czwartek, 29 grudnia 2011

Stephen King "Historia Lisey"

Zanim ktokolwiek sięgnie po tę powieść, zachęcony opisem znajdującym się na okładce, warto wiedzieć, że “Historia Lisey” to bardzo nietypowa książka Stephena Kinga. Przypomina bardziej coś na kształt literackiego eksperymentu, zabawy, której podjął się ktoś, komu wolno - po dziesiątkach wydanych pozycji King sobie zaszalał, stworzył coś “z zupełnie innej beczki”. Książka jest trudna, specyficznie napisana i nie ma zbyt wiele wspólnego z typowymi dla autora historiami wciągającymi od pierwszej do (prawie) ostatniej strony.

Jedno jest pewne: mąż tytułowej bohaterki nie żyje. A potem zaczyna się zabawa, z której oczywiście wiele wynika, jednak przebrnięcie przez to wszystko uda się nielicznym. W każdym razie książka opowiada o tym, jak Lisey po dość długim czasie od pogrzebu decyduje się wreszcie przejrzeć rzeczy, które małżonek po sobie zostawił. Wędruje w swojej pamięci po kolejnych wydarzeniach z ich wspólnego życia, ponownie toczy rozmowy z napotkanymi wówczas ludźmi, przeżywa to wszystko jeszcze raz. Oczywiście gdzieś po drodze mamy śliczną historię o miłości, a gdzie indziej trafiamy na - jakżeby inaczej! - Coś Złego.

Nie będę kłamał - trudno jest się w tym wszystkim odnaleźć. Całość czasem jest porozrzucana niczym myśli szaleńca. Owszem, czuć gdzieś w tym wszystkim sens, jakiś wątek, który chce się poznać dalej, dowiedzieć o co chodzi, lecz jednocześnie lektura może nie tyle nuży, co męczy i w zasadzie dawałem radę zaliczyć tylko kilkanaście stron dziennie, po czym musiałem pomóc sobie jakąś inną książką, gdyż inaczej bym natychmiast spał zdrowym, mocnym snem :-)

Lisey's Story, Prószyński i S-ka 2006, 408 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 28 grudnia 2011

Robert Kirkman, Jay Bonansinga "Żywe Trupy. Narodziny Gubernatora"

Kim jest Philip Blake wie każdy, kto nie ograniczył swojego zainteresowania Żywymi Trupami do samego serialu telewizyjnego. Facet był - nie bójmy się mocnych słów - komiksowym objawieniem, arcyłotrem, Czarnym Charakterem Doskonałym. Dzięki jego obecności komiks “The Walking Dead” nabrał nowego kształtu, socjologiczny eksperyment prowadzony przez Roberta Kirkmana otarł się o sztukę, a po ostatecznym rozwiązaniu kwestii Gubernatora Blake’a poziom opowieści zaczął delikatnie opadać. Postać Gubernatora została nagrodzona najważniejszymi komiksowymi nagrodami, a fani serialu, którzy znali komiks wcześniej, lub dzięki telewizji po niego sięgnęli modlą się do swoich bogów, by producenci nie dali ciała przy przenosinach jego postaci na srebrny ekran, co niewątpliwie musi nastąpić.

Na początku obawiałem się, że książka jest tylko skokiem na kasę. Serial, choć w drugim sezonie podniósł poziom, jednak oryginałowi nie dorównuje. Ale autorzy zarabiają :-) I podczas lektury przez całkiem spory czas to uczucie miało swoje potwierdzenie. Książka jest bardzo ok, ale nie nazwałbym ją porywającą - plasuje się idealnie swoim poziomem do serialu telewizyjnego, odstając jednak wyraźnie od komiksu. Aż do czasu.

“Narodziny Gubernatora” opowiadają w zasadzie tę samą historię co komiks i serial, zmieniają się jedynie postaci. Mamy tu dwójkę braci - twardego i miękkiego, twardy dodatkowo opiekuje się córką, ponadto towarzyszy im przyjaciel. Akcja jest dokładnie taka, jaką znamy od dawna - wpierw oszołomienie i podjęcie próby przeżycia w swoim własnym środowisku, następnie wyprawa do Atlanty, gdzie ponoć istnieje jakieś centrum dowodzenia, w końcu rozpacz, gniew, wreszcie zrozumienie.

“Żywe Trupy” nigdy nie były opowieścią o krwi i flakach, nawet w tych momentach, w których mówiły o flakach i krwi. “The Walking Dead” to przede wszystkim socjologiczny eksperyment, w którym zombie to jedynie tło dla ukazania prawd o nas samych, o ludziach, jak zachowujemy się w sytuacji, gdy zabrakło kontroli, prawa i porządku. “Narodziny Gubernatora” doskonale wpisują się w taki schemat, nawet lekko zmieniając role bohaterów - w trakcie dość krótkiej historii znajdzie się miejsce i na pokazanie nowych twarzy, często brutalnych, wręcz szalonych, ale jest też czas na pokazanie zmian zachodzących w bohaterach, idących w podobnym kierunku.

Całość jest napisana dobrze i sprawnie, a czepiać się można jedynie tłumaczenia, ewentualnie redakcji czy korekty, wszystko jedno. W każdym razie trafiłem na sporo “kwiatków”, gdzie zdania były pozbawione sensu, gdy zdawało się, że bohater np. strzela do samego siebie (pomyłki z imionami postaci) i tym podobne. Trochę psuje to zabawę, wiadomo.

Końcówka książki to jednak taki majstersztyk, że ani wcześniejsza jej zaledwie “poprawność”, ani błędy nie mają znaczenia. Przez cały czas trwania lektury zastanawiałem się, jak też autorzy wybrną z sytuacji, w której ogromna większość czytelników ich książki doskonale wie, czego się spodziewać? Przecież fani komiksu znają Gubernatora Blake’a... i jego dzieło. Już myślałem, że książkę będzie można polecić głównie tym, którzy skupili się na serialu i postaci Philipa nie kojarzą - a tu TAKIE zaskoczenie. Otóż Kirkman stanął (znowu) na wysokości zadania i zaserwował nam na końcu tak piękne pomieszanie z poplątaniem, że książka z dobrej od razu stała się bardzo dobrą, zaskoczenie jest totalne. Autor znowu pokazał, że jego wiedza o ludzkiej psychice jest imponująca, i jedyne, czego pragnie czytelnik po zamknięciu książki, to wrócić do komiksu - i to nie do Ricka Grimesa i jego rzewnej historii, a właśnie do Philipa Blake’a, Gubernatora Blake’a, postaci nie tylko szalonej, ale przede wszystkim tragicznej.

The Walking Dead. Rise of the Governor, Sine Qua Non 2011, 364 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 25 grudnia 2011

Stephen King "TO"

“TO” jest powieścią, której nigdy nie zapomnę. Po pierwsze dlatego, że książka autentycznie straszy. Po drugie dlatego, że King (znowu) pokazuje bohaterów tak wspaniale skonstruowanych, że poznawanie ich historii jest (przeważnie) bardzo zajmujące. Po trzecie - nigdy nie zapomnę “TEGO” z powodu rozczarowania, jakie przeżyłem gdy skończyłem 2/3 książki i zacząłem zbliżać się do końca.

Akcja książki dzieje się w słynnym już, fikcyjnym miasteczku Derry w stanie Maine. Tu warto dodać, że w zasadzie “TO” jest matką wszystkich książek o Derry, warto się z “TYM” zapoznać przed sięgnięciem po kolejne, z tą miejscowością mające wiele wspólnego, jak chociażby "Bezsenność", "Łowca snów" czy nawet najnowszą "Dallas ‘63". W każdej z nich mniej lub bardziej akcja nawiązuje do wydarzeń znanych z “TEGO”. Nigdy w stopniu nie pozwalającym na dobrą zabawę, ale zabawa będzie jeszcze lepsza, gdy dowiemy się co też działo się w 1958 roku dokładnie, skąd się wzięła powódź w latach osiemdziesiątych i tak dalej. Dodamy sobie w ten sposób klimatu.

“TO” opowiada o grupie przyjaciół, którzy pod koniec lat sześdziesiątych ledwo co przekroczyli dziesiąty rok życia. Mamy tu do czynienia z ciekawostką w sposobie prezentacji akcji - równolegle obserwujemy wydarzenia z 1958 roku oraz z 1985, kiedy ci sami bohaterowie ponownie, po latach zawitali do Derry. Znowu w celu zmierzenia się z “TYM”. Wydarzenia się przeplatają, często jeden rozdział przechodzi w kolejny, lecz rozgrywający się ćwierć wieku wcześniej (bądź później).

Podaruję sobie próby określenia bez spoilerowania TEGO. Zaznaczę jedynie, że TO bywa przerażające, szczególnie gdy czytelnik spróbuje odnaleźć siebie samego z czasów, gdy sam miał lat jedenaście czy coś koło tego. King nazywany jest Mistrzem nie bez powodu, więc umieszczenie siebie samego wśród bohaterów jest banalnie proste, a lektura natychmiast robi się klaustrofobiczna, klimat jest potwornie ciężki, a wydarzenia tu opisane są autentycznie straszne.

Sytuacja zachwytu nad “TYM” trwała do połowy powieści. Potem nagle do głosu doszedł ten King, którego znam z m.in. "Bastionu" czy “Łowcy snów” - zacząłem cierpieć na nadmiar informacji o postaciach. Lektura zaczęła się dłużyć, była wręcz nudna. Autor oddala moment, w którym czas na konfrontację czy wyjaśnienia, bawiąc się kolejnymi przetasowaniami w przeszłości i teraźniejszości, odkrywając coraz to nowsze karty wydarzeń, niestety coraz słabsze, coraz bardziej psujące historię. Ale najgorsze dopiero przed nami, bowiem na sam koniec powieści przychodzi ten King, którego pamiętamy z "Lśnienia" i "Ręki mistrza", lecz w “TYM” jest jeszcze bardziej destruktywny. To, co prezentuje na końcu, sposób, którym wyjaśnia istotę TEGO jest tragiczny. Dla mnie wręcz nie do przyjęcia. Zakończenie “TEGO” to prawdopodobnie największe literackie rozczarowanie, jakie przeżyłem w życiu. Nigdy bym się nie spodziewał, że autor może aż tak odlecieć w swojej wyobraźni, by z realnej grozy zrobić równie autentyczną groteskę, a przez zupełnie zbędne dodanie elementów “kosmicznych” kompletnie zniszczyć wspaniałe dzieło, jakim książka była przez pierwsze 2/3 swojej objętości. To, co King tu przygotował jest po prostu trudne do opisania, w głowie się nie mieści, jak mógł tak zepsuć coś, co zdawało się być tak dobre.

Trudno wystawić ocenę wyrażoną cyfrą. Jest to książka jednocześnie genialna i beznadziejna, w której to, co najbardziej w Kingu lubię spotyka się z tym, czego w Jego prozie nienawidzę. Przekolorowane zakończenie, gigantyczny fajerwerk, którego nawet hollywood by nie zaakceptowało, uderza o wiele bardziej niż w “Lśnieniu”, bowiem “TO” jest też od “Lśnienia” o wiele bardziej wciągające, ale i przerażające. Zatem jednoznacznej oceny książki nie będzie, bowiem zasługuje ona zarówno na 9/10, jak i na 1/10.

It, Albatros 2009, 1104 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 18 grudnia 2011

Stephen King "Dallas '63"

Najnowsza powieść Kinga jak zwykle okazuje się być czymś o wiele, wiele większym niż zapowiadają słowa zachęcające do kupna, wydrukowane na wewnętrznej stronie okładki. Podróż w czasie, by ocalić prezydenta Kennedy’ego? Jasne, o tym właśnie “Dallas ‘63” opowiada. Tak gdzieś w jednej piątej swojej objętości. Bo reszta to po prostu genialna powieść o zwykłym człowieku, jego pasjach, miłości i odpowiedzialności.

Warto dodać, że nie jest to horror. Owszem, w pewnych momentach wyraźnie widać, że Kinga zawsze coś w tym kierunku ciągnie; bohater przenosi się nie do 63. roku, tylko do 58., kilka lat musi minąć, nim zamach się odbędzie, w tej chwili Kennedy jest zaledwie senatorem. Ale dziwnym trafem w roku 1958 toczył się spory fragment powieści “To”, której akcja rozgrywała się w Derry, w Maine (bo gdzieżby indziej...), i do Derry oczywiście nasz bohater zawędruje, a klimat momentalnie zrobi się bardzo ciężki. Jednak poza tego typu wyjątkami “Dallas ‘69” z grozą w typowym znaczeniu niewiele ma wspólnego. I bardzo dobrze, bo znając genialne powieści Mistrza, jak choćby “Lśnienie”, czy z nowszych “Ręka mistrza” wiem, że ich końcówki rozczarowują... właśnie swoją nieco przekolorowaną grozą. A tu jest od samego początku do końca idealnie. Fabuła, mnogość postaci autentycznych, także te fikcyjne oraz dbałość o zachowanie przejrzystości wydarzeń, ale zarazem wprowadzenie mnóstwa wątków dodatkowych - wszystko to potrafi zwalić z nóg. Autor tak wspaniale łączy ze sobą kolejne wydarzenia, że czytelnika chwilami może ogarnąć oszołomienie. Jak On to zrobił, kurde balans? Prawie dziewięćset stron genialnej rozrywki bez wad - oto Stephen King na jakiego czekałem, normalnie nie ma się do czego przyczepić :-)

To zdecydowanie jedna z pięciu najlepszych powieści jakie czytałem w życiu.

11/22/63, Prószyński i S-ka 2011, 858 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 14 grudnia 2011

Marcin Ciszewski "www.1939.com.pl"

Całkiem sporo polskich autorów zabawiało się z historią alternatywną Polski, ze szczególnym uwzględnieniem czasów drugiej wojny światowej. O ile jednak Andrzej Pilipiuk wybrał formę opowiadania, a Sebastian Uznański poszedł w kierunku powieści z większą dawką filozofii, a mniejszą akcji, tak Marcin Ciszewski wybrał akcję właśnie. Autor wydaje się być wielkim fanem wojskowości czy też militariów, bowiem z każdej strony książki widać jego pasję.

Bohaterem jest 36-letni podpułkownik Wojska Polskiego, który ostatnimi czasy średnio się czuje w swoim otoczeniu. Nim jednak podejmie decyzję o opuszczeniu wojska, trafia mu się propozycja, której nie był w stanie odrzucić. Ma nią być wyprawa do Afganistanu, lecz jego zgoda nie wynika wcale z chęci walki, a z zupełnie innego powodu...

W wyniku spisku oraz działania niebywałej wręcz technologii cały batalion przenosi się do 1939 roku. Jest akurat pierwszy września. Wszyscy wiemy, co to oznacza. Akcja książki opisuje podejmowane działania podpułkownika w celu walki z nazistami, zajmuje się także próbami wyjaśnienia podróży w czasie i odnalezienia sposobu powrotu do roku 2007.

Ciekawe jest, że nim cofniemy się w czasie mija całkiem spora część lektury. Poznajemy bohaterów, stworzonych niczym ze “Złota dla zuchwałych”, grupę dobrych przyjaciół, specjalistów w swoim fachu, zgraną paczkę. Niektóre jednak wydarzenia, które im się przytrafiają są dość... dziwne. Mimo usilnych prób nie potrafiłem sobie wyobrazić sceny walki z gangsterami-przemytnikami, którą zakończyła regularna bitwa z użyciem broni palnej. Jakoś mi to nie pasuje w naszym kraju. Podobnie pojawiające się w tle love story - uczucia między bohaterem i jego towarzyszką są może i przepiękne, jak to z miłością bywa, ale wykonanie wywołało u mnie wielkie zdziwienie, zaskoczenie. Wydarzenia przeczą wszystkim antyszowinistycznym wyobrażeniom o kobietach w armii, jakich można nabrać oglądając dokumenty z wojska, gdzie kobiety są równorzędnymi partnerami dla mężczyzn. Bezradność kobiety-żołnierza jest chwilami wręcz krępująca.

Nie brakuje jednak także momentów, gdzie autor świetnie się bawi, a czytelnik razem z nim. Dialogi bywają naprawdę dobre (szczególnie w momencie czystej akcji), wspólnota braci broni jest ukazana w całej okazałości, także ludzka podłość i prymitywizm odmalowane są zgodnie z rzeczywistością. Na szacunek zasługuje według mnie też wybrnięcie z kwestii podróży w czasie - autor jakby doskonale zdając sobie sprawę, że to już było ze sto razy, nie stara się odkrywać Ameryki, całą sprawę wyjaśnia prosto, wręcz: prostacko, za to z zaangażowaniem skupia się na efekcie przeniesienia się z doborowym i konkretnie wyposażonym batalionem ponad sześćdziesiąt lat wstecz.

Nie ma sensu ukrywać, że cała historia pokazana w “www.1939.com.pl” jest tylko pretekstem do zabawy w wojnę, która wielu mężczyznom (a i niektórym kobietom) nigdy się nie znudzi. Autor z pasją opisuje liczne działania wojenne, prowadzi bitwy, zastanawia się nad taktykami, kombinuje posiłkując się wiadomościami zebranymi z historii. Dla maniaków wojska i akcji tego typu pozycja idealna, dla fanów rozrywki już nieco słabsza (jednak sprawa z kobietą z przeszłości mocno psuje zabawę), tak czy siak jednak warta polecenia, zaangażowanie Marcina Ciszewskiego robi wrażenie.

www.1939.com.pl, Fabryka Słów 2008, 334 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 9 grudnia 2011

Walter Isaacson "Steve Jobs"

Steve Jobs sobie wymyślił, że jego biografię, prawdziwą, autoryzowaną, pełną faktów a nie domysłów i prywatnych opinii powinien napisać specjalista. Jego wybór padł na Waltera Isaacsona, autora biografii m.in. Einsteina, Kissingera i Franklina. Steve’owi się nie odmawia, także z czasem pisarz się zgodził.

Do myślenia daje rok, w którym założyciel i prezes Apple zgłosił się do biografa po raz pierwszy: 2004. Dziś dobrze wiemy, co ta data oznaczała - Jobs właśnie się dowiedział o swojej chorobie, raku trzustki. Nim jednak Isaacson usiadł do pracy minęło kilka lat.

Książka jest oparta na ponad czterdziestu wywiadach z Jobsem oraz wszystkimi, którzy byli ważni nie tylko dla niego czy dla Apple, ale w ogóle dla technologii cyfrowej. Autor rozmawiał zarówno z przeciwnikami, jak i przyjaciółmi Steve’a, a efektem jest ponad siedmiuset stronicowa cegła opowiadająca jak naprawdę z Jobsem było. Od samego początku, do roku 2011, gdy praca nad biografią została ukończona, i zaledwie miesiąc przed jej przewidywaną premierą Steve Jobs zmarł, po imponująco długiej walce ze śmiertelną chorobą.

Książka jest doskonała, nie tylko z powodu umiejętności pisarza, nie tylko z powodu historii, którą opowiada. A Jobs miał życie tak charakterystyczne, tak nietypowe, że jest o czym pisać. Jest doskonała głównie dlatego, że opowiada o Jobsie dokładnie w taki sposób, w jaki Steve nigdy nie chciał o sobie mówić, od jakiego się odcinał. Mówi bowiem prawdę o nim i jego życiowej postawie, pełnej gniewu i histerii, płaczu i braku empatii, o człowieku wręcz okrutnym, ba, nawet podłym. Jednocześnie pokazuje nam żywot osoby przepełnionej pasją do wszystkiego, co dla niej ważne - w tym wypadku jest to szeroko rozumiana technologia oraz dbałość o detale, o projekt, o wygląd. Życie Jobsa, jego kolejne decyzje, poglądy dla wielu mogą być prawdziwą inspiracją, tego faceta nie trzeba nawet oglądać na kolejnych prezentacjach, wystarczy poczytać co ma do powiedzenia i poznać, jakimi zasadami się kierował przy projektowaniu kolejnych produktów, by móc odczuć jego ogromną pasję, zaangażowanie, wręcz miłość do kreacji.

Jest to pozycja bardzo krytyczna. To nie jest pean pochwalny dla Jobsa, wręcz przeciwnie. Można nieraz odnieść wrażenie, że nie był to człowiek zrównoważony, że jego sposób myślenia i postępowania graniczył często wręcz z chorobą psychiczną, autyzmem czy Aspergerem. Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia - sposób, jakim kierował firmą Apple przypomina żelazną dyktaturę, władzę absolutną, gdzie każda napotkana osoba jest albo debilem, albo geniuszem. Dzięki temu, i dzięki niebywałej charyzmie Steve’a powstało tyle wspaniałych produktów, które dla wielu są niezrozumiałe, dla wielu nie do przyjęcia, ale jedno jest pewne: są wyjątkowe.

Steve Jobs, Insignis 2011, 700 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 8 grudnia 2011

Jennifer Lynch "Sekretny dziennik Laury Palmer"

Zabójstwo Laury Palmer było punktem wyjściowym jednego z najdziwniejszych, a jednocześnie najciekawszych seriali telewizyjnych jaki miałem okazję zobaczyć. Do dziś można się zastanawiać do jakiego gatunku ów serial można by zaliczyć - jeszcze thriller, już horror, fantastyka z dreszczykiem, czy może po prostu zapis tego, co statystycznie rzecz biorąc często się przytrafia, ale rzadko się o tym mówi? Nie ważne - rzecz była autentycznie wybitna, i nawet jeśli drugi sezon był nieco nadmuchany, trzeba oddać sprawiedliwość twórcom - duet David Lynch i Kyle MacLachlan spisał się świetnie, tworząc opowieść skonstruowaną w tak przemyślny sposób, że nawet dziś, po dwudziestu latach w ogóle się nie zestarzała.

Na fali serialu powstały kolejne produkty, jak to w kapitaliźmie bywa. O ile jednak jakość filmu fabularnego jest dyskusyjna, tak książka, napisana przez córkę reżysera, stoi na niezłym, według mnie, poziomie. Z tym, że trzeba sobie uzmysłowić jedną, podstawową rzecz: to jest wypełniona brutalnym seksem powieść tylko dla dorosłych, którzy mają specyficzne podejście do rzeczywistości. Krótko mówiąc: bawić się będą w miarę dobrze jedynie ci, którzy zdają sobie sprawę z brudu otaczającego nas świata, w którym im łagodniej ktoś wygląda, im jest milszy i lepszy dla innych, tym większym okazuje się być zboczeńcem, zwyrodnialcem, psychopatą.

Jak tytuł wskazuje, mamy do czynienia z pamiętnikiem Laury Palmer. Otrzymuje go w wieku dwunastu lat, lecz mylić będzie się ten, kto stwierdzi, że pewnie z początku będzie to zapis codzienności małej dziewczynki. Już drugi wpis bowiem kończy się słowami, które autentycznie niejednemu zmrożą krew w żyłach: “mam nadzieję, że BOB nie przyjdzie dziś w nocy...”.

To, co przeżywa Laura Palmer jest nie do opisania. To straszne, przerażające wręcz wydarzenia, genialnie komponujące się ze wszystkim, co w trakcie dwóch sezonów serialu odkrył agent Dale Cooper. Brud, jakim pokryte jest życie małej dziewczynki jest odrzucający; autorka robi co tylko w jej mocy, by pokazać i wyjaśnić wszystkie kwestie, które doprowadziły Laurę do tego stanu, w którym zakończyła swój żywot. Tego samego stanu, w który nie był w stanie nikt uwierzyć, że młoda dziewczyna może być taką...

Laura opowiadając pamiętnikowi o swoich kolejnych przeżyciach czasem wspomina też o znanych nam z serialu postaciach. Nie tylko tych negatywnych, z którymi - z oczywistych względów - miała do czynienia najwięcej. Wspomniany zostaje i szeryf Truman, i Pieńkowa Dama oraz cała reszta bohaterów, mających swoje problemy. Można poczuć się jak wśród starych znajomych.

Książka zupełnie tak, jak serial, miesza w głowie, zostawiając czytelnika z mnóstwem pytań. Córka reżysera stanęła na wysokości zadania, bardzo dobrze wywiązując się z powierzonej jej roli. Czytać książkę można tylko i wyłącznie po obejrzeniu serialu, jest bardzo przyjemnym uzupełnieniem tej niesamowitej historii. Warto też zastanowić się nad umieszczeniem jej w jakimś trudno dostępnym miejscu - nawet nie chcę myśleć o spustoszeniu, jakiego dokonała by w głowie młodszego czytelnika, lepiej zamknąć ją gdzieś na klucz. Albo kilka kluczy.

The Secret Diary of Laura Palmer, FIS 1990, 207 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Robert J. Szmidt "Apokalipsa według pana Jana"

Swego czasu zachwycałem się opowiadaniem Roberta J. Szmidta “Polowanie na jednorożca”, a potem narzekałem, jak to autorowi udało się zmarnować ogromny potencjał doskonałego pomysłu w powieści ukazującej dalsze losy bohaterów. W przypadku “Apokalipsy według pana Jana” nie jest aż tak źle, jak w “Polowaniu...”, ale schemat niestety zdaje się być podobny.

Prolog do książki to zarazem według mnie jej najlepszy fragment. Traktowany jako odrębna całość okazuje się być świetnym opowiadaniem, opisującym jakim sposobem doszło do rozegrania się na świecie klasycznej apokalipsy oraz co z niej wynikło konkretnie na ziemiach polskich, a jeszcze bardziej konkretnie w jedynym i niepowtarzalnym mieście Wrocławiu. Bohaterowie, gdy wreszcie wyszli z bunkrów, zobaczyli widok przerażający, miasto opanowane przez ludzi potężnie zdeformowanych, chorych na choroby popromienne, ale jednocześnie sprawnie zorganizowanych i tworzących coś na kształt początkowej państwowości. Przewodzi im główna postać powieści, niejaki Pan Jan.

I kiedy lektura robi się niebywale interesująca, gdy autor pokazuje świat twardy, w którym do władzy doszła osoba jednoznacznie negatywna, ale jednocześnie pełna specyficznego uroku, o zdecydowanych poglądach, które choć brzmią utopijnie, to jednak powodują u czytelnika uśmiech i doping... wtedy nagle mamy koniec prologu, i od pierwszych akapitów kolejnej części książki rozpoczyna się powolny, ale sukcesywny spadek poziomu lektury.

"Apokalipsa według pana Jana" z jednej strony ukazuje tytułowego bohatera, którego naprawdę można polubić i podziwiać, jednocześnie ciesząc się, że nie mamy z nim do czynienia osobiście. Facet jest błyskotliwy i inteligentny, ale przez cały czas, do samego końca można się zastanawiać na ile jego kolejne czyny dyktowane są mądrością, a na ile... może nawet szaleństwem? Robert J. Szmidt doskonale się spisuje, ani razu nie stając po stronie swojego bohatera; nawet przez moment nie odczuwamy, że wszystkie kolejne przepisy i prawa, jakie Pan Jan wprowadza są wynikiem urazów autora czy obrazem Jego światopoglądu. Co zaznaczam, bo koledzy pisarze z Fabryki Słów mają niezdrowy zwyczaj "nauczania" czytelników własnego, spaczonego obrazu rzeczywistości, co u mnie powoduje odruch wymiotny i natychmiastowe odłożenie książki. A Robert J. Szmidt bawi się, pokazuje pewne próby polepszenia świata, do końca jednak zachowując dystans. Nie sposób autorowi nie kibicować i rozmyślać na ile dany motyw by się sprawdził w rzeczywistości.

Z drugiej strony książka wraz ze swym biegiem staje się coraz mniej “typowo postapokaliptyczną”, coraz rzadziej opowiada o zmianach na świecie i w społeczeństwie, coraz częściej natomiast na plan pierwszy wysuwa się czysty militaryzm. Kolejne armie i dowódcy, kolejne problemy: wpierw walka z bandami rabusiów, potem zmagania z innymi ośrodkami władzy tworzącymi się na terenie dawnej Rzeczypospolitej czy poza nią. Dla fanów tego typu akcji powieść będzie czystą przyjemnością, gorzej z tymi, których opisy potyczek i batalii, rodzajów broni oraz sprzętu nie podniecają ;-) Ogólnie rzecz biorąc bawiłem się dobrze, na pewno lepiej, niż przy wspomnianych "Kronikach Jednorożca", ale prolog obiecywał o wiele, wiele więcej, niż dostałem, i niestety jestem jednak dość rozczarowany całością.

Apokalipsa według pana Jana, Ares2 2003, 256 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 4 grudnia 2011

Mario Puzo "Dziesiąta aleja"

"Dziesiąta Aleja" opowiada o kolejnych losach rodziny, jednej z wielu o włoskim rodowodzie zamieszkujących okolicę wokół tytułowej ulicy. Całość jest opowiedziana z wyraźnym wyróżnieniem postaci żony i matki, Lucii Santy, niepiśmiennej kobiety walczącej z dnia na dzień o dobry byt dla swoich najbliższych.

Książka nie zawiera szybkiej akcji ani drugiego dna - rzeczywiście jest tylko o kolejnych dniach, codziennych problemach, na które składa się brak pieniędzy, przeróżne nieszczęścia, choroby, coraz głupsze przepisy, w końcu także ekonomiczny kryzys i wojna. Nie jest to także powieść, w której autor prezentuje nam postaci obdarzone ambicją czy żyłką do interesów - nie obejrzymy wspinania się po drabinie społecznej na coraz lepsze i ważniejsze stanowiska. Jest to zapis, pokazujący jak wyglądało życie włoskich imigrantów po przybyciu do Ameryki.

Można się dużo dowiedzieć o włoskich rodzinach i ich charakterystycznym sposobie myślenia, honorze, ale także temperamencie i podejściu do rzeczywistości. O kłopotach, w które wchodzili z własnej winy oraz jak sobie z nimi radzili, jak wychowywali dzieci oraz traktowali najbliższych. Dobrze się książkę czyta, choć przed sięgnięciem po nią warto pamiętać, że nie jest to powieść pełna akcji, nie posiada także zbyt wielu wątków, nie można jej postawić ani obok "Ojca chrzestnego", ani obok "Głupcy umierają".

The Fortunate Pilgrim, Albatros 2005, 320 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 1 grudnia 2011

Andreas Eschbach "Video z Jezusem"

Andreas Eschbach wydaje mi się być pisarzem, który ma dość konkretne, “twarde” podejście do kościoła, szczególnie katolickiego. Jego powieść "Gobeliniarze" zajmowała się w dużej mierze religią jako taką właśnie, a poglądy autora były widoczne także w powieści dotyczącej zupełnie innego tematu, "Bilion dolarów".

Należę do tych czytelników, którzy lubią otwarte podejście do kwestii wiary samej w sobie, a także eksperymentów i rozważań na temat katolicyzmu. Znając podejście autora do tematu obiecywałem sobie wiele po “Video z Jezusem”, niestety chyba zbyt wiele.

Powieść opowiada o niezwykłym znalezisku jakiego dokonano na terenie Izraela. Odnaleziono kości człowieka, który trzymał niezwykłą rzecz: instrukcję obsługi kamery video. Niezwykłość odkrycia polega na tym, że nie ma najmniejszych wątpliwości, że kości leżą tu od około dwóch tysięcy lat. Skąd zatem instrukcja sprzętu, który nie tylko nie pasuje do tamtych czasów, ale także do naszych? Jak się bowiem okazuje, kamera jeszcze nie powstała, będzie gotowa dopiero za trzy lata...

Mamy kilku bohaterów. Pierwszym z nich jest pisarz science fiction, szybko zawołany na miejsce przez potężnego biznesmena, kolejną ważną postać. Do tego dochodzi jeszcze młody mężczyzna, który odkrył znalezisko, dość ciekawy bohater, ambitny człowiek, pracujący dla zabawy i przygody, a nie pieniędzy. Pisarz wraz z biznesmenem podejmują próbę odnalezienia wszystkich możliwych wytłumaczeń zjawiska i dochodzą do przeróżnych wniosków.

Brzmi ciekawie, nawet bardzo ciekawie. Rzeczywiście; momentami rozważania pisarza są zajmujące, ale niestety podane w taki sposób, że nie są w stanie zawalczyć o pełną uwagę czytelnika, który z każdą kolejną stroną popada w coraz większe otępienie. Eschbach tworzy niestety bardzo typową fabułę, wszystko co się dzieje dookoła zaczyna szybko przypominać powieść sensacyjną w stylu “Kodu Leonarda da Vinci”, i to nie jest komplement. Nie mam nic do “Kodu...”, po prostu ta powieść obiecywała co innego. W dodatku jak na sensację z elementami thrillera akcja toczy się za wolno, a zabawie przeszkadza coraz większe rozczarowanie - ja naprawdę się spodziewałem i liczyłem na książkę odważnie podejmującą temat religii i wiary, w której jasno i klarownie zostaną ukazane wszystkie wady kościoła katolickiego i jego trwających od dwóch tysięcy lat manipulacji. Gdzie Jezus mógłby zostać przedstawiony jako... bo ja wiem? Ofiara ludzkiej podłości? Zwykły, odważny człowiek? Cholera, a niechby to była nawet głowa licznej rodziny albo szef jakiejś szemranej organizacji, w końcu w książkach wolno wszystko. A autor jakby się tematu w pewnym momencie wystraszył...

Jego wnioski dotyczące postaci Jezusa są bardzo standardowe, bardzo grzeczne i poukładane. Pewnie, że są do zaakceptowania, ale... zapowiadało się na coś więcej. Podobnie w kwestii kościoła - nie dowiemy się niczego nowego, pisarz powiela słowa setek twórców i filozofów przed nim. Sama końcówka powieści z kolei wygląda tak, jakby Eschbach sam się w tym wszystkim pogubił i nie potrafił zdecydować czy w końcu pisze science fiction, czy sensację, czy thriller.

Wydaje mi się, że mogło być z tego świetne opowiadanie, ale powieść wyszła średnia, nie tylko rozczarowująca pod względem obiecywanej treści, ale też po prostu nudna, monotonna, wcale nie odkrywcza. Szkoda.

Das Jesus Video, Solaris 2004, 600 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 28 listopada 2011

Stephen King "Mroczna Wieża I. Roland"

O “Rolandzie”, jak i o całej “Mrocznej Wieży” napisano już tyle, że cykl w oczach wielu czytelników urósł do rozmiarów wprost przerażających. Opus magnum Stephena Kinga, jednego z najpoczytniejszych pisarzy naszych czasów, określane tymi słowami nie tylko przez fanów, ale i samego autora. Rzecz powstawała na przestrzeni trzydziestu lat, co stanowi całe jedno pokolenie czytelników, ponadto przez tyle czasu z pewnością zmieniał się styl autora i jego podejście do pisania... co doskonale widać po grubości kolejnych tomów, mógłbym dodać, gdybym był złośliwy ;-)

Przed lekturą właściwą autor serwuje nam konkretny wstęp, w którym przyznaje się do popełnienia licznych zmian w stosunku do oryginalnego tekstu “Rolanda” sprzed lat. Opowiada także, w niebywale ciekawy sposób o przeróżnych aspektach pisania czegoś, co od samego początku miało być dla niego dziełem WIELKIM. Dorzuca kilka ciekawych anegdot dotyczących odbioru kolejnych tomów, w tym opisuje reakcje ludzi na czas, w jakim rzecz powstaje. Z właściwym sobie delikatnym i pełnym uroku lekceważeniem czytelnika tworzy grunt pod treść właściwą... i trzeba przyznać, że to świetny pomysł. Czytelnik jest przygotowany i, sorry za słowo, ale pasuje idealnie: napalony na “Mroczną Wieżę”, pierwsze pół książki łyka od razu, mimo że akcja nie każdemu przypadnie do gustu.

Treść książki idealnie oddaje jej pierwsze zdanie: “Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim”. A potem czytelnik zostaje wrzucony w świat postapokaliptyczny, w którym przez cały czas trwania powieści otrzymujemy coraz więcej pytań, i praktycznie zero odpowiedzi. Cóż to za świat? Skąd pochodzą kolejni bohaterowie, bo widać, że z kompletnie różnych miejsc? Na czym polega związek z tym światem, który znamy my? Kim jest rewolwerowiec, a przede wszystkim: kim jest człowiek w czerni? Lektura jest bardzo męcząca, ale nie w sensie: słaba, nic z tych rzeczy. Męczy przedzieranie się przez to, co się dzieje naprawdę z tym, co się działo kiedyś oraz tym, co się dzieje w głowie bohatera. Po prostu niewiele wiemy, i nic nie wskazuje na to, byśmy szybko mieli się dowiedzieć czegokolwiek. A jednak, powoli znajdujemy światełka w tunelu, nieduże płomyki wiedzy, które okazują się być wystarczającymi dla dalszej lektury i pragnienia poznania kolejnych trudnych fragmentów. “Roland” bowiem dzięki swej trudnej konstrukcji, a także dzięki ogólnemu nastrojowi powieści posiada naprawdę dobry klimat, i choć męczy, to także w jakiś sposób przyciąga.

Książce też bardzo przydaje się nazwisko autora i jego status. Czytelnik jest przekonany, że dokądś dążymy, że jest cel. Że King wie, co robi, nawet jeśli w przedmowie sam twierdzi, że nie jest tego do końca taki pewien. Kolejne opowieści z przeszłości Rolanda zaczynają się układać na pewno nie w całość, ale w jakiś początek, i książka ostatecznie jest całkiem niezłym prologiem do kolejnych tomów. Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić czytelnika, który zdecydowawszy się na dobrnięcie do ostatniej strony nie chciał sięgnąć po kolejną część. Może nie od razu, może nie tego samego dnia, ale wkrótce - to jedyne naturalne uczucie.

The Gunslinger, Albatros 2011, 272 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 27 listopada 2011

Håkan Nesser, Barbarotti, tom 3. "Drugie życia pana Roosa"

Trzecia opowieść Håkana Nessera o inspektorze Barbarottim pod wieloma względami przypomina tom pierwszy. Ponownie bowiem sam policjant zdecydowanie schodzi na dalszy plan wydarzeń, pojawiając się na scenie dopiero po wielu rozdziałach poświęconych tytułowemu panu Roosowi, który jest postacią tak przeciętną, że aż niezwykłą przez swą zwyczajność.

Niebawem kończący 60 lat Valdemar Roos to spełnienie koszmaru większości mężczyzn wkraczających dopiero w zaangażowane, rodzinne życie. Każdy bowiem ma pewne plany, marzenia. Nawet jeśli nie mamy w głowie obrazu tego, jak konkretnie nasza przyszłość będzie wyglądała, na pewno mamy obraz tego, jakiej przyszłości nie chcemy. Druga żona, zero kontaktu z dziećmi, mieszkanie z osobą przypadkową niemalże i jej dwiema dorastającymi córkami, nigdy nie przepuszczającymi okazji by coś zdobyć, coś wziąć, nie trapiąc się jednak dawaniem w zamian. Nic więc dziwnego, że gdy Valdemarowi trafia się ślepy los, zwykłe szczęście, niejako podświadomie podejmuje decyzję o odmianie swojego żywota. Zaczyna się skromnie, od zakupienia chaty głęboko w lesie. A potem do akcji wkracza po prostu życie ze swoją nieprzewidywalnością, brakiem logiki, ale nie można powiedzieć, że także z brakiem sensu, jak się okaże.

Oglądając kolejne dni, które Valdemar dzieli na udawanie przed rodziną siebie samego i odkrywanie uroków wolności, podczas których poznaje młodą dziewczynę, do której natychmiast zaczyna czuć coś na kształt uczuć ojcowskich, ogarnia czytelnika przerażające w swej mocy napięcie. To jest kryminał, którego bohaterem jest inspektor Barbarotti, mający do czynienia z przestępstwami, morderstwami, wręcz zbrodniami. Wiadomo, że cała ta sztucznie stworzona przez tępy los sielanka trzaśnie, rozwali się z hukiem. Håkan Nesser jednakże znowu udowadnia, jak sprytnym potrafi być twórcą - prowadzi akcję w taki sposób, że nic do końca nie jest jasne i nawet, gdy wreszcie pojawia się Barbarotti, choć wiemy więcej od niego, trudno jest przewidzieć dalsze losy bohaterów.

Całość, podobnie jak "Człowiek bez psa", napisana jest w charakterystyczny sposób, pełen szczegółów, niebywale wręcz dokładny, ale jednocześnie w takim tonie, że o ewentualnym znużeniu nie ma mowy, mimo że książek opowiadających o samotności, niezrealizowanych marzeniach i braku sensu w życiu znamy setki. Wszystko to jest chwilami bardzo depresyjne, ciężkie, ale jednocześnie interesujące i realistyczne.

Sporym plusem powieści, podobnie jak jej poprzedników, jest traktowanie bohatera, inspektora Barbarottiego. To zwykły gliniarz, bardzo przeciętny, nie mający żadnych specjalnych umiejętności detektywistycznych, ani zresztą żadnych innych. Dzięki temu książki są tak wciągające - Nesser nie obrazi naszej inteligencji nagłym zwrotem akcji, odkryciem wywołanym dedukcją czy innym przejawem inteligencji. Wręcz przeciwnie, widać jak wielkie znaczenie w pracy policjanta ma także szczęście, zwykły los. Zresztą nie tylko policjanta, bo każdego człowieka, także zmęczonego szarością otaczającego go świata Valdemara Roosa, któremu los udowodnił, że czasem na odnalezienie sensu istnienia trzeba czekać aż sześćdziesiąt lat.

Berättelse om herr Roos, Czarna Owca 2011, wydanie elektroniczne: 367 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 26 listopada 2011

Stephen King "Bezsenność"

“Bezsenność” jest kolejnym przykładem na to, że King jest tak samo pisarzem świetnym, jak dziwnym. Zaczyna się jak zwykle bardzo dobrze, by potem stopniowo, krok po kroku opadać, aż wreszcie czytelnik odlicza ile stron mu zostało do końca odczuwając po pierwsze znużenie, a po drugie nawet... zażenowanie?

Bohaterem jest starszy mężczyzna, siedemdziesięciolatek. Ralph właśnie pożegnał się z żoną, którą zabił złośliwy nowotwór mózgu. Kilka tygodni przed jej śmiercią przestał dobrze sypiać, i sytuacja ta trwa, doprowadzając go do rozpaczy. O ile zasnąć potrafi, tak budzi się codziennie coraz wcześniej, odczuwając potężne zmęczenie, lecz nie senność. Jego życie zaczyna przypominać koszmar na jawie, zwłaszcza, że pewnego dnia doświadcza czegoś, co każdy by wziął za objaw choroby psychicznej. Zauważa, że ludzie posiadają swoje aury, których kolor odpowiada ich emocjom, nawet zamierzeniom. A jakby tego było mało, widzi także dziwne kreatury przechadzające się wśród śmiertelników ze skalpelem lub nożyczkami, wyglądające jak małe “doktorki”...

Do momentu ujrzenia owych istot książkę naprawdę czyta się nieźle. Akcja krąży wokół starego jak świat tematu aborcji. Ktoś w miasteczku Derry w stanie Maine (bo gdzieżby indziej?) zaprosił na spotkanie działaczkę Susan Day, zwolenniczkę prawa do wyboru. Na długo przed datą jej przyjazdu w mieście narasta tak wielkie napięcie, że po chwili King prezentuje nam absolutnie autentyczne, boleśnie prawdziwe ludzkie zachowania, które są jak zwykle w jego powieściach ogromnym plusem lektury. Pojawiają się kolejne organizacje o typowo chrześcijańsko-fanatycznych nazwach jak “Chleb Nasz Powszedni”, a w ramach kontry przybywają oponenci, między innymi “Lesbijsko-Homoseksualne Dzieci Jezusa”. Genialny opis społeczności ludzi prawdziwych jak ja, ty, czy nasi sąsiedzi, którzy doprowadzeni do ostateczności zupełnie nie myślą o tym co mówią, ani co robią.

Niestety motyw z “doktorkami” był dla mnie bardzo trudny do przełknięcia. Pomysł jest po prostu zbyt słaby, by być siłą książki. Znowu czytelnika może ogarnąć uczucie znużenia, sztuczności lektury, tyle stron napisanych o kompletnie niczym, zapełnione całe kartki frazami, bez których powieści nie brakłoby nic, a może zyskałaby na dynamice, która momentami tu bardzo kuleje. Jest to jedna z tych książek Mistrza, których spożycie trwa znacznie dłużej, niż zazwyczaj to bywa, ziewamy za to o wiele częściej, a gdy dobrniemy do końca odczuwamy zamiast smutku, że już po wszystkim - radość, że nareszcie się skończyło.

Insomnia, Albatros 2011, 656 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 20 listopada 2011

Andreas Eschbach "Gobeliniarze"

“Gobeliniarze” to zbiór powiązanych ze sobą opowiadań toczących się gdzieś w odległej przyszłości. Na jednym ze światów celem życia większości mężczyzn jest tkanie dywanu, splecionego z włosów ich żon i córek. Tenże dywan, gdy będzie gotowy, odsprzedany zostaje do pałacu cesarza, który w oczach swoich poddanych jest jednak znacznie bardziej bogiem, niż tylko władcą. Specyficznie pojmowana religia składa się jak zwykle z licznych obowiązków, wśród których najstraszniejszym jest możliwość posiadania przez gobeliniarza tylko jednego syna. Córek i żon może mieć wiele - tym lepiej, więcej kolorów, więcej barw znajdzie się w dywanie. Ale gdy na świat przyjdzie kolejny syn, musi zginąć z ręki ojca.

Pierwsze opowiadanie, “Gobeliniarze”, doskonale prezentuje pomysł autora, a swoim wykonaniem jeszcze bardziej zachęca do lektury. Andreas Eschbach pisze niezwykle starannie, bardzo dokładnie, można dać się porwać magii opowieści. W kolejnych tekstach na przykładzie często małych historii pojedynczych ludzi poznajemy dalsze losy cesarstwa, w którym dochodzi do znienawidzonych przez prostych ludzi zmian. Dzięki temu autor ma okazję nie tylko coraz bardziej rozbudowywać swój (wszech)świat, ale także pokazuje nam kilka bardzo dobrych historii, w których bohaterami są różni ludzie, na różnych stanowiskach, o różnych poglądach. A by nie zacząć nużyć czytelnika, zmienia się także styl kolejnych opowieści, kierując się od strony dość mrocznego fantasy w kierunku space opery.

“Gobeliniarze” to opowieść o religii i władzy - dwóch elementach, które chyba nie mogą istnieć bez siebie nawzajem. Autor przedstawiając relacje pomiędzy nimi nie waha się pokazywać wszystkich zależności, a dzięki specyficznemu językowi, który momentami brzmi niemal jak biblijny, niektórzy czytelnicy w książce mogą odkryć kilka prawd o wierze, które mogą się nie spodobać, a które wydają się być jak najbardziej prawdziwymi. Jest to jedna z tych książek, które co chwilę odkłada się na bok, przerywając lekturę i pogrążając się w rozmyślaniach nad treścią i zawartymi tu spostrzeżeniami. I obojętnie, czy z autorem się czytelnik zgodzi, czy nie, jedno trzeba mu przyznać: potrafi zmusić do myślenia.

Die haarteppichknupfer, Solaris 2006, 250 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 19 listopada 2011

Adam Przechrzta - Depozytariusz Chorągwi Archanioła, tom 2. "Białe noce"

“Białe noce” to powieść utrzymana w dokładnie tym samym tonie i klimacie, co "Chorągiew Michała Archanioła". Od samego początku do końca mamy do czynienia z powieścią, z której akcja wylewa się niczym woda z przepełnionej umywalki. Autor nie daje ani chwili na oddech, każąc swojemu bohaterowi oraz jego najbliższym wykonywać kolejne zadania: biegać, walczyć, strzelać, główkować, kombinować, myśleć, toczyć pełne zuchwałego spoufalania się dialogi oraz jeszcze raz biegać, walczyć, strzelać... A, no i oczywiście spożywać pewne ilości alkoholu, najczęściej wódki o specyficznym składzie, pitej ze szklanki, po co brudzić kieliszki? Krótko mówiąc jest to doskonałe czytadło, oferujące postaci, które można polubić oraz opisujące wydarzenia, które tak samo często będą czytelnika bawić, jak i wywoływać u niego może rzadziej smutek czy żal, ale znacznie częściej wściekłość i chęć osobistego, własnoręcznego wymierzenia co poniektórym czarnym charakterom sprawiedliwości. Najlepiej przy pomocy młotka i gwoździ.

Janusza Korpackiego zastajemy w bliżej nieokreślonym czasie od wydarzeń z poprzedniego tomu, ale raczej niedługim. Ot, tyle co zdążył się hajtnąć. Jednak już od pierwszych słów pierwszego rozdziału widać, że coś tu jest nie tak, że ktoś bawi się z naszym akademikiem w niebezpieczną grę. A potem to już leci z górki. Fabuła opowiada o poszukiwaniach zaginionej, przypuszczalnie porwanej córki jednego z największych rosyjskich oligarchów, ale jest to tylko powód do wplecenia w akcję całego mnóstwa dodatkowych smaczków i przygód, czekających na bohatera niemal na każdym kroku.

Powieść jest tylko odrobinę słabsza od “Chorągwi...”, ale to raczej norma w przypadku kontynuacji. Autor nie zaskoczył niczym nowym, za to z zadania utrzymania poziomu lektury oraz klimatu, który tak mi się podobał ostatnim razem wywiązał się doskonale. Zarówno “Chorągiew...”, jak i “Białe noce” można spokojnie położyć obok trylogii “Nocarz” Magdaleny Kozak. Wampirów co prawda nie ma, ale reszta, całe to męskie, żołnierskie życie jak najbardziej jest, i warto poświęcić wieczór czy dwa na zrelaksowanie się przy tej lekkiej, wypełnionej akcją powieści.

Białe noce, Fabryka Słów 2010, wydanie elektroniczne: 288 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 18 listopada 2011

Larry Niven "Pierścień"

Zaliczany do ścisłego kanonu science fiction “Pierścień” Larry’ego Nivena prędzej czy później trafi na półkę każdego, kto lubi ten gatunek. Nie mam najmniejszych wątpliwości - jest to książka, która obok "Kawalerii kosmosu", "Diuny", "Władców marionetek", "Fundacji", "Odysei kosmicznej 2001" czy "Wiecznej wojny" tworzy silną grupę pozycji, bez których fantastyka naukowa byłaby znacznie uboższa.
Otwierając bardzo fajnie wydaną przez Solaris książkę spodziewałem się twardej science fiction, czując lekką obawę przed lekturą, która wpierw zdobyła wszystkie najważniejsze dla fantastyki nagrody, a ponadto od czterdziestu jeden lat otrzymuje same pozytywne recenzje.

Okazało się jednak, że “Pierścień” wcale nie jest lekturą trudną. Wydaje mi się, że wszelkie zaprezentowane tu przez autora pomysły są nawet o wiele łatwiej i przystępniej wyjaśnione, niż zdarza się to zazwyczaj. A pomysłów jest wiele, jeszcze zanim dotrzemy do samego Pierścienia zostaniemy zarzuceni ciekawymi rozwiązaniami, jakie Niven sobie wyobraził w przyszłości naszego gatunku.

Książka sporo mówi o przeludnieniu, i to nie tylko na samej Ziemi i u gatunku ludzkiego. Podobne problemy mają też inne rasy tu pokazane. Gdy powieść powstawała był to chyba jeden z ważniejszych dla nauki tematów, stąd takie podejście autora. Opis codziennego życia ludzi został wielokrotnie powtórzony w różnych filmach i serialach, ruchome chodniki, portale teleportacyjne, kontrola urodzin, nagradzanie lub karanie możliwością (lub jej brakiem) posiadania dzieci... Dziś to wszystko znamy, jednak na tym etapie historii autor bez problemu utrzymuje uwagę czytelnika. Wydaje mi się, że dzieje się tak głównie dzięki systemowi, w jakim cała opowieść została utrzymana. Przypomina ona po prostu powieść przygodową, w której pojawia się pewien cel, w związku z czym musi się utworzyć także drużyna śmiałków, do zbadania tego celu. Także wszystko, co poznamy na temat niebywale długiego życia ludzi, technologii, jaka jest w ich posiadaniu, historii, która doprowadziła do tego, czy ludzie są jedną z najbardziej pokojowo nastawionych ras(!?) jest w tle opowieści właściwej, a jest nią wyprawa w nieznane. Dosłownie.

Autor zadbał o to, by rasy obcych były interesujące. Kzinowie z ich osobliwym poczuciem honoru, lalkarze, których mimo wielokrotnego przeczytania opisu wciąż nie potrafię sobie wyobrazić oraz technologie, jakimi dysponują wypełniają powieść od początku do końca, dbając o czytelnika, nie narzucając zbyt wiele nowości na raz, ale stopniowo ukazując wizję autora. W końcu jednak dochodzimy do Pierścienia, który jest pomysłem tak genialnym, że spokojnie można zamknąć książkę i długie chwile sobie go wyobrażać, czując autentyczny respekt przed Budowniczymi tego cudu oraz przed samą ideą, wręcz monumentalną.

Nie mniej ciekawą kwestią od samego Pierścienia jest historia, powody, które doprowadziły do aktualnie istniejącej sytuacji między rasami. I znowu: autor krok po kroku podaje kolejne informacje, które składają się razem na wizję w pewien sposób mogącą zwalić czytelnika z nóg. Próby “wymuszenia” pojawienia się szczęścia u niektórych osobników jako cechy dla nich charakterystycznej może i nieco naiwnie są wytłumaczone, ale efekt...! Znowu chce się zamknąć książkę i po zastanowieniu się nad efektem autentycznego posiadania “wymuszonego” szczęścia czytelnik może dojść do wniosków przerażających. Spotkałem się z opiniami, że ten temat jest najsłabszym elementem historii, ale według mnie jest jednym z mocniejszych, naprawdę daje kopa. Poza tym akcja jest cały czas utrzymana w formie wielkiej przygody. Począwszy od przygotowań do lotu, gromadzenia członków załogi, samej wyprawy oraz wreszcie badania Pierścienia - całość składa się z dziesiątek krótkich, szybkich wydarzeń pełnych akcji, podczas których można się zżyć z bohaterami.

Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że czegoś tu brakuje. Po tak słynnym tytule chyba jednak oczekiwałem jeszcze więcej, niż dostałem. Może było tu jednak zbyt wiele akcji i przygód? W pewnych chwilach bywało one lekko męczące, chciałem zobaczyć rozwiązania i wyjaśnienia, a znowu czytałem o kolejnych problemach, na jakie załoga (a może nawet: drużyna... Pierścienia?) trafiała. Samo zakończenie też jest zupełnie inne od tego, na jakie byłem nastawiony, z pewnością w pewien sposób zaspokaja głód, ale trudno nazwać je sycącym. No, ale jak dobrze wiadomo, książka rozrosła się w cały cykl, doczekała się też swojego prequela, przypuszczam zatem, że autor zdąży jeszcze wiele wyjaśnić w pozostałych tomach serii.

Ringworld, Solaris 2010, 386 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 14 listopada 2011

Andreas Eschbach "Bilion dolarów"

Gdy pierwszy raz w oko wpadło mi nazwisko Eschbach jednocześnie zupełnie umknęła mi informacja, że człowiek ten pisze jednak fantastykę. Rozpoczynając lekturę “Biliona dolarów” nic na to nie wskazywało - książka bardziej przypominała produkt, którego nie powstydziłby się np. Jeffrey Archer, uwielbiający stawiać swoich bohaterów w takich sytuacjach, w jakiej znalazł się John Salvatore Fontanelli.

Jeszcze niedawno był roznosicielem pizzy, człowiekiem praktycznie bez wykształcenia, patrzącym swobodnie jak życie ucieka mu między palcami. Dziś jednak siedzi w towarzystwie czterech adwokatów, należących nie tylko do jednej firmy prawniczej, ale także do jednej rodziny. Okazuje się, że John otrzymał spadek. Prolog do opowieści rewelacyjnie opisuje procedurę otrzymania kwoty pełnego biliona dolarów, czyli miliona milionów, ewentualnie tysiąca miliardów. Kwoty większej niż PKB większości krajów na świecie, czyniącej z Fontanellego nie tylko najbogatszego człowieka na Ziemi, ale także mocno zostawiającego w tyle wszystkich innych, od Billa Gatesa począwszy, na sułtanie Brunei skończywszy.

Jest rok 1995. Fontanelli decyduje się przyjąć spadek, i wtedy dowiaduje się, skąd się wziął. Jest to absolutnie fantastyczna historia, jak najbardziej możliwa do zrealizowania, lecz sposób, w jaki ów bilion dolarów powstał i tak jest trudny do przyjęcia. Odsetki składane przez pięćset lat...? A skoro ktoś przed połową milenium powziął tego typu decyzję, z pewnością miał niezły powód. I może nawet plan co należałoby z taką kwotą uczynić.

John Fontanelli dowiaduje się o proroctwie i odpowiedzialności, jaka na nim spoczywa. Ma przywrócić ludziom ich utraconą przyszłość, dokonać zmian na naszej planecie tak, by wreszcie uczynić coś z samonapędzającą się gospodarką i ekonomią, której niewolnikami jesteśmy wszyscy, począwszy od pozbawionego dochodu, niedożywionego rybaka z Filipin, skończywszy na papieżu, prezydencie USA, sekretarzu generalnym ONZ i dziesiątkach prezesów wszelakich korporacji, dziś właściwie rządzących światem niczym królewięta i książęta w feudalizmie.

Dzięki “Bilionowi dolarów” czytelnik dowie się jak wygląda władza na tym świecie i czym właściwie jest. Dowiemy się, że mając tak potężne pieniądze, wręcz niewyobrażalne, możemy wszystko - kompletnie wszystko. Nie tylko wszystko mieć: zamki, wyspy, firmy, seks z uwzględnieniem zaspokajania KAŻDEJ fantazji zupełnie bez skrępowania, wręcz z oczywistością i... zrozumieniem. Można sterować życiem na planecie, której system ekonomiczny, ten sam, z którego wszyscy korzystamy, jest rozpędzonym pociągiem bez hamulców, i jedyne, co go czeka, to wykolejenie. Dzisiejszy kryzys wydaje się być tego doskonałym potwierdzeniem. Przejmowanie firm to mały pikuś przy rozmowach z prezydentami, premierami, kardynałami i innymi możnymi tego świata. Krótka piłka, wystarczy im uświadomić jak wiele stracą, gdy wszystkie posiadane przez Johna Fontanellego firmy na całym globie przestaną robić z nimi interesy - i nagle okazuje się, że wszystko jest do kupienia. A nawet do wzięcia za darmo, bowiem im człowiek bogatszy, tym mniej płaci za tym droższe przedmioty czy usługi.

Styl autora bardzo mi się kojarzy ze stylem kanadyjskiego twórcy, Roberta J. Sawyera. Mamy sporo wątków, częste zmiany klimatu opowieści, od szaleńczej radości, przez obserwację Johna i jego otoczenia z czysto socjologicznego punktu widzenia, do wręcz depresji wywołanej prostym wnioskiem płynącym z bogactwa: im więcej pieniędzy rozdaję, tym więcej do mnie wraca. “Bilion dolarów” jest i powieścią obyczajową, i delikatną fantastyką, w której uwzględnione zostały największe wydarzenia drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, ale mamy tu także romans oraz - chyba najczęściej - thriller.

O ile pod koniec powieści (znowu wzorem Sawyera) autor zdaje się wycofywać z proroctwa, przedstawiając kilka wizji, które osobiście odebrałem jako stanowczo zbyt naiwne i idealistyczne, tak nie mam wątpliwości, że prawdziwą wartością książki nie jest historia Johna Fontanellego, ale opis pieniądza jako boga wszystkich ludzi i jedynej rzeczy na tym świecie, która ma znaczenie. Można dowiedzieć się sporo o ekonomii globalnej i wzajemnym uzależnieniu od siebie praktycznie wszystkich instytucji na tej planecie. Bez teorii spiskowych, zaznaczam - ani przez chwilę autor nie próbuje nam wmówić czegokolwiek, nie próbuje prać mózgu czytelnika w myśl najnowszej mody. Po prostu szczerze opisuje to, jak działa kapitalizm i na czym on tak właściwie polega. I robi to z zaangażowaniem, doskonale prowadzoną narracją i mimo idealizmu ekonomicznego nie stroni od brutalnej prawdy mówionej o ludziach, którzy nie zmienią się nigdy, na zawsze żyjąc w myśl zasady: “po mnie choćby potop”.

Billion Dollar, Solaris 2006, 688 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 12 listopada 2011

Andrzej Tuchorski "Rezydent wieży, księga II"

Po zapoznaniu się z pierwszymi stronami drugiej księgi przygód maga Klavresa i jego znajomych byłem pewien, że pisanie opinii będzie zbędne, że wystarczy ograniczyć się do stwierdzenia, że drugi tom jest równie udany i sympatyczny, jak poprzedni. I pierwsze dwa (z pięciu) opowiadania właśnie takie są. Klavres wciąż w bardzo nietypowy dla fantasy sposób zajmuje się swoimi sprawami, raczej zleca misje, niż bierze w nich udział, dalej nie potrafi znaleźć wspólnego języka z Vereną, czując chyba jednak więcej sympatii do magii i eksperymentowania, niż do uroczej uzdrowicielki obdarzonej sporym temperamentem. Dookoła mamy wciąż ten sam, rozsądny (zbyt rozsądny jak na fantasy, przez co ciekawy) świat, gdzie raz na jakiś czas trafia się samozwańczy Pan Mroku czy Władca Ciemności, a Klavres wciąż próbuje sprzedać różnym poszukiwaczom przygód własnoręcznie zrobione magiczne przedmioty, których jednak nie potrafi dobrze nazwać, z marketingowego punktu widzenia. Kto chciałby walczyć Różowym Niszczycielem...?

Niestety po drugim opowiadaniu pojawia się zgrzyt. Najpierw delikatny, lecz gdy dotrzemy do tekstu czwartego i piątego (będących w sumie kompletem, całością) skaza robi się coraz większa, aż w końcu całkiem przysłania ogólny obraz książki. Jak się bowiem okazuje, autor w tych opowiadaniach przeszedł na znacznie bardziej klasyczną fantasy, wręcz do bólu standardową, gdzie Klavres osobiście bierze udział w wyprawach i zadaniach, tworzy się wręcz drużyna, mająca do wykonania konkretne zadanie.

Pewnie, że dalej można to czytać z przyjemnością - o ile czytelnik nie ma serdecznie dość takich rozwiązań fabularnych. Autor co prawda stara się urozmaicić teksty a to nietypowym stylem pisania, gdzie wpierw poznajmy skutki wyprawy, a potem dopiero przyczyny, to znowu wtrąca do historii postaci znane z wcześniejszych tekstów, nagradzając tych czytelników, którzy przeczytali tom pierwszy i zapamiętali co ważniejszych bohaterów drugoplanowych. Niestety jednak dla mnie taki sposób pisania okazał się nużący, autor sprowadził swoich bohaterów do poziomu, który oferuje 97% powieści fantasy, zabrakło “tego czegoś”, co tak sympatycznie wyróżniało Klavresa i jego ziomków w tomie pierwszym. Trzy ostatnie opowiadania nie różnią się niczym od milionów innych, a że owe trzy teksty to ponad połowa książki, ocena gwałtownie spada, co mówię ze szczerym żalem, bo tom pierwszy był naprawdę udany i zwyczajnie szkoda, że jego potencjał został tak zmarnowany.

Rezydent wieży, księga II. Prószyński i S-ka 2011, 288 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 10 listopada 2011

Stephen King "Łowca snów"

“Łowca snów” to powieść, która świetnie pokazuje wszystkie zalety i wady twórczości Stephena Kinga. Jest napisana w części wręcz genialnie i opowiada momentami wspaniałe historie, przedstawia doskonale wykreowanych bohaterów, ale już za chwilę zamienia się w typowy amerykański film, w którym potężna ilość kolejnych zwrotów akcji jest bardzo łatwa do przewidzenia, a fabuła ze strony na stronę robi się coraz mniej interesująca, po części z powodu owej przewidywalności właśnie, a po części z powodu zwykłej przeciętności opowiadanej historii. Do tego trzeba jeszcze dodać, że “Łowca snów” jest niemiłosiernie przegadany. Zalewa czytelnika zbędnym tekstem tak mocno, że chwilami chciałoby się autorowi po prostu przywalić w celu uspokojenia ręki, która pisząc o wiele za dużo psuje to, co już zostało napisane.

Ale początek jest idealny. Spokojnie i bez nerwów poznajemy czwórkę bohaterów, przyjaciół od dawna, teraz zbliżających się do czterdziestki. Każdy poszedł w swoją stronę, lecz o sobie pamiętają. Od dwudziestu pięciu lat spotykają się na polowaniu w północnym Maine (bo gdzieżby indziej, to przecież King, kurde balans). Wydaje się, że niektórzy spośród nich mają specjalne zdolności, ale nie w sensie: super moc czy inne amerykańskie badziewie, nic widowiskowego, ot, po prostu jakby więcej szczęścia, dar przewidywania lub poznawania głębszej istoty rzeczy. Podczas lektury “Łowcy snów” czytelnik doskonale dowie się o nich wszystkiego, pozna historię czterech naprawdę dzielnych chłopców, którzy pewnego dnia zrobili coś dobrego, coś zdecydowanie odstającego od przyjętych przez amerykańskich (a właściwie przez wszystkich) nastolatków. To wydarzenie ich połączyło, zmieniło, ale okaże się także, że właśnie to zdarzenie swojego właściwego znaczenia dopiero nabierze.

I gdy jesteśmy w środku sielanki, rewelacyjnie opisanej przyjaźni, której bohaterom każdy facet będzie zazdrościł, zaczyna się akcja właściwa, która jest lekko przerobioną na modłę kingowską, ale jednocześnie bardzo klasyczną... inwazją obcych. Zaczyna się z hukiem, podczas lektury wydarzeń, które następują w leśnej chatce niejednego czytelnika odrzuci obrzydzenie, mamy tu do czynienia z konkretnym gore, krwistym i mięsistym, gdzie każdy element ciała człowieka zostaje poddany próbie, a już w szczególności fragmenty te, o których na co dzień się nie mówi. Świetna lektura, podczas której niejeden z obserwujących nas znajomych z zainteresowaniem zapyta: co czytasz? A to tylko na widok min, które będziemy robić :-) Przy czym King nie syci się tym, co pokazuje, nie epatuje obrzydliwością - po prostu opowiada, a napięcie po prostu musi rosnąć.

Dalej jest już niestety gorzej, wpierw tylko trochę, lecz im bliżej końca książki, tym poziom bardziej opada, co staje się dla mnie w powieściach Kinga może jeszcze nie normą, ale raczej na pewno spodziewanym rozwojem wydarzeń. Powieść cierpi na hollywoodzkie wstawki, które - znowu użyję tego porównania, co w przypadku “Sklepiku z marzeniami” - może dobrze by wyglądały w filmie dla masowego, amerykańskiego odbiorcy, ale mi osobiście coraz bardziej psuły klimat. W końcu nastrój prysnął zupełnie i już nie zaczytywałem się, nie wchłaniałem książki, a tylko trwałem z myślą “byle do końca”. Który zresztą był dokładnie taki, jakiego po hollywood można się spodziewać.

Mimo to trudno mi ocenić “Łowcę snów” jako produkt przeciętny. Chociażby ze względu na początkowe rewelacje, na pokazanie kilku scen z bohaterami nie tylko po to, by czytelnik się z nimi zapoznał, ale zaprezentowanie autentycznej, wspaniałej przyjaźni, o której można marzyć oraz pokazanie wnętrza każdego z przyjaciół. Ponadto King świetnie porusza się w czasie, wędrując od teraźniejszości w przeszłość i z powrotem, skacząc między latami i co jakiś czas opowiadając kolejną historię z dawna, gdy życie było znacznie prostsze i o wiele łatwiejsze. Dla tych fragmentów warto się przebić przez momenty żywcem wyjęte z licznych filmów opowiadających o ciepłym, pełnym strzałów i wybuchów przyjęciu, jakie ludzkość zgotowała obcym setki razy na ekranach kin i telewizorów.

Książkę odłożyłem z uczuciem znacznie większego nasycenia, niż się spodziewałem, po prostu historia mi się przejadła, przy czym spory jej fragment okazał się być ciężkostrawnym. Obiecywała więcej, niż dała, ale i tak pokazuje klasę autora, który momentami wręcz czytelnika oszałamia swoją wizją. Szkoda tylko, że takiej formy nie potrafi utrzymać przez cały czas trwania opowieści, no ale przy takim słowotoku to nie powinno dziwić ;-)

Dreamcatcher, Prószyński i S-ka 2011, wydanie elektroniczne: 860 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 6 listopada 2011

Magdalena Maria Kałużyńska "Ymar"

Obok "Herrenvolk" Sebastiana Uznańskiego “Ymar” stanowi już drugą pozycję na mojej półce wydaną przez młodego wydawcę Fox Publishing. Wspominam o tym z szacunku, bowiem Fox Publishing zajęło się przede wszystkim drukowaniem debiutantów oraz pisarzy, którzy dotychczas przez większe korporacje drukowani być nie chcieli. Ponadto ich książki można znaleźć w formie ebooka, co dla mnie jest kwestią decydującą podczas rozdawania komplementów wydawcom :-)

“Ymar” to konkretny horror napisany bez najmniejszych kompleksów. Autorka zabiera nas w sam środek sprawy pełnej brudu i krwi, która z dnia na dzień robi się coraz dziwniejsza i coraz bardziej nietypowa. Tak bardzo, że w pewnym momencie fakt, iż denatka w prosektorium okazała się jak najbardziej żywa, a następnie w niewytłumaczalny sposób znikła i wróciła do domu już wcale nie dziwi, a policja sama zastanawia się nad zatrudnieniem jakiegoś księdza czy innego egzorcysty...

To, co mi się najbardziej w książce podobało, to wyraziste postaci. Dobra, nie będę twierdził, że są one dopracowane pod każdym względem i oszałamiają swą głęboką budową - ale są charakterystyczne w stopniu zupełnie wystarczającym do tego, by się z nimi zaprzyjaźnić. Nieco starszy policjant, inspektor w wydziale zabójstw, jego młodszy kolega, technik z ambicjami zostania patologiem sądowym oraz lekarka, równie ładna co inteligentna. Brakuje tylko romansu, ale to chyba tylko dlatego, że konstrukcja książki jest zupełnie inna, niż możnaby się spodziewać. Są natomiast między nimi sympatyczne relacje, które poznajemy dzięki dialogom, może i pisanym niczym z amerykańskiego filmu sensacyjnego, ale też książka jest po prostu chwilą rozrywki, więc mi takie dialogi pasują.

Autorka miała pewien pomysł na ukazanie kolejnych krwistych wydarzeń i pomysł ten przeprowadziła konsekwetnie do samego końca. Książka ukazuje wydarzenia w ciekawej formie, wymagającej od czytelnika zwiększenia uwagi. Znajdziemy tu różne zapętlenia, kojarzące się deja vu, a gdy wszystko będzie zmierzało ku rozwiązaniu czytelnik znowu zostanie zaskoczony. Taki system wydaje mi się dość trudny do sprawnego opisania, lecz autorce wyszedł doskonale. Dzięki niemu książka, ukazująca jednak dość typową fabułę dla tego gatunku nabrała większego znaczenia, zmusiła czytelnika do myślenia i kombinowania.

“Ymar” to całkiem ciekawy przykład polskiego horroru tworzonego w bardziej typowym rozumieniu tego gatunku. To nie opowieści grozy mówiące jednak tak naprawdę o życiu i człowieku, jak u Łukasza Orbitowskiego, nie snucie historii dla klimatu jak u Stefana Dardy, ani tym bardziej nie szybkie puenty i coraz dziwniejsze fabuły, jakie serwują nam Dawid Kain i Kazimierz Kyrcz Jr. “Ymar” to po prostu dobry horror, rzecz na jedno popołudnie, która nikogo z nóg nie zwali, ale z pewnością zapewni po prostu dobrą rozrywkę.

Ymar, FOX Publishing 2010, wydanie elektroniczne: 175 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 5 listopada 2011

Jens Høvsgaard "Siódmy dzień"

Ech, te promocje... Nie sposób nie skorzystać. A że w Czarnej Serii mamy do czynienia z kryminałami produkcji skandynawskiej, miałem szansę rzucić okiem na twórczość następnego autora, tym razem z Danii - Jensa Høvsgaarda. Niestety tym razem strzał okazał się jak kulą w płot, a uczucie zawodu dodatkowo potęgowało towarzystwo, w jakim książka została zakupiona - razem z nią wziąłem powieść Håkana Nessera, naprawdę dobrego, pomysłowego pisarza i po zabawie przy jego historiach wymagania czytelnika automatycznie rosną.

Na pierwszy rzut oka “Siódmy dzień” może i ma coś wspólnego z książkami Larssona, z którymi wydawca porównuje wszystkie swoje produkty: (nie ma to jak pomysłowy marketing) otóż bohaterem jest dziennikarz, równie dociekliwy jak Blomkvist. Sprawa zaczyna się od rzekomego samobójstwa przywódcy sekty religijnej, na którą John Hilling trafia przypadkiem, przebywając w odwiedzinach u znajomych. Na sekcie jednakże fabuła się nie kończy, zahacza o tak wielką ilość tematów, że trudno uwierzyć, że książka ma niecałe 300 stron (wydanie elektroniczne). Niestety jednak trudno się wczuć w opowieść wiedząc tak niewiele o postaciach, które dla mnie zawsze są najważniejszym elementem kryminału. Samo wyposażenie Hillinga w przeszłość, w której znajdziemy i zaginioną i nigdy nie odnalezioną żonę, i dziecko z inną kobietą w drodze to za mało, a pozostali bohaterowie zostali potraktowani znacznie skromniej.

Jak dla mnie książka była na tyle chaotyczna, że ani nie zapałałem głębszym uczuciem do bohatera, ani do autora i gdy wyjdzie coś więcej tego pisarza to z pewnością sobie lekturę podaruję.

Den syvende dag, Czarna Owca 2011, wydanie elektroniczne: 288 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 3 listopada 2011

George R. R. Martin "Tuf wędrowiec"

“Tuf Wędrowiec” to zbiór powiązanych ze sobą osobą głównego bohatera opowiadań ułożonych chronologicznie. Bohater, Haviland Tuf to drobny kupiec, handlarz, próbujący związań koniec z końcem. Otrzymuje propozycję przewiezienia grupy pasażerów i w trakcie owej wyprawy dowiadujemy się dokładnie jak to się stało, że Tuf stał się tytułowym Wędrowcem. W jaki sposób zdobył gigantyczny statek kosmiczny oraz dlaczego postanowił wędrować przez kosmos i pomagać innym.

Fabuła jak widać mogłaby być scenariuszem jednego z pierdyliona seriali “kosmicznych”, jakimi fanatycy się zajadają bezustannie. Mamy specyficznego bohatera o równie specyficznych poglądach - Tuf jest raczej niezgrabny, by nie powiedzieć wręcz: odpychający, jego styl wysławiania się jest niebywale kwiecisty, pełny wszelkich otóż, owóż i azaliż, a zdanie bez “zaiste” praktycznie nie występuje :-) Ponadto uwielbia koty i ma dość dziwny, jak na czasy, w jakich przyszło mu żyć, kodeks etyczny.

Jest to książka tylko i wyłącznie dla fanów tego typu opowieści. Krótkich powiastek, w których Martin pokazuje nam jakąś ciekawostkę na kolejnej planecie oraz problem, a Tuf robi wszystko, co tylko się da, by “żyło się lepiej”. Dla mnie niestety książka była nudna i przewidywalna, to chyba rzecz dla nieco młodszych czytelników, a przynajmniej “młodych duchem”, gdzie rozrywka i często pełne humoru dialogi oraz przeraźliwie długie wypowiedzi bohatera (które spokojnie mogły zawrzeć się pojedynczym zdaniu) są ważniejsze od dopracowanych postaci i pełnych realizmu wydarzeń, z których Martin znany jest szerzej.

Tuf voyaging, Zysk i s-ka 1997, 392 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 2 listopada 2011

Håkan Nesser, Barbarotti, tom 2. "Całkiem inna historia"

Człowiek bez psa Hakana Nessera to była książka, która bardzo mi się podobała. Jeszcze w trakcie lektury zakupiłem kolejną tego autora, z kolei w trakcie czytania której strasznie mnie smucił fakt, że następna póki co nie wyszła. No, ale jest planowana na listopad 2011, i mam nadzieję, że ebook wyjdzie równie szybko, jak wersja papierowa :-)

“Całkiem inna historia” to powieść o wybitnie udanym tytule - jest zupełnie inna od poprzedniej, wszystko jest w niej inne, począwszy od sposobu prezentacji bohaterów, przez o wiele bardziej skomplikowaną fabułę i zagadkę kryminalną, na stylu pisania skończywszy. Tym razem nie ma już najmniejszych wątpliwości kto jest bohaterem książki - Gunnar Barbarotti, policjant, jest w niej obecny od samego początku, nie jak poprzednio dopiero od połowy. Policjant wciąż toczy swoje rozmowy z Bogiem, wciąż jest od jakiegoś czasu rozwiedziony i wciąż spotyka się z kobietą poznaną przypadkiem podczas wydarzeń znanych z “Człowieka bez psa”. Jedyną zmianą w jego życiu jest fakt, że mieszka sam - córka skończyła 19 lat i wyjechała na saksy.

Wielkim plusem, przynajmniej dla mnie, u bohatera jest fakt, że człowiek ten nie jest żadnym specjalistą. Barbarotti to nie rywal wielu policjantów/detektywów znanych z kryminałów nie tylko skandynawskich. To niegłupi, ale wcale i nie wybitnie inteligentny człowiek, który stara się wykonywać swoją pracę jak najlepiej, ale nie wpada nie genialne pomysły podczas spożywania jajka z majonezem, podobnie nie uruchamiają się w jego głowie trybiki sygnalizujące szybkie rozwiązanie zagadki nagle, po usłyszeniu kilku zupełnie nie powiązanych ze sprawą słów. To policjant przeciętny i możemy założyć, że nie został jeszcze komisarzem nie tylko dlatego, że niezbyt lubi wchodzić w tyłek innym (jak sam sobie to tłumaczy), ale także dlatego, że po prostu nie jest dość sprytny i ma przeciętną statystykę wykryć przestępstw.

Pewnego dnia znajduje w swojej skrzynce list z zapowiedzią morderstwa - autor podaje dokładnie imię i nazwisko potencjalnej ofiary. Wkrótce potem otrzymuje kolejne. Dlaczego akurat do niego zdecydował się napisać morderca? I co mu zawiniło kilka na pierwszy rzut oka całkiem obcych sobie osób?

Każda kolejna część książki zapowiadana jest tajemniczym rękopisem nieznajomej postaci, który rzuca nieco światła na sprawę, i podobnie jak w poprzedniej części przygód Barbarottiego wiemy więcej, niż on sam. A przynajmniej tak nam się wydaje...

Co do stylu książki, to różni się on znacznie od poprzednika w głównie jednym elemencie: bohaterem jest policjant i kolejne strony są przedstawione w taki sposób, w jaki on sam widzi świat, siebie samego, swoją pracę i życie. Jest dość dowcipnie, zwłaszcza podczas lektury przekomarzań Barbarottiego z Bogiem i licytowania punktów, jakie ten ostatni dostanie od policjanta jeśli się spisze, sprawi coś dobrego. Choć podczas lektury nie braknie momentów tragicznych (wszak ktoś morduje kolejnych ludzi), to powieść nie przedstawia smutnych prawd o życiu, nie jest depresyjna tak, jak wcześniejsza. Szacunek dla autora wzrósł jeszcze bardziej - widać nie tylko dobrze sobie zaplanował postać bohatera, ale także zadbał, by książki różniły się od siebie czymś więcej, niż tylko samą “sprawą”.

Jedyną wadą jaką znalazłem jest lekkie “przegadanie” powieści. Cóż, jak rzekłem, nasz bohater wybitnie inteligentny nie jest, więc i trochę czasu potrzebował z kolegami na rozgryzienie sprawy. Niestety mimo to część tekstu zdaje się być upchnięta na siłę, skrócenie książki o 1/4 według mnie wyszłoby jej na dobre. Nie ma to jednak najmniejszego wpływu na ocenę końcową, fabuła autentycznie zaskakuje, zagadka jest skonstruowana wspaniale, tym razem to ona jest bohaterką książki, co w przypadku tomu poprzedniego nie było takie oczywiste, tam bohaterami była raczej specyficzna rodzina, a zagadka była klasyczna. Naprawdę mam nadzieję, że tom kolejny wyjdzie szybko, koniecznie w ebooku, nawet nie będę czekał na promocję, co mi tam, zapłacę pełną cenę, bo mnie aż skręca w kwestii dalszych losów prywatnych bohatera :-)

En helt annan historia, Czarna Owca 2011, wydanie elektroniczne: 436 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 31 października 2011

Sebastian Uznański "Herrenvolk"

“Herrenvolk” od razu zaczyna się od mocnego uderzenia. Stosunkowo młody człowiek, Polak, Artur Sosnowski nagle znajduje się w zupełnie sobie nieznanym miejscu. Okazuje się, że to Kraków w roku 1940, pełen nazistowskich Niemców. Oszołomiony mówi prawdę i zostaje wzięty za wariata, po czym skierowany do szpitala psychiatrycznego. Strzępy informacji z historii każą Arturowi bronić się rękami i nogami przed takim rozwiązaniem, pamięta co niemieccy naziści robili z chorymi psychicznie - i udaje mu się. Trafia na inteligentnego członka SS, który zdaje się mu wierzyć.Tak rozpoczyna się powieść polskiego autora, która po raz pierwszy od dawna, bodaj od czasów wydania “Sternberg” Szczepana Twardocha mnie delikatnie mówiąc zmasakrowała. Nie jest to w żadnym wypadku “po prostu kolejna historia alternatywna”, gdzie Artur posiadając informacje ze świata przyszłości będzie w stanie pokierować losami wojny inaczej, niż miało to miejsce. Nie, żeby nie próbował - jednakże autor zadbał o to, by nie przedstawić nam kolejnej opowiastki o tym “co by było gdyby Polacy wiedzieli jak potoczy się historia”. Sebastian Uznański podjął o wiele większy wysiłek i stworzył powieść posiadającą kilka warstw, i traktującą o czymś znacznie więcej, niż tylko dywagacjach na temat ewentualnej zmiany biegu czasu.

Szybko się okazuje, że wśród wielu hitlerowców wcale nie znajdują się sami głupcy. Że nawet w tak mocno zniszczonym psychicznie narodzie, jakimi są nazistowskie Niemcy można znaleźć ludzi mądrzejszych, takich, którym nie do końca pasuje propaganda ich własnego rządu. Sam Artur też nie jest nadczłowiekiem, nie jest przypadkiem miłośnikiem historii i znawcą czasów drugiej wojny światowej. Jest po prostu studentem germanistyki, co składa się o tyle dobrze, że bez problemu potrafi porozumieć się z najeźdźcą. Jednakże pytany o przyszłość i kolejne akcje, jakie zamierza podjąć niemiecka armia często sam nie potrafi odnaleźć właściwej odpowiedzi. Ponadto nie jest człowiekiem ze stali, który ku chwale ojczyzny rzuci się pod koła pociągu, na bombę czy chociażby weźmie cyjanek byle tylko nie zdradzić swojej skąpej wiedzy. Jest Polakiem dzisiejszych czasów, ulepionym z zupełnie innej gliny, znacznie bardziej miękkiej, co zawdzięczamy wszyscy brakiem poważnych trosk w naszym życiu. Na jego miejscu bez trudu można wyobrazić sobie samego siebie, co jest wielkim atutem książki.

Jak rzekłem, Niemcy nie są głupi. Wbrew temu, co Sosnowski przypuszcza, wcale nie biorą jego przewidywań za dobrą monetę, nie dają się złapać na haczyk, są o wiele mądrzejsi od bohatera. Potrafią wykorzystać każde jego słowo, nawet wypowiedziane nieopatrznie i dotyczące spraw kompletnie nie związanych z wojną i światem przyszłości. Dzięki temu po kilku chwilach obserwujemy zupełnie odmienny świat, w którym historia z jednej strony toczy się bardzo podobnie do tej, którą znamy, ale z drugiej strony, mimo tego faktu wydarzenia wywoływane są przez zupełnie inne siły, wspaniałe wynalazki znacznie wyprzedzające swój czas.

Książka prócz opisu akcji, której jest tu mnóstwo, skupia się przede wszystkim na rozważaniach dotyczących spraw, jakie w nazistowskich Niemczech były podejmowane przez ludzi u władzy. Przede wszystkim na eugenice oraz teorii, jakoby ludzi można było podzielić na odmienne od siebie gatunki. Całość pisana jest bez typowego dla tego typu literatury podziału na złych i dobrych, bez patosu, który zazwyczaj przyświeca opowieściom o historii alternatywnej. Nie, wcale nie jest tak, że każdy Polak będzie walczył do krwi ostatniej kropli z żył, tak samo jak nie każdy Niemiec, nawet będąc nazistą i należąc do SS okaże się wpatrzonym w Hitlera jak w obrazek fanatykiem. Autor stroni od tego typu klasyfikacji, nie próbuje edukować, tym bardziej rozliczać, co według mnie jest sztuką, gdy dialogi mówią o bardzo poważnych sprawach - kwestiach narodowych, rasowych, historycznych i politycznych. Rozmowy bywają bardzo inteligentne, a przy tym wcale nie patetyczne, nawet gdy biorą w nich udział doskonale nam znane postaci, od Goeringa począwszy, przez Haydricha i Himmlera, samego Hitlera nawet, na Bormannie, Hessie i Mengele skończywszy.

Lektura wciąga do samego końca, a choć akcja pędzi przed siebie z potworną prędkością znalazło się sporo miejsca na chwilowe zastanowienie się nad całością. Niemiecki świat tu przedstawiony, ze stylem życia opartym na eugenice, planowaniu wszystkiego pod kątem przydatności dla narodu i Wodza jest przerażający, jednak przy tym dość ludzki i prosty w zrozumieniu. “Herrenvolk” to książka w każdym calu przemyślana, gdzie autor zadbał, by jego pisarstwo nigdy nie stało się przedstawieniem swoich własnych poglądów, co ostatnio wśród polskich twórców jest tak samo modne, jak obrażające inteligencję czytelnika. Książka dzięki temu jest bardzo lekko strawna, a w trakcie lektury ukaże czytelnikowi sporo przemyśleń i nie jednego zadziwi i skłoni do rozważań, ale przede wszystkim zapewni świetną zabawę, w której bardzo łatwo jest się identyfikować z bohaterem, a jego kolejne losy zaplanowane zostały w taki sposób, że o znudzeniu nie może być mowy. Według mnie Sebastianowi Uznańskiemu wyszedł prawdziwy majstersztyk.

Herrenvolk, Fox Publishing 2011, wydanie elektroniczne: 385 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 30 października 2011

Tadeusz Cegielski "Morderstwo w Alei Róż"

“Morderstwo w Alei Róż”, napisane przez znanego profesora historii i wolnomularza (co w dzisiejszych czasach może być niezłą reklamą) to kryminał rozgrywający się w 1954 roku w Warszawie. Sprawa dotyczy morderstwa znanego działacza partyjnego, a jej rozwiązanie zostaje powierzone milicjantowi, który pamięta doskonale stare, lepsze czasy. Nasz bohater ma już trzydziestoletni staż pracy w policji (teraz milicji) i jest jednym z bardzo nielicznych funkcjonariuszy, którzy wciąż wykonują ten zawód, po wojnie i związanych z nią konsekwencjami, do jakich zaliczymy przede wszystkim zupełnie nowy ustrój.

W książce znajdziemy dwa podstawowe elementy rzucające się w oko. Pierwszy z nich to oczywiście sama zagadka kryminalna, która wielbicielom tego gatunku z pewnością przypadnie do gustu, choć według mnie nie ustrzegła się przed powieleniem kilku schematów, do jakich kryminał nas przyzwyczaił: skoro socjalizm to też nieco partyjniaków i pewne obciążenie, z jakim śledztwo się toczy oraz postać kobiety, która od samego początku wydaje się podejrzana, co dość psuje puentę. Drugim elementem jest natomiast dokładny opis stolicy i tu autentycznie bez najmniejszego problemu można sobie wyobrazić, że jest się w Warszawie w roku 1954.

Dla mnie jednak ważniejsza była zagadka i postaci, a te mnie nie bardzo zachwyciły. Nie rozumiem więc skąd taki zachwyt nad tą powieścią. Jest całkiem w porządku, ale żeby zwalała z nóg? Eee...

Morderstwo w Alei Róż, W.A.B. 2010, wydanie elektroniczne: 274 strony

Strona książki na LubimyCzytac.pl

Stephen King "Sklepik z marzeniami"

W niewielkiej miejscowości gdzieś w Maine, znanej fanom Kinga już z powieści “Cujo”, pewnego dnia pojawia się nowy człowiek: Leland Gaunt. Okazuje się być sprzedawcą, a właściwie bardziej handlarzem. Na głównej ulicy otwiera tytułowy sklepik z marzeniami. Dziwnym trafem w swoim asortymencie posiada coś dla każdego z mieszkańców miasteczka, jakąś rzecz, która jest dla danej osoby czymś niezwykłym, wspaniałym, bazującym na sentymencie, zbieractwie lub wiedzy - słowem: każdy, kto wejdzie do sklepiku z marzeniami znajdzie coś, czego szukał od dawna, może nawet całe życie, czasem nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Pewnym problemem okazuje się jednak kwestia płatności - produkty w sklepiku nie posiadają cen, o każdy należy się targować. Gaunt zgadza się na zaskakująco niskie kwoty wyrażone w dolarach, jednak oczekuje czegoś ponadto...

Zanim czytelnik wejdzie głęboko w świat pełen manipulacji, wzajemnych oskarżeń i coraz większego szaleństwa ogarniającego spokojne zazwyczaj Castle Rock, autor zabiera go na wyprawę po regulaminie rządzącym życiem w małych miejscowościach. W typowy dla siebie sposób King prezentuje nam pokaźną gamę postaci, o każdej mówiąc na tyle dużo, by móc sobie ją wsadzić do odpowiedniej szufladki (np. z napisem: “maniak”, “psychopata”, “dziwka”, “fanatyk”, “zboczeniec”, rzadziej: “przyzwoity człowiek” - pełna opcja społeczna), ale jednocześnie na tyle mało, by w miarę postępów akcji móc zaskoczyć pewnymi zmianami w charakterze wielu z bohaterów. Poznajemy cały ogromny proces otwierania sklepu, czy też po prostu interesu przez kogoś Spoza Miasta (co należy wymawiać wyraźnie wielkimi literami). Dzięki tym regułom, jakimi zadupia są poddane, wiemy doskonale kto jest kim - na bazie pewnych standardowych dla wszystkich wiosek, gdzie psy szczekają tylną częścią, zachowań, wiemy dlaczego pierwszym nieoficjalnym klientem był mały chłopiec, a pierwszym oficjalnym akurat ta kobieta. Całość procesu opisana tak, jak tylko King pisać potrafi - z użyciem mnóstwa słów, choć żadne nie jest zbędne, nie w tej części książki.

Książka jest pełna napięcia, które dodatkowo potęguje system podrozdziałów, często przeraźliwie krótkich, ukazujących czasem nawet nie scenę realną, a jedynie taką, która rozgrywa się w wyobraźni któregoś z licznych bohaterów. Ktoś pije kawę, ktoś zamartwia się zobowiązaniami wobec Lelanda Gaunta, a ktoś inny próbuje je spłacić. W tej samej chwili wiele osób robi co innego, a czytelnik widząc dokąd zmierza akcja czuje wręcz fizyczny ból wywołany napięciem.

Jako że “Sklepik z marzeniami” należy zaliczyć do gatunku powieści grozy wiadomo, że w pewnym momencie przyjdzie hokus pokus z abrakadabrą i przepiękna analiza socjologiczna życia w małych miejscowościach ustąpi akcji z prawdziwego zdarzenia z elementem nadprzyrodzonym w tle. Im bliżej końca tym gorzej się czyta, z zaznaczeniem, że książka i tak jest bardzo dobra - jej poziom po prostu delikatnie opada. Jedyne wady, jakie można jej zarzucić według mnie są bardzo standardowe dla tego autora: pod koniec jest już mocno przegadana, na opisy czystej akcji zdecydowanie nie powinno się poświęcać tylu liter i wyrazów co na prezentację społeczności i reguł jej zachowania oraz bardzo amerykańska, pełna fajerwerków końcówka, która świetnie by wyglądała na filmie dla nastolatków, ale znacznie gorzej dla reszty świata. Mimo to i tak stawiam “Sklepik z marzeniami” w jednym rzędzie z “Lśnieniem”, “Misery” i “Ręką Mistrza”, póki co moimi ulubionymi powieściami Kinga.

Needful Things, Prószyński i S-ka 2010, wydanie elektroniczne: 949 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl