wtorek, 28 września 2010

Bernard Cornwell, Kronik Pana Wojny tom 1. "Zimowy Monarcha"

„Zimowy Monarcha” Bernarda Cornwella wpadła na mój regał przez przypadek – wygrałem książkę w konkursie, nie wiedząc kompletnie nic na temat autora i jego dokonań. Obawiałem się z początku kolejnej książki fantasy, gdzie znowu będziemy mogli oglądać znane na pamięć wydarzenia, ale okazało się, że powieść jest czymś zupełnie innym. Powieścią historyczną konkretnie. Oznacza to mniej więcej tyle, że nie znajdziemy tu absolutnie żadnych mistycznych bredni w stylu starych bogów, jedynego boga, czarów hokus pokus i tym podobnych bezsensów. Bohaterowie co prawda wierzą w różne nadprzyrodzone zdolności niektórych druidów, sami druidzi także są święcie przekonani o swoim talencie. Ale właśnie dlatego tę książkę tak dobrze się czyta – prezentuje ona bardzo realny świat wieku V, gdy na terenach dzisiejszej Wielkiej Brytanii wciąż pamięta się o Cesarstwie Rzymskim i jego kulturze i potędze, ale świat pomału okrywa mrok średniowiecza, tępoty, podziwu dla kwestii niewyjaśnionych, pogardy dla rozumu i nauki.

Cornwell świetnie się do powieści przygotował. Nie ma tu żadnych bredni w stylu stalowe miecze, rycerze i turnieje, ogromne królestwa. Jest tak, jak było – wyspa podzielona jest na sporo niewielkich krain, każdą rządzi osobny król, trwa wieczna wojna między Brytami, Saksonami i Irlandczykami, słychać też sporo o dokonaniach Franków na stałym lądzie. Klasyczny dla epoki ustrój dopiero będzie się tworzył, jedynym celem wszelkich plemion jest podbój, walka o ziemię do zasiedlenia. Chrześcijaństwo wcale nie jest wyznawaną przez Uthera, ani Artura religią – dzieli wyznawców po mniej więcej połowie ze starymi wierzeniami. Nawet konie, jako znana ze średniowiecza jazda, są wciąż nowością.

Znane z legend postaci tu zajmują nieraz zupełnie inne stanowiska, zupełnie nie odpowiadają wyobrażeniom, jakie o nich mamy. Jednocześnie Cornwell buduje fabułę tak sprytnie, iż z góry wiadomo, że po latach nikt nie będzie przekazywał prawdy, że tchórze okażą się postaciami bez skazy, a dzielni wojownicy zostaną zredukowani do krótkiej wzmianki. Polityka rządzi wszystkim, historię piszą zwycięzcy.

Książka jest dość brutalna, opisując rzeczywistość taką, jaka prawdopodobnie w tamtych czasach była. Opisanych jest mnóstwo gwałtów, zdrad i okrucieństwa, wszystko okryte jest ogromnym cierpieniem i brakiem nadziei – nie znajdziemy tu wielkich bohaterów, którzy będą walczyli o pokój i dostatek dla wszystkich, a jedynie o swój dobrobyt i swą chwałę. Przeróżni królowie doskonale manipulują słabszymi umysłami, niejednokrotnie wykorzystując do swoich celów właśnie wierzenia chrześcijan czy druidów.

„Zimowy Monarcha” Cornwella jest tym dla pełnej magii i mistycyzmu legendy arturiańskiej, czym „Troja” Davida Gemmella była dla mitu o wojnie trojańskiej. Dopiero teraz, dzięki tym pisarzom, wreszcie można się zagłębić w prawdziwie wciągającą lekturę, pozbawioną nadprzyrodzonych bredni, w której herosem i bohaterem nie jest się dlatego, że ukochali nas (lub przeklęli) bogowie, ale często wręcz przez przypadek, lub w wyniku splotu okoliczności. Dzięki tej książce mam kolejnego autora, na którego będę zwracał baczną uwagę. Nie tylko dobrze się Cornwella czyta, robi wrażenie także zasobem wiedzy na temat czasów, o których pisze. A to dziś zjawisko coraz rzadziej spotykane...

The Winter King, Wydawnictwo Erica 2010, 560 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 20 września 2010

Isaac Asimov, Imperium Galaktycznego tom 3: "Kamyk na niebie"

Książkę rozpoczyna przedmowa autora, która w połączeniu z numeracją tomu powoduje nieco zamieszania. Asimov wyjaśnia jak doszło do powstania jego pierwszej książki, tej właśnie... i rzeczywiście, powieść datowana jest na rok 1950, podczas gdy kolejne części cyklu są pisane później. Dziwnym trafem jednakże „Kamyk na niebie” uważa się za tom trzeci, nie pierwszy.

W sumie dla samej sagi Imperium Galaktyczne nie ma to najmniejszego znaczenia, każda powieść nie dość, że opowiada o zupełnie innych bohaterach, rozgrywa się także w kompletnie innych czasach. Może tylko polski wydawca się pomylił?

„Kamyk na niebie” zaczyna się z hukiem, obiecując konkretną akcję. Człowiek z naszych czasów zostaje w tajemniczy sposób przeniesiony w przyszłość. Ludzie sięgnęli gwiazd, galaktyką rządzi wspomniane Imperium, tylko Ziemia nie jest jego prawdziwą częścią. Planeta w dużej części pokryta obszarami radioaktywnymi, pełna niebezpieczeństw, której mieszkańcy żyją określoną ilość czasu, potem muszą „odejść”, czyli po prostu poddać się eutanazji... Ziemianami wszyscy pogardzają, traktują ich niczym trędowatych, panuje tu najzwyklejszy rasizm. Oczywiście mieszkańcy Ziemi nie są dłużni, nienawiść rodzi nienawiść.

Co ciekawe, choć wcale nie zaskakujące dla tych, którzy poczytali już nieco dzieł Asimova, okazuje się, iż nikt tak naprawdę nie wie, jakim sposobem Imperium powstało. Nie tylko sama organizacja, niejasne są nawet podstawy historii rozprzestrzeniania się gatunku ludzkiego w kosmosie. Istnieją różne teorie, wręcz religie, których wyznawcy w tej powieści będą ze sobą walczyć, co bardzo mocno ukazuje głupotę dowolnego fanatyzmu i niezrozumienie, jakie Asimov żywił dla wszelkiego rodzaju mistycyzmu.

Nasz tajemniczy człowiek z przeszłości jest tylko jednym z wielu bohaterów, których przygody wzajemnie się powiążą. Kiedy wreszcie poddany eksperymentowi jest w stanie się porozumieć z dzisiejszymi Ziemianami rozpoczyna się bardzo standardowa dla autora powieść science fiction, w której mamy potężną dawkę akcji, także sporo uczuć i emocji, a wszystko obserwujemy na tle świata powstałego ze złych przeczuć pisarza, człowieka który tworzył tą powieść w pierwszych latach Zimnej Wojny.

Pebble in the Sky, Prima 1993, 224 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 16 września 2010

Isaac Asimov, Fundacji tom 10: "Fundacja i Ziemia"

„Fundacja i Ziemia” kończy nie tylko całą sagę Fundacji, jest także drugim tomem Agenta Fundacji. Niestety podobnie jak ów „Agent...” jest powieścią wciągającą w najmniejszym stopniu, przegadaną przez autora, prezentującą w zamierzeniu ciekawe miejsca, lecz w sposób niestety niezwykle usypiający.

Głównym założeniem fabuły jest wciąż poszukiwanie Ziemi, czyli planety, na której – jak głoszą legendy – powstała rasa ludzka. Całość opiera się mocno na „Agencie Fundacji”, powielając te same rozważania i myśli, które już dobrze znamy.

