposób. Nie dowiemy się jak się uczył grać na gitarze, ale że się uczył. Nie dowiemy się jak przebiegał proces komponowania pierwszych hitów (Jump in the Fire, Mechanix), ale że po prostu je komponował. Dowiemy się natomiast ile środków odurzających brał, w jakich ilościach, ile wykryto jednocześnie w jego organizmie przy jednej z wpadek, jak reagowała na nałóg rodzina, przyjaciele, zespół. Dowiemy się także jak ważny był dla niego ubiór, jak potrafił podziękować muzykom za współpracę tylko dlatego, że nie mieli długich włosów czy nosili się niczym wyznawcy glam metalu (jak sam mówi, glam dla niego był zawsze akronimem Gay L.A. Metal – świetny tekst!).

Także książka jest dobrym pomysłem dla tych, którzy wielbią samego Mustaine'a, jako jednego z najważniejszych (o ile nie wręcz najważniejszego) muzyka wśród tworzących nowy gatunek zwany thrash metalem. Nie jest to jednakże dobra pozycja dla fanów Megadeth, którzy chcą poznać historię zespołu. Nie jest to także dobra pozycja dla tych wszystkich, którzy pragnęli by poznać tajniki jego zagrywek, sposobu myślenia podczas komponowania, sztuczek stosowanych podczas gry – tym Mustaine się nie dzieli.

Mustaine, Kagra 2010, 317 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 15 stycznia 2011

Stephen King "Misery"

„Misery” opowiada historię pisarza, który w wyniku własnej głupoty oraz splotu niekorzystnych okoliczności budzi się w domu wielkiej wielbicielki jego talentu. Okazuje się, że miał wypadek, jego nogi są w stanie opłakanym, a owa wielbicielka, była pielęgniarka, jest chora psychicznie. Właśnie zakupiła ostatnią, jak na razie, powieść tegoż autora, należącą do ulubionego jej cyklu „Misery”. Niestety autor, mając chałtury dość, w tymże odcinku swą sztandarową bohaterkę uśmiercił... zatem jego największa wielbicielka podejmuje odpowiednie kroki, by swą idolkę ożywić.

Książka jest napisana bardzo „pourywanym” językiem, często kolejne akapity dotyczą zupełnie innych kwestii, na zasadzie: akcja realna, akcja tocząca się w umyśle pisarza, akcja tocząca się w umyśle pielęgniarki według pisarza, wspomnienia, majaki. Jednakże nie sprawia to najmniejszego problemu w lekturze, wręcz przeciwnie: czytelnik momentami zaczyna się czuć tak, jakby sam został przywiązany do łóżka, leżąc z potwornym bólem, błagając o narkotyk na uśmierzenie cierpienia. Miotamy się razem z Paulem Sheldonem między tym, co realne a tym, co jest wywołane cierpieniem i prochami.

„Misery” jest też książką, która w ciekawy sposób prezentuje proces, jakim powstawanie książki jest. Część powieści to po prostu pisana na bieżąco powieść „Powrót Misery”, zadedykowana oczywiście ulubionej pielęgniarce, najzagorzalszej wielbicielce. Pisarz nie ma wyjścia, nie może pisać byle jak, gdyż w swym szaleństwie kobieta jest przerażająco logiczna w tym, co robi. Zdaje sobie nawet sprawę z własnej ułomności, lecz jest z nią jednocześnie pogodzona. Także Sheldon nie może napisać tego, co pielęgniarka chciałaby przeczytać – musi napisać prawdziwą książkę, zaangażować się w pełni. Oglądanie sztuczek pisarskich, czytanie o zmuszaniu się do poczucia natchnienia potrafi być bardzo zajmujące.

Doskonała książka, choć nie horror w typowym tego słowa znaczeniu, raczej thriller, z momentami gore. Tylko trochę przegadana, ale to u Stephena Kinga norma. No i mnie osobiście zakończenie się nie bardzo spodobało, spodziewałem się czego innego, ale cóż, skoro to nie horror, to może być.

Misery, Prószyński i s-ka 2008, 368 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 13 stycznia 2011

Andrzej Pilipiuk "Oko jelenia, tom 1. Droga do Nidaros"

Andrzej Pilipiuk jak chce, to potrafi, czego najlepszym dowodem są teksty takie jak „Mars 1899”, „Samolot do dalekiego kraju” czy „2586 kroków”. Te teksty udowadniają, że nie samym Wędrowyczem pisarz żyje, na szczęście dla czytelników. Dlatego też mimo niechęci do długich, wielotomowych cykli zaopatrzyłem się w pierwszy odcinek „Oka jelenia” z nadzieją na dobrą rozrywkę. I się nie zawiodłem.

„Droga do Nidaros” rozpoczyna się schematem znanym z Hitchcocka – w wyniku gigantycznej katastrofy bohater zostaje przeniesiony w zupełnie sobie nieznane miejsce, jak się okazuje, w przeszłość, a na dodatek w inny rejon Europy. I chociaż mamy tu nie tylko koniec świata, ale i kosmitów i gadające zwierzaki, to – o dziwo! - wszystkie te zdawałoby się proste elementy, które autor serwuje nam już od pierwszej strony, można łyknąć bez popitki. Czarno na białym przedstawiona jest sytuacja i mimo iż w pierwszym momencie taki zlepek może być trudnym do przyjęcia, może nawet wydawać się niepoważnym, czytelnik już po paru stronach przestaje się zastanawiać nad zastosowanymi tu motywami i po prostu czyta dalej, z zaciekawieniem.

Szybko się okazuje, że los bohatera to tylko jeden z kilku wątków, które nieubłaganie będą zmierzały do połączenia się w większą historię. Lecz nim do tego dojdzie, trzeba będzie sięgnąć po kolejny tom... A póki co oglądamy Skandynawię świeżo po przełomie religijnym, gdy już opanowana przez luteran wciąż nawiedzana jest przez katolickich księży. Autor w wywiadach mówił, iż pragnął, by czytelnik z tego cyklu dowiedział się jak najwięcej o tamtych czasach. I rzeczywiście, trudno nie być pod wrażeniem wiedzy, jaką Pilipiuk zdobył, a którą przekazał w formie bardzo strawnej, lekkiej i przyjemnej. Z książki łatwo się dowiedzieć jak wyglądało codzienne życie w Trondheim (dawniej Nidaros) w XVI wieku, ile było brudu, smrodu, chorób i tępoty ludzkiej. Momentami jest bardzo brutalnie – znajdziemy i kobietę, którą czekają traumatyczne przeżycia, księdza, który dzięki sile swej wiary godnie (o ile to możliwe) przejdzie tortury i umrze jak męczennik czy zwykłego człowieka, przypadkiem spotkanego, umierającego na galopujące suchoty. Ale będzie i wesoło, szczególnie dzięki opisom zwyczajów tamtejszych ludzi, szczególnie polecam fragmenty mówiące o wzajemnym iskaniu...

Jak zwykle w przypadku prozy Pilipiuka jest też sporo pozytywistycznego myślenia. Bohaterowie nie załamują rąk, zabierają się do poprawy swej sytuacji, kombinują maksymalnie, próbując wykorzystać strzępy zebranej z trudem w naszych czasach wiedzy. To wszystko sprawia, że tytułowe Oko jelenia, gadające łasice, kosmici i główny problem zostaje gdzieś z boku, a czytelnik właściwie wcale się nie spieszy, bo do niego powrócić.

„Droga do Nidaros” to po prostu dobre czytadło, zapewniające nic, poza dobrą zabawą. Napisane z myślą o czytelnikach, zawiera w sobie to, co czytelnik chce przeczytać. Rezultat? Z pewnością prędzej czy później zaopatrzę się w kolejny tom.

Na koniec ostrzeżenie dla e-czytelników. Książka zakupiona w Virtualo.pl/Empik, w formacie epub, podobnie jak dwie inne, które tam kupiłem (Wilcze dziedzictwo: Cienie przeszłości i Zabójca czarownic) straszy brakiem profesjonalizmu wydawcy. Pozbawiona poprawnego formatowania, z byle jak powsadzanymi obrazkami, bez pomyślunku. Znowu człowiek się zastanawia, jak wygląda proces konwersji tekstu? Nikt go potem nie koryguje? Tak właśnie wygląda, jakby ktoś wrzucił skan w program do konwersji, a potem nawet nie obejrzał co wyszło. Czuję wielki żal, że po tylu miesiącach oczekiwania na polskie eksiążki dostępne legalnie otrzymujemy coś tak brzydkiego. Przecież by zrobić epuba wystarczy minimum wiedzy o języku html i maksimum miłości do literatury, by otrzymać coś, co w niczym nie ustępuje wersji papierowej... no, poza tym, że ebooki nie pachną drukiem :). Jak na razie duet Virtualo.pl/Empik się nie spisuje. Ciekawe, czy autor i pierwotny wydawca widzieli, co z ich książką zrobiono? Chciałbym, by zobaczyli i pociągnęli za jakieś sznurki, wywarli nacisk na Virtualo, bo żal za coś tak paskudnie i niechlujnie przygotowane płacić. Na miejscu Andrzeja Pilipiuka bym się po prostu załamał.

Oko jelenia. Droga do Nidaros, Fabryka Słów 2008, 400 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 9 stycznia 2011

Tomasz Kołodziejczak "Czarny horyzont"

Z dużej chmury mały deszcz – przysłowie to doskonale oddaje wrażenie, jakie miałem po zakończeniu lektury nowej książki jednego z ciekawszych polskich pisarzy science fiction. Książka, reklamowana jako pełnoprawna powieść rozgrywająca się w świecie, który mieliśmy okazję poznać wcześniej, dzięki opowiadaniom, niestety w odbiorze znacznie bardziej przypomina kolejne, tylko dłuższe, nadmuchane opowiadanie, które swobodnie zaliczymy między obiadem a kolacją w niedzielne popołudnie.

Nie, żeby historia nie była wciągająca. Owszem, jest, ale... nie potrafi wciągnąć tak, jak „Klucz przejścia” i „Piękna i graf” (które dobrze jest poznać przed lekturą książki). Po powieści spodziewamy się po prostu więcej, większej ilości wątków, bohaterów, dobrych dialogów, problemów, które zostają wyjaśnione. A „Czarny horyzont” jest jak wędrówka znanym, pozbawionym niebezpieczeństw czy niespodzianek szlakiem: krok po kroku, rozdział za rozdziałem, do celu, którym jest napis „koniec”.

Historia zdecydowanie fantasy rozgrywająca się w otoczeniu zdecydowanie science fiction ma prawo się podobać, szczególnie liczne opisy technologii tu stosowanych, będących połączeniem tych dwóch gatunków, np. sputniki zbudowane na bazie mithrilu i jesionowego drewna. Przyjemna rzecz. Nie inaczej przedstawia się samo główne założenie fabuły: na zachodzie nic już nie ma, jest opanowany przez balrogów i zło, a jednym z niewielu skutecznie przeciwstawiających się mu państw jest wciąż żywa (może nawet bardziej niż kiedykolwiek) Polska. Znam wielu, którzy taki świat polubią od razu.

Niestety (sorry za spoiler) zakończenie jest zdecydowanie zbyt optymistyczne jak na ponury świat, w którym toczy się akcja, jakby wpisane na siłę, z myślą, że z czasem się je rozwinie, w kolejnym przydługim opowiadaniu. Po pisarzu, który potrafił napisać „Kolory sztandarów” czy rewelacyjne, wciąż aktualne, jedno z najlepszych polskich opowiadań „Wstań i idź” spodziewałem się po prostu o wiele, wiele więcej.

Czarny horyzont, Fabryka Słów 2010, 280 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 8 stycznia 2011

Krzysztof Kochański "Zabójca czarownic"

Chociaż zbiór opowiadań „Zabójca czarownic” nosi taki sam tytuł, jak inny tego samego autora, wydany ćwierć wieku temu, odnajdziemy pomiędzy nimi zasadnicze różnice. Przede wszystkim, opowiadań zamiast czterech jest osiem, w tym tylko dwa się powtarzają: tytułowe oraz „Łyżwiarz”, które pamiętamy także ze zbioru „Robimy rewolucję”.

Mam to szczęście, że posiadam tamto cienkie, skromne wydanie Almapressu, datowane na rok 1986. I o ile mam pewien problem z przypomnieniem sobie szczegółowych fabuł w nim zawartych, pamiętam doskonale co innego: fakt, iż były to teksty przyzwoite, z dobrymi puentami. Dlatego i ten zbiór postanowiłem posiąść, a dodatkowym bodźcem do zakupu stała się rewelacyjna cena, jaką za ebooka możemy zapłacić w księgarni Empik/Virtualo. Ogromny szacunek dla Runy – nie dość, że wydawca ten radośnie wkroczył na rynek ebooków, doskonale sobie zdając sprawę, że prędzej czy później każdy będzie musiał to uczynić, to jeszcze ceny ich książek są więcej niż wspaniałe.

Wracając do opowiadań. O ile tytułowy „Zabójca czarownic” lub „Naletnik, Wąż Ognisty” w dzisiejszych czasach raczej nikogo już z nóg nie zwalą, połączenie fantasy z science fiction uprawiane jest dość często, o tyle pozostałe teksty wciąż stoją na naprawdę wysokim poziomie, oferując pomysły, które najprościej jest określić słowem: nieprzeciętne. Autor zdecydowanie ma swój styl prowadzenia opowieści, po którym można Go rozpoznać. Nie zawaham się ani chwili przed stwierdzeniem, że „Interesy nie idą dobrze” i „Dom spotyka chłopca” to opowiadania, które zaliczam do najlepszych, jakie miałem przyjemność przeczytać w życiu. Co prawda nie każdemu będzie się podobał motyw, który najczęściej się przejawia w większości tekstów, czyli szeroko rozumiana post-apokalipsa, świat po zmianach będących wynikiem działalności człowieka, ale ja ten temat uwielbiam (nie apokalipsę, ale świadomość destrukcyjnej działalności ludzi).

Na wielką uwagę zasługuje także „D.L.Net”, jako próbka cyberpunku w wykonaniu Krzysztofa Kochańskiego (próbka jak najbardziej udana) oraz „Rex i wyścigi psów czterokołowych”, gdzie znowu poniekąd pomieszana zostaje fantasy z science fiction, lecz tutaj pomysł jest tak dobry, że tekst raczej nigdy się nie zestarzeje. Nie inaczej jest w przypadku „Snu o potędze”, bodaj najtrudniejszym w odbiorze opowiadaniu, ale i pozostawiającym najmocniejsze wrażenie.

Świetny zbiór świetnego autora opowiadań. Jedyne, czego można się czepiać, to konwersja do formatu ePub, której podjął się e-wydawca, czyli Virtualo.pl. Książka, podobnie jak pozostałe, które zdarzyło mi się u nich zakupić, jest zrobiona nadzwyczaj niechlujnie. Na moje oko został zrobiony skan, po czym automat dokonał konwersji tekstu zapisanego w jakimś edytorze tekstowym do epub. Problemem jest fakt, iż książka wygląda tak, jakby nikt po owej konwersji jej nie obejrzał, nikt nie poprawił. Wszystkie krytyczne uwagi na temat e-wydania, które zawarłem w opinii na temat powieści „Wilcze dziedzictwo: Cienie przeszłości” Magdy Parus tu należałoby znowu powtórzyć.

Zabójca czarownic, Runa 2009 (e-wydanie: Virtualo.pl), 304 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 6 stycznia 2011

Szczepan Twardoch "Wyznania prowincjusza"

Urodziłem się na Górnym Śląsku, tu też mieszkam całe życie. Nigdy jednak za Ślązaka się nie uważałem, nie zostałem wychowany w śląskiej świadomości, w zasadzie nie wiem nawet dlaczego – zarówno strona ojca, jak i matki, swej śląskości się nie wstydziła, zawsze była dumna i często ją podkreślała, mi jej jednak nie przekazując.

Niestety, w późniejszym dzieciństwie, moje pojęcie dotyczące ludzi tu zamieszkałych, żyjących obok, zostało zgwałcone przez pseudo-ślązaków, którzy całą swoją miłość do tutejszej ziemi i zwyczaju potrafią zaprezentować tylko jako obowiązek pogardzania Polską, z jednoczesnym uwielbieniem Niemiec. A że mam w zwyczaju gardzić ideami, które mi się narzuca, ostatecznie odrzuciłem pragnienie wspólnoty, i na przekór innym zacząłem podkreślać mą polską narodowość, z jednoczesną, coraz większą, niestety, niechęcią do w tym wypadku Bogu ducha winnego narodu niemieckiego. Wszystko, co śląskie, stało się złe. Śląskość zaczęła mi się przejawiać jedynie w wadach, wspomnianym uwielbieniu dla Niemca ("za Niemca to planowali/budowali/rozwijali/wydobywali a teraz...?"), nieprzyjemnym obnoszeniem się z ilością osób w rodzinie, które hen, za Odrą odnalazły lepsze życie, a teraz swą łaskę okazują tradycyjnymi, śląskimi pakietami. Nikt, jak owi pseudo-ślązacy nie potrafi w ciągu paru miesięcy zapomnieć języka polskiego, przyjeżdżając w odwiedziny z Niemiec wstawiać do zwykłych zdań potężnej ilości słów po niemiecku, udowadniając w ten sposób nie tylko swój niski iloraz inteligencji, ale przede wszystkim pogardę dla rozmówcy, opowiadając jak tam, na zachodzie jest dobrze, a tu, w Polsce, źle. Było moim pechem natrafienie w dzieciństwie na sporą grupę reprezentującą takie właśnie myślenie, co z pewnością w mojej psychice pozostawi ślad na całe życie.

Na szczęście to już przeszłość. Najpierw zostawiłem temat, starając się zapomnieć o ludziach ograniczonych, próbując się (z sukcesem) odseparować. A potem znalazł się człowiek, oczywiście Ślązak, który jako pierwszy odnalazł takie słowa, które mi pozwoliły zrozumieć o co chodzi tak naprawdę z tą śląskością. Słowa przeczytałem na stronie: http://dziennik.twardoch.pl/2004-2005, we fragmencie zatytułowanym „Jak nie zostałem Polakiem – narodowość jako akt woli”.

Warto się z tym esejem zapoznać nie tylko po to, by poznać zdanie Szczepana Twardocha w temacie, ale i dla samej formy wypowiedzi, polszczyzny po prostu mistrzowskiej, której zazdroszczą autorowi nawet uznani pisarze/publicyści, której zazdroszczę mu ja, zwykły czytelnik, który czytając tak skonstruowane wypowiedzi automatycznie pragnąłby wypowiadać się w takim samym stylu.

„Wyznania prowincjusza” to zbiór dziewiętnastu esejów, które autor opublikował w pierwszej dekadzie XXI wieku w pismach Arcana, Christianitas, Czas Fantastyki, 44/Czterdzieści i Cztery, Fronda, Opcje, W Drodze i na stronie internetowej polityka.pl. Pisarz dotyka w nich nie kwestii, którymi żyjemy, którymi żyje polityka czy obyczaj, ale takich, które interesują jego samego przede wszystkim, i sam uważa je za ważne. Dlatego też jest obojętnym, czy akurat pisze o innym autorze, książce czy narodzie, upadku Europy, nowym średniowieczu czy swoich spostrzeżeniach z podróży koleją transsyberyjską lub na Spitsbergen - skupia uwagę czytelnika w stu procentach. Ten człowiek ma dar, nie tylko tworzenia innych od wszystkich, wyróżniających się fabuł na tle sieczki dla mas, jaką głównie drukuje się dziś w Polsce, ale i wyrażania swoich myśli tak, że nawet nie zgadzając się z nimi, trzeba je pogryźć, przełknąć, zaakceptować i po prostu dzięki temu stać się mądrzejszym.

Wyznania prowincjusza, Fronda 2010, 204 strony

Strona książki na LubimyCzytac.pl