Przyjemnością miało być oglądanie światów tzw. Przestrzeniowców, doskonale nam znanych z cyklu o Robotach; obserwacja tychże planet kilkadziesiąt tysięcy lat później. Same roboty się także pojawiają, lecz w trakcie lektury obu książek czytelnik spodziewa się mniej więcej takiego właśnie zakończenia, jakie autor zaprezentował, dlatego przyjemność ze spotkania znanych już bohaterów jest wcale nie tak duża, jak być powinna.

Dla wielu pewnie będzie to bluźnierstwem, ale, co mi tam: lepiej sobie „Agenta Fundacji” i „Fundację i Ziemię” darować, pozostając zadowolonymi czytelnikami oryginalnej trylogii.

Foundation and Earth, Rebis 2002, 388 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 15 września 2010

Miroslav Žamboch, Jiří Procházka, Agenta JFK tom 1: "Przemytnik"

Bohaterem „Przemytnika” jest John Francis Kovar, czeski twardziel, były kapitan jednostek specjalnych i prawdziwy weteran jeśli chodzi o operacje wojskowe. W pierwszych scenach oglądamy jak utracił stałe zajęcie, w kolejnych jak został sam. Od samego początku widać, że książka będzie niczym stary, dobry film z lat osiemdziesiątych – wielkie łubudu, mnóstwo akcji, niewiele wyjaśnień. Takie historie trzeba lubić, podobnie jak teksty w stylu „Jasne było, że mężczyźni tacy jak on nie są stworzonymi domatorami”, czy „Dostał się do jakiegoś świata spokrewnionego z jego własnym. Lecz, o ile to możliwe, trochę bardziej brutalnego i nieokrzesanego”. Moim pechem jest to, że oczekuję od takich komedii podobnych, komediowych dialogów, w stylu Brudnego Harry'ego czy Johna Maclane'a. A dialogi, pdobnie jak i sama historia, w „Przemytniku” są niestety raczej z gatunku „usypiająco-beznadziejnych”...

Kovar dostał się do innego świata. Niestety nie dowiemy się o tymże świecie zbyt wielu informacji, za to dowiemy się, iż światów jest jeszcze więcej. Tomów cyklu też podobno, więc już się boję. Mimo najszczerszych chęci nie potrafiłem odnaleźć w książce kompletnie nic ciekawego, dobrze wymyślonego, czegoś, co potrafiłoby przykuć uwagę choćby na chwilę. Taka literatura powinna być dodawana do gazet za pięć złotych, przeczytamy w pociągu i zostawimy tamże, bo zabierać tego ze sobą nie ma sensu.

Pašerák, Fabryka Słów 2010, 216

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 11 września 2010

Joseph Conrad "Pojedynek"

Po sieci chodzą słuchy, iż słynny film Ridleya Scotta „Pojedynek” został napisany na podstawie prozy niemniej słynnego pisarza, Josepha Conrada Korzeniowskiego. Film pamiętam nie całkiem dobrze, jednego jednak jestem pewien: opowiadał o dwójce francuskich żołnierzy, którzy przy każdej okazji, gdy na siebie wpadną pojedynkują się z powodu, którego praktycznie nie znamy, którego oni sami nawet nie pamiętają. Ich pojedynków było więcej niż jeden, a zwada trwa latami.

Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, iż opowiadanie „Pojedynek” wspomnianego Conrada jest KOMPLETNIE CZYM INNYM. Czyżby napisał dwa o tym samym tytule? :) Nie dość, że toczy się w Polsce, nie we Francji, to bohaterami są zupełnie innej postawy ludzie. Spokojnie, myślę sobie – takie szczegóły jak miejsce akcji czy postaci zawsze można dopasować do różnych realiów. Niestety jednak nie są to jedyne różnice.

Bohaterami opowiadania jest dwóch mężczyzn, owszem. Jeden z nich to starannie wychowany młody człowiek, którego szacunek do starszych, a już w szczególności do własnych rodziców jest tak wielki, że aż przesadny. Drugim z kolei jest człowiek znacznie lżej traktujący życie, wspomagający się spadkami po licznych krewnych, nie posiadający stałego zajęcia – typowy bawidamek, żyjący od balu do balu, od przyjęcia do kolejnego. Rzecz jasna dochodzi między nimi do spięcia, które – ostatecznie – doprowadza do tytułowego pojedynku. Jednakże tylko jednego, nie licznych, ponadto sam pojedynek opisany jest na jednej stronie, pod sam koniec opowieści. Przedtem natomiast musimy zapoznać się z przeróżnymi opisami wewnętrznych rozterek bohaterów, jak to u Conrada – często różnych od postaci głównych, na przykład przyjaciela jednego z pojedynkujących się czy jego ojca.

Dużo się tu mówi o honorze, w klasycznie pojmowany przez Polaków sposób – zwycięstwo albo śmierć, honor albo śmierć... Trzy słowa za dużo wypowiedziane w publicznym miejscu powodują u jednych myśli samobójcze, u innych absolutną zgryzotę, cierpienie nie z tej ziemi... Wszystko jak dla mnie stało się szybko groteskowe, tak pojmowany honor to rzecz typowa dla romantyzmu, przez co o wiele bardziej interesowały mnie powody drugiej postaci, lekko traktującego życie i innych szlachcica, bohatera w domyśle negatywnego, niż starannie wyedukowanego, honorowego Polaka.

Najgorsze jest to, iż nie dość, że akcja brnie przed siebie mozolnie, męczy się bardziej niż mucha w smole, to jeszcze wszystko ostatecznie zostaje sprowadzone do opowieści z morałem, którego człowiek uznający przede wszystkim zdrowy rozsądek nie jest w stanie na trzeźwo przyjąć do wiadomości. Nie polecam. Lepiej obejrzeć film Scotta, nieważne na podstawie czyjego opowiadania zrobiony :)

The Duel, Virtualo 2010, 91 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 10 września 2010

Franz Kafka "Proces"

Człowiek często opiera się na tym, co usłyszy wokół siebie. Przykładamy niewielką uwagę do słów ludzi kompletnie obcych, nieco większą do tych, których widujemy częściej, na przykład nauczycieli w szkole. Taka jest siła rzeczy – zawsze w głowie się coś utrwali. Mnie utrwaliła się w ten sposób świadomość, iż „Proces” Franza Kafki jest powieścią o totalitaryzmie, czymś na kształt państwa policyjnego, gdzie jednostka nie ma znaczenia. Byłem przekonany, że tytułowy Józef K. to ofiara spisku mającego na celu ostatecznie upokorzenie człowieka przez aresztowanie i proces w sprawie, o której sam aresztowany do samego końca się nie orientuje.

Jak się okazało, w pewien sposób można tę powieść tak interpretować. Ale „Proces” jest czymś o wiele większym, niż tylko opowieścią o manipulowanym człowieku. Zresztą, jak się głębiej przyjrzeć, to Józef K. nieźle sobie daje radę z tą sytuacją, nie jest – jak się spodziewałem – wrakiem człowieka, gonionym od ściany do ściany, od urzędu do urzędu. W zasadzie z owej manipulacji w pewien specyficzny sposób zdaje sobie sprawę, co więcej momentami dzielnie się do niej dostosowuje czasem osiągając pewne niewielkie zwycięstwa. Ale nieważne, myślę, że nie jest główną treścią książki jego „sprawa” i tytułowy proces. Myślę, że treścią książki jest szeroko pojęty absurd, bardzo pesymistycznie przedstawiona rzeczywistość, w której nawet grupa Monty Pythona czuła by się najwyżej znośnie.

Świat tu przedstawiony, miejsca i ludzie dobrani zostali w taki sposób, by wywrzeć na czytelniku jak największe wrażenie swoim „poukładanym chaosem”, czymś co najprościej jest mi przyrównać do „teoretycznie kontrolowanego burdelu” jaki panował w wielu polskich urzędach za czasów PRL, niestety w mniejszych miejscowościach obecnego do dziś. Obojętnie z kim Józef K. nie rozmawia czy w jakim miejscu przebywa, widać wyraźnie, iż rzeczywistość dookoła niego jest tak dalece bezsensowna, że człowiek obdarzony chociażby zaledwie przeciętną inteligencją będzie miał problem z odnalezieniem się w niej. Co innego wszelkiego rodzaju tępota – jest u siebie, ściśle przestrzegając durnych zasad, przepisów i restrykcji. W myśl starego, dobrego „ja tu tylko sprzątam, robię co mi każą, nie mnie oceniać”.

Ogólnie rzecz biorąc całkiem niezła rzecz, ten „Proces”. Szkoda, że książkę dorwali w swoje ręce niezrealizowani artystycznie i komercyjnie literaci, którzy najczęściej w ramach zadośćuczynienia za swojego pecha postanowili zostać nauczycielami języka polskiego. Bo jak sobie człowiek przypomni te wszystkie nadinterpretacje, pod które książka została podciągnięta, to się robi po prostu żal autora. Może to i lepiej, iż w momencie gdy pierwsi „krytycy” zabierali się za wymądrzanie, Kafka od dawna gryzł ziemię? Nie warto słuchać wywodów niby mądrzejszych – lepiej „Proces” sprawdzić samemu, absurd tu obecny jest czymś wybitnym.

Der Prozess, Virtualo 2010, 183 strony

Strona książki na LubimyCzytac.pl

Joseph Conrad "Jądro ciemności"

„Jądro ciemności” to jedna z tych książek, do przeczytania których młody człowiek zostaje zmuszony w szkole średniej. I jak to bywa w przypadku tego rodzaju pozycji, nie czyta jej, ukazując wszystkim swój bunt i niezależność :)

O czym jest „Jądro ciemności”? Jest opowieścią o dzikim lądzie, w głębi Afryki. Jest także opowieścią o zbrodniach, jakich dopuszczają się biali ludzie tylko dlatego, iż tubylców mają za nic. Jest sporo powiedziane na temat kompleksów przeróżnych lokalnych „dyrektorów”, które ja osobiście odebrałem jako wskazanie głupoty ludzi, którzy spodziewają się trwać na jakimś stanowisku całe życie przez „zasiedzenie”, o histerii, jaką w nich wzbudza myśl o postępie i progresie, rozwijaniu się oraz zmianach w otaczającym ich dzikim świecie. Jest w końcu „Jądro ciemności” historią o człowieku, który osiągnął wśród tubylców taką władzę, iż stał się niemalże bogiem w ich, a także swoich oczach. Z tym fragmentem książka jest szczególnie kojarzona, i podczas lektury zaskoczył mnie fakt, iż w stu stronicowej książeczce autor zmieścił wiele więcej, niż tylko opis szaleństwa Kurtza. W zasadzie ponad połowę książki czekamy aż wreszcie Kurtz się pojawi na scenie osobiście, nie jedynie we wspomnieniach innych, a gdy już się pojawia okazuje się, iż zaraz będzie koniec lektury.

Często po latach okazuje się, iż niektóre lektury były jednak warte przeczytania, że zawierały w sobie niesamowite ładunki emocjonalne, może bardzo przydatną naukę na przyszłość, czasem zaś tylko (albo aż) pokazywały jak niektórzy pisarze potrafili wspaniale operować słowem. W przypadku „Jądra ciemności” sprawa przedstawia się jednak dość specyficznie. Otóż powieść zdecydowanie mówi o kwestiach niezwykle ważnych, przekazując czytelnikowi sporo brutalnej prawdy. Nie da się ukryć, iż dobrze jest się z utworem zapoznać i przemyśleć samemu to, co autor mówi.

Jest także druga strona. Niestety książka jest potwornie... nudna. Aby skupić swoją uwagę w stopniu pozwalającym na zrozumienie, trzeba dokonać ogromnego wysiłku, bowiem słowa składające się na powieść robią wszystko, by tylko czytelnika uśpić i zniechęcić. Sytuacji nie poprawia podwójna narracja (jeden człowiek opisuje jak drugi siedzi obok i opowiada całą tę historię) oraz monotonia ukazywanej rzeczywistości. Czytelnik zdaje sobie sprawę, iż być to mógł zabieg celowy – jak inaczej opisać męczarnię, wielomiesięczny rejs po rzece gdzie każdy dzień wygląda identycznie? Świadomość tego faktu jednak w ogóle nie pomaga w skupieniu się na opowieści... Na szczęście wszystko zamyka się we wspomnianych stu stronach, więc walka z nudą w celu poznania niezwykle odważnej, mówiącej o ludziach samej prawdy historii, nie będzie trwała dłużej niż jeden wieczór.

Heart of Darkness, Virtualo 2010, 103 strony

Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 9 września 2010

James O. Curwood "Steele z Królewskiej Konnej"

Mając lat kilkanaście rozczytywałem się w powieściach przepełnionych miłością do Dalekiej Północy, autorstwa Jamesa Olivera Curwooda. Przy okazji pojawienia się w jednej z internetowych księgarń z książkami elektronicznymi wielkiej serii Klasyka, pisarz ten był jednym z pierwszych nazwisk, jakie wpisałem do wyszukiwarki. Okazało się, iż jest kilka pozycji, co prawda nie tyle, ile bym sobie życzył, za to niektórych tytułów dawniej w bibliotekach nie widziałem. Nie zastanawiając się długo kupiłem powieść „Steele z Królewskiej Konnej”, po tytule jasno sugerującą, iż rzecz będzie skupiona na przygodach ludzi, a nie zwierząt – Curwood bowiem doskonale pisał też powieści mówiące o życiu dzikich zwierząt. Jednak miałem ochotę na coś z dialogami :)

Bohaterem jest dość tradycyjna dla pisarza postać, czyli mężczyzna, który wcale na Dalekiej Północy się nie urodził, a jedynie pokochał ją z biegiem lat (jak autor). Filip Steele to syn milionera z Chicago, prawdziwy romantyk (jak WSZYSCY bohaterowie Curwooda i... autor), który nie potrafił się odnaleźć w świecie pełnym fałszu, gdzie kobiety nie szukają miłości, a faceta z pieniędzmi, gdzie przyjaźń nie istnieje, panuje typowy, miejski wyścig szczurów... Zabawił się zatem w syna marnotrawnego i wyruszył na poszukiwanie przygód, które po paru latach doprowadziły go na terytorium Kanady, a sam Steele stał się członkiem słynnej Królewskiej Policji Konnej.

Snuta tu historia nie jest szczytem fabularnych możliwości pisarza, jednakże ten fakt nie ma najmniejszego znaczenia. Wartością, jak i główną siłą książki wcale bowiem nie jest opowieść o dzielnych traperach, Indianach żyjących gdzieś w kniei, słynnych przestępcach i pościgach jeden na jednego, z których Królewska Konna słynęła w początkach XX wieku. Tym, co interesuje Curwooda, i czym naprawdę chce czytelnika nakarmić jest opis uczucia, jakie rodzi się w głównym bohaterze, uczucia miłości do przepięknej – choć niedostępnej kobiety.

W tym miejscu się zatrzymałem. Dziś nie jestem takim romantykiem, jakim byłem piętnaście lat temu (co uświadomiłem sobie ze zgrozą). Zacząłem w myślach narzekać na klasyczną głupotę ludzi stawiających serce przed rozumem: puszczenie wolno złoczyńcy z nakazem opuszczenia rejonu jest pomysłem idiotycznym, należało gościa od razu zamknąć w areszcie. Wszak wiadomo, że życie i tak skonfrontuje postaci ponownie, a rzezimieszków powinno się zamykać od razu, bez drugiej szansy. Podobnie zadumała mnie kwestia zakochania się Filipa Steele'a. Było to uczucie nagłe, nie jak sycylijski piorun, lecz i tak miłość zakwitła szybko, w ciągu paru dni, w dodatku miłość do kobiety, z którą bohater zamienił zaledwie kilka słów, i o której doskonale wie, że nigdy nie będzie jego. Kiedyś rozczulały mnie takie sytuacje, dziś w nie niestety nie wierzę. Zacząłem się zastanawiać, czy Curwood miał żonę? Czy jak klasyczny romantyk jedynie bywał często (i zawsze nieszczęśliwie) zakochany? Niestety Wikipedia nie udziela odpowiedzi na to pytanie...

Po połowie książki przestałem kręcić nosem na zachowanie bohatera i innych, podobnych mu z postawy postaci. Bowiem romantyczne podejście do rzeczywistości ma też kilka przyjemnych momentów, na przykład wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę. Fakt, że potem będziemy ścigani to fraszka, byle pomścić niesłusznie oskarżonego ojca i braci – to jest to! Podobnie topos prawdziwej, męskiej przyjaźni, o jakiej marzyło się onegdaj i na jaką wciąż się podświadomie czeka. Takie motywy wyzwalają masę pozytywnych uczuć. Także inna kwestia się nie zmieniła od kilkunastu lat – Curwood wciąż wpływa na czytelnika tak, iż nie potrafimy usiedzieć cicho. Podczas lektury nie byłem w stanie powstrzymać się od głośnego wyrażania swoich uczuć względem wydarzeń toczących się na kartach powieści, naturalnie budząc tym samym pozostałych domowników. Dawno mi się to nie przytrafiło.

„Steele z Królewskiej Konnej” z pewnością nie będzie jedyną elektroniczną pozycją tego autora, w którą zaopatrzę swój czytnik. Okazało się bowiem, iż wystarczy lekko zmrużyć oczy, by poczuć się znowu tak, jak w wieku lat trzynastu, kiedy marzenia zajmowały człowiekowi cały dzień, a rzeczywistość nie pokazała jeszcze wszystkiego, na co ją stać.

Steele of the Royal Mounted, Virtualo 2010, 146 stron
Strona ksiażki na LubimyCzytac.pl

wtorek, 7 września 2010

Arthur C. Clarke, Odysei kosmicznej tom 1: "2001. Odyseja kosmiczna"

Podobno najpierw było opowiadanie. Potem – wspólna praca autora z reżyserem Stanleyem Kubrickiem nad scenariuszem filmu, zwanego do dziś przez wielu najsłynniejszym dziełem science fiction w kinematografii światowej. I dopiero na końcu powstała powieść Clarke'a, na podstawie własnego scenariusza, która – trzeba to uczciwie przyznać – wiernie oddaje treść filmu. Złośliwi w dodatku od razu stwierdzą, iż nie tylko wiernie, ale i w sposób bardziej wciągający :)

Powieść podzielona jest na kilka części, które łączy jeden element: tajemniczy Monolit, który towarzyszy ludzkości, jak się okazuje, od dawien dawna. Pierwszą częścią jest genialnie rozpisane powstanie świadomości, czyli jak z małpoluda człowiek stał się człowiekiem. Clarke w tym momencie stosuje niezwykłą narrację, gdzie nie tylko klarownie opisuje proces kształtowania się myśli u prawie zwierzęcia, jego odczucia względem otoczenia, radości i smutki, w końcu satysfakcję z rozwoju. Autor przedstawia wydarzenia wtrącając od siebie dygresje, dzięki którym oderwanie się od lektury jest praktycznie niemożliwe.

Kolejne części rozgrywają się miliony lat po pierwszej, w czasach, gdy ludzkość opanowała już podróże międzyplanetarne. W tym momencie Clarke przedstawia niezwykle spójną wizję podróży kosmicznych, opisując ogrom wynalazków, które – jak dziś wiemy – znalazły zastosowanie w rzeczywistości. Clarke był jednym z największych propagatorów kosmonautyki, na podstawie jego wizji i planów powstała niejedna struktura wykorzystywana w tej dziedzinie, m.in. stacje orbitalne. Obcowanie z tak pełnymi wizjami jest czystą przyjemnością nawet dziś, choć rzecz jasna dzisiejszy fan fantastyki naukowej ma zupełnie inną świadomość niż ten sprzed czterdziestu lat, gdy książka powstała.

Ale to nie wszystko, co oferuje „2001. Odyseja kosmiczna”. Clarke popisuje się także przewidywaniem innych rozwiązań, jakie ludzkość musi przygotować, mianowicie szczegółowo przedstawia mechanizm działania sztucznej inteligencji. W tym momencie mamy już nieco więcej akcji, a poznawanie systemu komputerowego HAL 9000 to naprawdę niezłe doświadczenie. Już widać na podstawie czyich dokonań powstało tak wiele scenariuszy filmowych, powieści i gier dotyczących problemu świadomości AI.

„2001. Odyseja kosmiczna” to w ogromnej mierze science, a fiction to niewielki ułamek tego, co powieść oferuje. Prawdziwy popis możliwości umysłu ścisłego, nie stroniącego jednak od zagadnień znacznie bardziej humanistycznych, takich jak świadomość, wolna wola, w końcu nawet duchowość i Bóg. Niezwykła książka, choć niektórym będzie przeszkadzał nadmiar technicznych opisów, i tak warto przez nie przebrnąć i poznać to, co autor przyszykował czytelnikom na samym końcu podróży.

2001: A Space Oddysey, Świat Książki 1995, 190 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 6 września 2010

Isaac Asimov, Fundacji tom 9. "Agent Fundacji"

Licząc wszystkie dodatkowe powieści, dopisane lata po oryginalej "Fundacji" zarówno przez Asimova, jak i innych pisarzy pragnących zrealizować się w tym uniwersum, "Agent Fundacji" jest już dziewiątą jej częścią. Akcja toczy się pięćset lat po założeniu na Terminusie przez Hariego Seldona Fundacji. Na dzień dzisiejszy Federacja Fundacji opanowała ponad połowę całej Galaktyki, i dokonała tego oczywiście dzięki swemu postępowi technologicznemu, bez wywoływania wojen.

Powstaje jednak pytanie: czy główne zadanie Fundacji, jakim jest stworzenie nowego, lepszego, trwalszego Imperium Galaktycznego, nie mogłoby zostać przyspieszone? Czy trzeba kurczowo trzymać się Planu Seldona, skoro wygląda na to, iż stworzenie trwałej organizacji ogólnogalaktycznej jest na wyciągnięcie ręki? W "Agencie Fundacji" Asimov wraca do wszystkich najważniejszych postaci znanych z poprzednich części, a czyni to przy okazji niezłego pomysłu: każe głównym bohaterom poszukiwać mitycznej, zaginionej Ziemi, planety, od której jakoby rozpoczęła się era dominacji rasy ludzkiej w Galaktyce.

Trzeba przyznać, iż seria pomysłów, którymi raczy nas autor na drodze do poznania tej jedynej prawdy na temat Ziemi jest ciekawą przygodą, może chwilami taką z przymrużeniem oka. Asimov jak zwykle nie oparł się pokusie dodania pewnych smaczków przy opisywaniu społeczeństw zamieszkujących przeróżne planety, i naturalnie zrobił to z dużym wdziękiem.

Widać także jak bardzo pokrywa się Saga Fundacji z popkulturą, szczególnie Gwiezdnymi Wojnami. Postęp technologiczny, gigantyczny ośrodek władzy, gdzie każda planeta ma swojego przedstawiciela (niczym senat), burmistrz Terminusa jako Imperator, Druga Fundacja i istoty pokroju Muła jako władcy Mocy, potrafiący wpływać na umysły innych...

Książka ma tylko jedną wadę, mianowicie jest przegadana. Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że mogłaby być o połowę krótsza (czyli mieć pojemność poprzednich części) i znacznie bardziej ciekawsza dzięki temu. Momentami oczy się zamykają, gdy autor każe nam czytać kolejne długie wypowiedzi swoich bohaterów, którzy - choć na swój sposób ciekawi - nie są jednak postaciami tak wyrazistymi, że chciałoby się z nimi identyfikować.

Foundation's Edge, Rebis 2002, 360 stron
Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl