czwartek, 30 grudnia 2010

Brian W. Aldiss, Helikonii tom 1. "Wiosna Helikonii"

Trylogia Helikonii Briana W. Aldissa opisywana przez czytelników jest zgodnie, jak rzadko kiedy w przypadku literatury science fiction. Słowo, które używane jest w jej kontekście najczęściej, i z którym naprawdę trudno jest się nie zgodzić, brzmi: monumentalna. Punktem wyjścia dla autora był pomysł prezentacji świata, na którym pory roku rozłożone są na całe tysiąclecia, w wyniku specyficznego układu orbit zarówno samej Helikonii, jak i dwóch słońc, wokół których krąży.

Wiosna Helikonii rozpoczyna się w momencie, gdy szybkimi krokami ku końcowi zbliża się zima. W prologu poznajemy Juliego, chłopca rzuconego w wir wydarzeń, które zupełnie zmienią jego życie, a szczególnie wiedzę o świecie, w jakim przyszło mu żyć. Pozostawiony sam sobie zmuszony jest do podejmowania trudnych decyzji, odrzucenia takiego życia, jakie znał jego lud i poznania nowego. Prolog, niebywale długi, skupia się na ukazaniu sposobu myślenia chłopca, który jest punktem wyjścia do przedstawienia całej historii rasy ludzkiej, zmuszonej do wyjścia z zimowego ukrycia i życia pełnego znoju i wzięcia planety w posiadanie.

Okazuje się bowiem, iż Helikonia zamieszkana jest przez różne rasy, w tym dwie najważniejsze: ludzi i ancipitów. O ile czas zimy, w przeliczeniu na ziemskie lata trwającej wiele stuleci, należy do tych drugich, o tyle czas ciepła to czas ludzi. Jednakże owych wiele wieków śniegu i mrozu kompletnie zniszczyło cywilizację z czasów poprzedniego ciepła, i teraz Juli, po obudzeniu w sobie pragnienia budowy nowego porządku, staje się założycielem plemienia, które od początku będzie budowało przyszłość.

Brian Aldiss w dość powolny sposób, krok za krokiem, przedstawia kolejne etapy budowania cywilizacji, posługując się w tym celu kilkoma bohaterami, należącymi do kolejnych pokoleń. Pod pozorem historii ich życia, czynów i myśli, ukazuje kolejne etapy, nie mając złudzeń co do natury człowieka. Spora część książki spodoba się wielbicielom fantastyki socjologicznej, gdzie obserwować będziemy odejście od zbieractwa i myślistwa, przez handel, w końcu wreszcie uzmysłowienie sobie przez ludzi faktu, iż nie ma innej drogi, jak ta, która polega na stworzeniu zorganizowanej struktury plemiennej, gdzie każdy powinien znać swoje miejsce i wykonywać swoje obowiązki z myślą o dobru wszystkich. Jacy jednakże ludzie są, wiemy wszyscy doskonale, dlatego nie obejdzie się bez awantur, morderstw, przywłaszczania sobie nie swojego mienia, manipulacji. Ostatecznie do głosu dojdzie także nieco rozsądku, w końcu przywódcy dojrzeją do zrozumienia, iż nie ma innej drogi ku przyszłości, jak przede wszystkim pogłębianie wiedzy o otaczającym ich świecie.

Nie jest tak, by cała wiedza poprzedników była utracona. Ale przebić mur tradycji, wyniesionej jeszcze z czasów zimy, nie jest łatwo. Wszystko w dodatku dzieje się niezwykle szybko – ludzie dożywają góra czterdziestu lat, w tak trudnym świecie przyszło im żyć, a wiosna następuje błyskawicznie, by następnie zmienić się w lato, które z kolei trwać będzie wiele wieków. Na przestrzeni życia jednego z bohaterów zmianie ulega absolutnie wszystko. Pojawiają się nowe choroby, nowe plemiona, nowi ludzie i inne istoty. Trwa konflikt z ancipitami, którzy doskonale wiedzą o końcu swojego czasu, lecz mimo wszystko natura każe im jeszcze walczyć o swoje. Aby dodać jeszcze więcej fabularnego zamieszania, okazuje się, iż na orbicie Helikonii znajduje się stacja kosmiczna, zasiedlona przez Ziemian, którzy żywot bohaterów oglądają niczym najlepsze kino, zagłębiając jednocześnie tajemnice planety.

Pewnym problemem książki jest fakt, iż dla niektórych czytelników może być momentami dość trudna do zrozumienia, wymaga uwagi i zastanowienia, wszak to prawdziwe science fiction, więc wszystko opisane jest dokładnie, cały ten mechanizm działania, na którym opiera się system pór roku. Trzeba dać się wciągnąć, by po pewnym czasie za naturalne brać rozliczne różnice między liczeniem lat, małych lat i wielkich, w zależności od słońca, względem którego są liczone. Bez pełnej uwagi, lektura momentami będzie ciężka. Podobnie wygląda kwestia tak wielu zdarzeń na przestrzeni tak niewielu lat – od plemienia do potężnego miasta, które zaczyna nawet bić monetę, więc i pieniądz został ponownie wynaleziony, a wszystko to w czasie żywota jednego pokolenia. Nie są to jednak wady, wszak właśnie o to w tym cyklu chodzi, by ukazać tak wiele, w tak krótkim czasie, to właśnie jest Helikonia. Trudno jest Wiosnę... porównać z innymi książkami, to klasa sama w sobie, a najważniejsze odkrycie, jakie przynosi, to postać samego autora. Trudno zrozumieć, jak słabo znanym pisarzem jest Aldiss na tle od dziesiątek lat wynoszonych na piedestały innych twórców, i jak jest to niesprawiedliwe, gdyż nawet ta jedna książka, zaledwie tom pierwszy znacznie większej całości, bije na głowę niejedną pozycję zaliczaną do ścisłego kanonu science fiction.

Heliconia Spring, Solaris 2008, 480 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

wtorek, 21 grudnia 2010

Jacek Piekara, cyklu "Ja, inkwizytor" tom 2. "Dotyk zła"

Druga część przygód młodego inkwizytora, zawierająca tak, jak poprzednia, dwie mikropowieści, niestety nie jest ostatnią odsłoną tego „prequela” to głównej opowieści. Autor w zanadrzu ma jeszcze jedną, o ile mnie pamięć nie myli, tym razem będzie to powieść. Oczywiście w przypadku TEGO autora, podobnie jak TEGO wydawnictwa, nie możemy być pewni niczego, mimo zapowiedzi ogłoszonych praktycznie w każdym zakamarku internetu.

Już „Wieże do nieba” pokazywały system, na bazie którego cykl „Ja, inkwizytor” powstał: rzecz praktycznie tylko dla fanatycznych wielbicieli Mordimera Madderdina, dla których ważniejszy jest sam fakt nowej przygody do poczytania, niż jej jakość. O ile jednakże w „Wieżach...” bywało ciekawie, mieliśmy bowiem do czynienia z naprawdę młodym i – uwaga, rzecz niesamowita – głupim Madderdinem, tutaj tego elementu zabrakło. Mordimer jest przekonany o własnej słuszności, i wbrew temu, co sam o sobie co chwilę mówi, nie wie co to pokora. Czyli mamy inkwizytora takiego, jakiego uwielbiamy, ale...

...problemem książki są pomysły, na bazie których powstały stanowczo zbyt długie i zbyt nieciekawe historie. Pierwsza mikropowieść jest chyba sposobem autora na ukazanie nieco więcej szczegółów ze świata, w jakim bohaterowi przyszło żyć. Przez pierwsze 150 stron nie dzieje się absolutnie nic, poza chodzeniem, rozmawianiem i przede wszystkim rzucaniem klasycznych, złotych myśli Madderdina na temat otaczającego go świata. Niestety gdzieś dowcip zanikł, nie wiem, czy to zabieg specjalny (młody Mordimer nie jest jeszcze tak wyrobiony), czy autor się mniej wysilił. Zresztą to obojętne, co za różnica, wszak czytelnik i tak się nudzi... Całość można było zmieścić na dwudziestu stronach bez straty (a może nawet z zyskiem) dla książki.

Drugie opowiadanie jest jeszcze słabsze. Nie dość, że autor ZNOWU prezentuje tu swoje poglądy (już chociaż Mordimerowi by dał spokój), to robi to w sposób beznadziejny. Dawno temu w gazecie Piekary recenzent czepiał się książki Marcina Mortki „Karaibska krucjata”, twierdząc, że nazwanie bohatera Brudnym Harrym ze względu na fakt, iż onegdaj sobie zapaskudził mankiet, to słabizna. Cóż, wymyślenie w niczym nie potrzebnego do historii rzezimieszka, który „pali koty”, zatem można go nazwać swobodnie „palikotem”, jest na o wiele niższym poziomie.

Zupełnie nie wiem po co ta książka powstała. Tak, jak uwielbiam twórczość literacką Jacka Piekary, kupuję jego książki w ciemno od lat, tak nie jestem w stanie zrozumieć innego sensu dla wydania „Dotyku zła”, jak tylko zarobienie małej kaski. Tego gniota można postawić w jednym miejscu z „Charakternikiem” i „Przenajświętszą Rzeczpospolitą”, największymi błędami pisarza.

Ja, inkwizytor. Dotyk zła, Fabryka Słówc 2010, 352 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Zbigniew Nienacki, Dagome iudex tom 1. "Ja, Dago"

Zbigniew Nienacki jest znany przede wszystkim z powieści o Panu Samochodziku, muzealniku-detektywie, klasyfikowanymi jako powieści dla młodzieży. Ma w dorobku jednakże autor także powieści inne, zwane najczęściej pozycjami „dla dorosłych”. Bardzo podkreśla się owe „dla dorosłych”, aby jednoznacznie uświadomić czytelnikowi to, co znajduje się w środku. Nienacki bowiem gdy nie pisał o Panu Samochodziku okazywał się być zupełnie innym autorem, którego teksty nawet dziś, w czasach, gdy seks, cielesność i zmysłowość nie są już tematami tabu, mogą niejednego odstraszyć. Ten facet doskonale wiedział czego chce od kobiet, miał na ich temat zdanie wyrobione – i to widać w jego książkach „dla dorosłych”, które życzliwi pisarzowi nazywają „skandalizującymi”, a mniej życzliwi „pornografią”.

Trzy książki składające się na cykl ukazały się w mało sprzyjających czasach, zarówno wydanie pierwsze, jak i drugie, przygotowane przez wdowę po autorze władnym sumptem nie zyskały popularności, omijane także szerokim łukiem przez krytyków. Niedawno jednakże wyszła kolejna edycja, tym razem jednotomowa, będąca doskonałą okazją by sprawdzić, czy Nienacki „dla dorosłych”, w powieści uważanej przez siebie samego za dzieło życia oferuje literaturę strawną.

Bohaterem jest tytułowy Dago, postać niezwykle specyficzna, młodzieniec ogarnięty żądzą władzy, która w połączeniu z jego niezwykłą pewnością siebie pozwala mu wpływać na otoczenie, porażać napotkanych ludzi charyzmą. Dago uważa się za potomka olbrzymów, dzięki czemu jest przekonany, że prawo do ziemi otaczającej rzekę Visulę mu się po prostu należy, że ta ziemia to jego ojcowizna. Wykształcony na zachodzie Europy, znając na pamięć „Księgę Grzmotów i Błyskawic” wraca z zamiarem założenia państwa, będącego równym państwom Franków, panujących nad zachodem. Obserwujemy kolejne poczynania młodzieńca w systemie podzielonych wątków. Rozdziały prezentują dzieje aktualne, proces budowania państwowości przez Dago, jego wpływ na okoliczne ludy oraz dzieje dawniejsze, dzieciństwo i kolejne lata bohatera z czasów, gdy nie posiadał jeszcze imienia.

Spotkałem się z wieloma opiniami twierdzącymi, jakoby „Dagome iudex” było powieścią fantasy. Po zapoznaniu się z tomem pierwszym ośmielę się stwierdzić, że „Ja, Dago” ma z fantasy tyle wspólnego co chociażby „Kroniki Pana Wojny” Bernarda Cornwella. To, że bohaterowie mają swoje wierzenia i dokonują przeróżnych czynów, będących w ich mniemaniu czarami nie oznacza jednak, że rzeczywiście jest tu jakaś magia. Przynajmniej nie w pierwszym tomie. Jedyna magia, z jaką mamy tu do czynienia, to charyzma Dago, dzięki której jest w stanie zapanować nad większością ludzi, wliczając w to także królów (spotykamy m.in. Popiela, tu zwanego Golubem Popiołowłosym. Jest i mowa o zjedzeniu przez myszy, ale... nie tak, jak myślimy). Pewnie, że fakt istnienia plemienia wojowniczych kobiet może brzmi jak fantasy, ale... dlaczegóż miałoby takie plemię nie istnieć? Sam bohater doskonale zdaje sobie sprawę z konieczności stosowania przeróżnych gestów, znaków tajemnych, by wpływać na innych, ukazując swą potęgę dzięki znajomości tzw. „czarów”.

Odnośnie kwestii dotyczących elementu „dla dorosłych” - nie będę bzdurzył o moralności i etyce, jednakże cieszę się, że nie miałem okazji czytać tej pozycji w czasach, gdy zaczytywałem się Samochodzikami, w wieku lat dwunastu czy coś koło tego. Nie ma sensu ukrywać faktu, że pewne fragmenty są w pewien sposób wulgarne, nieraz perwersyjne, bez zahamowań. Autor opisuje świat takim, jakim go sobie wyobraził i nie ma powodu przypuszczać, że nasi przodkowie, ojcowie-założyciele państwa polskiego byli niewiniątkami, znając choćby pobieżnie wierzenia ludów z czasów przedchrześcijańskich można mieć wręcz pewność, że było wprost przeciwnie. Mimo wszystko pojęcie „dla dorosłych” jest jak najbardziej uzasadnione i podpisuję się pod licznymi podkreśleniami owej konieczności bycia „dorosłym” przed sięgnięciem po tę książkę.

„Ja, Dago” to lekko nierealna opowieść, jakby gawęda, słuchana gdzieś przy ognisku, zbierająca przeróżne legendy i podania, które autor w typowy dla siebie, umiejętny, pełen pasji historycznej sposób połączył, przygotowując własną wersję historii opisującej powstanie państwa polskiego. Nie jest to książka dla każdego, nie wiem także, czy jako czytelnik zgadzam się z autorem, iż jest to jego największe dzieło. Może się tego dowiem po ukończeniu całej trylogii, na chwilę obecną wiem natomiast jedno: niewątpliwie książka robi ogromne wrażenie rozmachem wizji, jaką Nienacki przygotował i... tak, mimo wszystko, wrażenie robi także brak skrępowania przy snuciu opowieści jednocześnie pełnej ohydy i brutalności, lecz także wciągającej, z fascynującym bohaterem, którego czyny autentycznie wprawiają w zdumienie, będąc zarazem czynami męża odważnego i charyzmatycznego, doskonale wiedzącego gdzie pragnie dojść i podążającego swą drogą bez wahania.

Dagome iudex, tom 1. Ja, Dago
Wydawnictwa: Pojezierze, Domina, Warmia


Strona książki na LubimyCzytac.pl

wtorek, 23 listopada 2010

Szczepan Twardoch "Zimne wybrzeża"

„Zimne wybrzeża” Szczepana Twardocha w pierwszej chwili mocno skojarzyły mi się z dwiema książkami mistrza Alistaira MacLeana, zresztą moimi ulubionymi: „Noc bez brzasku” i „Stacja arktyczna Zebra”. Ten sam klimat, ten sam chłód Dalekiej Północy i podobny, detektywistyczny motyw.

Akcja toczy się pod koniec lat 50. XX wieku na Spitsbergenie, w ciekawym miejscu, gdzie przenikają się narody norweski z rosyjskim/radzieckim. Bohaterem jest człowiek, o którym wiemy naprawdę mało, nie znamy nawet jego prawdziwego imienia i nazwiska, nie wiadomo także co w zasadzie go sprowadza na Daleką Północ. Jedyne, co jest pewne, to że jest kimś na kształt agenta wywiadu, zbieracza informacji.

Główny motyw jest przeprowadzony niezwykle powoli, i w specyficzny sposób. Autor jak zwykle snuje liczne dygresje, opowieści w opowieści, przedstawia kolejnych bohaterów, poświęcając im naprawdę sporo miejsca, pozwalając im także na opowiadanie ich historii. Kryminalna, główna akcja, jest w zasadzie jedynie pretekstem do objawienia całemu światu rozlicznych przemyśleń na temat Polaków, socjalizmu, komunizmu. Owe przemyślenia, plus wszystkie tu zawarte opowieści poboczne są tak dobre, że sama akcja książki na tym paradoksalnie cierpi. Pod koniec lektury, gdy wreszcie czytelnik dowie się o co chodzi, czujemy ogromny niedosyt, gdyż intryga okazuje się być niezwykle prostą, w ogóle nie dotykając spraw w tego typu literaturze istotnych. Zamiast odkrywać spiski, tajne plany czy choćby bardziej lokalnie przeprowadzać konkretne śledztwo, otrzymujemy historię dość pierdółkowatą, i to jest wielki błąd, gdyż „Zimne wybrzeża” to jednak jest kryminał, i na końcu powinna być jeśli nie zwalająca z nóg, to chociaż lekko zaskakująca puenta.

Zimne wybrzeża, Wydawnictwo Dolnośląskie 2009, 240 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 19 listopada 2010

Szczepan Twardoch "Przemienienie"

Szczepan Twardoch swoimi tekstami należącymi do gatunku fantastyki już wielokrotnie udowodnił, że jest Pisarzem przez duże P. Praktycznie każda kolejna książka jest jeszcze lepsza od poprzedniej, niezależnie od tego, czy mamy zbiór opowiadań, czy powieść.

Ale autor nie zajmuje się jedynie tworzeniem fantastyki. „Przemienienie” to pierwsza nie-fantastyczna książka autora, która trafiła na moją półkę. Rzecz powstała pod wielkim wpływem słynnej publikacji księdza Isakowicza-Zaleskiego „Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej”, co wcześniej, w momencie premiery powieści było wystarczającą antyreklamą dla mnie – obawiałem się że autor zechciał zabrać głos w odwiecznym konflikcie tych złych – komunistów z tymi „dobrymi” - klerem. Oczywiście moje obawy były bezzasadne. Autor wykorzystał sporo z książki księdza Zaleskiego, ale nie po to, by brać udział w polemice z innymi twórcami, ale tylko i wyłącznie po to, by poznając jak najlepiej mechanizm działania Służby Bezpieczeństwa w kontaktach z klerem, przygotować nam jak najbardziej autentyczną, łatwą do przyswojenia powieść z gatunku political fiction.

Od pierwszej do ostatniej strony mamy do czynienia z fabułą, którą można bez krępacji przyrównać do historii snutych przez mistrzów gatunku. W pierwszej fazie powieście mamy sporo klimatów Fredericka Forsytha, z organizacjami niezależnymi od władzy, powiązaniami między służbami poszczególnych krajów satelickich Układu Warszawskiego na czele. Następnie, w miarę odkrywania historii głównego bohatera political fiction nieco zmienia się w sensację najlepszego gatunku, której nie powstydziłby się Jack Higgins czy David Morrell (szczególnie widać pewne nawiązania do „Bractwa Róży”).

Ale historia młodego esbeka to nie wszystko, co autor nam oferuje. Pod samą opowieścią odkryjemy bowiem niezwykle autentyczny świat, licznych bohaterów drugoplanowych, a każdy z nich ma swoją historię, którą Twardoch klimatycznie wplata w opowieść. Całość jest napisana w taki sposób, że od lektury najzwyczajniej w świecie nie można się oderwać, obojętnie czy czytamy właśnie o księdzu i jego rozterkach, homoseksualiście będącym na liście płac SB czy młodej sekretarce, która zakochuje się w koledze z pracy, nie oglądając się na męża.

Nie zabrakło też motywów śląskich, z których autor jest znany. Całość rozgrywa się na Górnym Śląsku, z Katowicami i Gliwicami na czele, i choć dygresji dotyczących samego Śląska tu nie odnajdziemy (poza wpięciem w dialogi gwary śląskiej, pisanej tym samym, specjalnym alfabetem, który poznaliśmy już w „Epifaniach wikarego Trzaski”), to jednak uczucie, jakie Twardoch żywi do swojej ojczyzny i tak jest bardzo widoczne. Jako mieszkaniec tych okolic jeszcze lepiej się bawiłem podczas odrywania fabuły, razem z bohaterem przemieszczając się w wyobraźni po znanych sobie trasach, oglądając opisywane, a znane sobie doskonale miejsca.

„Przemienienie” udowadnia, że dla Szczepana Twardocha nie ma znaczenia, jaki gatunek literacki uprawia – zawsze jest to literatura mocno odstająca od konkurencyjnych produktów (zwanych przez samych zainteresowanych: „dziełami”). Język tego Ślązaka to wspaniała polszczyzna, myśli zamieszczane na kartach uderzają spostrzegawczością, dodatkowo powieść opisuje tamte, szare czasy tak sugestywnie, że czytelnik ma wrażenie, jakby brał udział w wydarzeniach osobiście. Jedna z najlepszych książek, jakie miałem przyjemność przeczytać w roku 2010.

Przemienienie, Dębogóra 2008, 286 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 15 listopada 2010

Jarosław Błotny, Oium ludu rzymskiego tom 1. "Wergeld królów"

Wśród licznych wznowień, kolejnych wydań z jakże istotnymi zmianami (nowa okładka), w Fabryce Słów wreszcie trafiła się prawdziwa nowość. Powieść mniej znanego (ale to się szybko zmieni!) pisarza, Jarosława Błotnego, będąca pierwszym tomem cyklu „Oium ludu rzymskiego” - „Wergeld królów”. Jest to fantastyczna historia alternatywna, rozgrywająca się w czasach cezara Kommodusa, znanego nam jeśli nie z historii, to chociażby z filmu „Gladiator”. Cezar ów, opisywany przez historyków jako tyran, kazał się uważać z wcielenie Herkulesa, stając osobiście na arenach niczym gladiator zabijał osobiście niewolników, krótko mówiąc: był szalony. Jednakże jego historia u Jarosława Błotnego przedstawiona została w inny sposób – po latach owego szaleństwa spojrzenie cezara na świat i Imperium się zmieniło, stał się władcą inteligentnym, wybiegającym myślami daleko w przód.

W ten właśnie sposób wytłumaczona została najbardziej niesamowita część powieści Jarosława Błotnego, czyli fakt istnienia niezwykłych wynalazków, znacznie wyprzedzających swój czas. Broń palna, maszyna parowa czy lot balonem to elementy zadziwiające lud, ale przyjmowane z logiką i spokojem, wynikającym także z faktu, iż religia znana nam jako chrześcijaństwo dopiero próbuje się rozprzestrzenić, pogańskie bóstwa zaś były znacznie mniej rygorystyczne światopoglądowo, niż nauki pierwszych chrześcijan.

Autor tworzy ciekawe postaci, ale znacznie ciekawsze myśli, które wkłada im do głów, a które bohaterowie wypowiadają ze spokojem, budując naprawdę przyjemne w odbiorze dyskusje na tematy głównie poświęcone religii i wierze jako takiej. Różne filozofie mieszają się z przeróżnymi światopoglądami, w książce nie występuje praktycznie żaden durny bohater, będący świadectwem głupoty ludzkiej – wszystkie postaci znajdujące się na odpowiedzialnych stanowiskach są ludźmi światłymi, otwartymi na nowe, co buduje naprawdę wspaniały obraz ludzi władzy – żal ściska serce, że takie rzeczy są możliwe tylko w książkach.

Nie można zapominać także o ukazaniu przez autora plemion germańskich, zamieszkujących krainę zwaną Sarmacją, tereny dzisiejszej Polski. Ich zwyczaje są także mocną stroną powieści, z tytułowym wergeldem na czele, który jest zasadą tak dobrze przemyślaną, że aż szkoda, że dziś nie można takich wprowadzić w życie. No, ale dziś nie ma u władzy ludzi honorowych...

Do pełni szczęścia brakuje tylko mapy, która ukazywała by świat przedstawiony, a dzięki której czytelnik znacznie bardziej wczułby się w lekturę, odnajdując wszelkie miasteczka i rzeki, konfrontując ich nazwy z naszą rzeczywistością. Że Vistula to Wisła, to wie każdy, ale resztę dobrze byłoby mieć narysowaną.

Lektura była przednia, ale krótka - „Wergeld królów” pękł w jeden dzień. W przygotowaniu tom drugi, ciekawe, czy ostatni? Jak na razie zabawa była na tyle dobra, że dwa tomy wydaje mi się liczbą nieco niewielką. Chociaż, z drugiej strony, nie każdy cykl musi liczyć od razu osiem części... :]

Wergeld królów, Fabryka Słów 2010, 312 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 14 listopada 2010

Bernard Cornwell, Kronik Pana Wojny tom 3. "Excalibur"

Ostatni tom Kronik Pana Wojny odrobinę odstaje poziomem od dwóch poprzednich. Historia zaczyna się nieco powtarzać – po każdym zwycięstwie przychodzi przegrana, przyjaciel okazuje się zdrajcą... Czytelnik zaczyna odczuwać lekkie zmęczenie konfliktem Brytów z Saksonami, a nieco większe postawą Artura, który nieco zgorzkniał, ale niczego się nie nauczył. Wciąż wierzy w śluby i przysięgi, choć doskonale wie, że w tej wierze jest osamotniony i w chwili zagrożenia i tak zostanie sam, co prawda z najwierniejszymi przyjaciółmi, lecz bez armii.

Bohater trylogii, Derfer Cadarn, próbuje czytelnikom tłumaczyć sens owego zachowania, jednakże coraz trudniej przychodzi nam wierzyć w sens dochowywania ślubów w świecie, w którym rządzi zawiść i przemoc. Przez pierwsze dwa tomy cyklu Cornwell ukazywał świat kompletnie inny od tego, który znamy z legend, bez papierowych bohaterów, za to z mocno zarysowanymi postaciami, a każda ma swój cel, i nigdy nie jest nim jakaś abstrakcyjna idea w stylu: zapewnić pokój Brytanii czy dbać o ludność i być sprawiedliwym. Tu, w tomie trzecim, jakby od tego założenia odchodzi, pozwalając, by górę wzięły właśnie idiotyczne idee, zamiast twarda konsekwencja w postępowaniu. Można zrozumieć, że słabe umysły poddadzą się silniejszym, ale że silne postaci stale dochowują słowa danego przed wielu laty, choć od dawna wiadomo, że cała Brytania przez to cierpi i cierpieć będzie? Trudno to przyjąć.

Na szczęście mimo to książka wciąż posiada inne cechy, które tak bardzo odróżniają tę trylogię od konkurencyjnych opowieści o tamtych czasach. Świat przedstawiony jest niezwykle brutalny, Merlin i Nimue wciąż szastają sztuczkami na lewo i prawo, oszukując lud i wciskając mu brednie o bóstwach i innych nadprzyrodzonych idiotyzmach, a Derfel ponownie będzie musiał zmierzyć się z licznymi wrogami i poprowadzić armię Artura ku zwycięstwu lub śmierci w chwale.

Excalibur, Da Capo 2000, Erica 2010, 464 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 10 listopada 2010

Bernard Cornwell, Kronik Pana Wojny tom 2. "Nieprzyjaciel Boga"

Drugi tom Kronik Pana Wojny to ukazanie krajobrazu po bitwie, która zakończyła waśń między Brytami, doprowadzając do zjednoczenia królestw przeciwko wspólnemu wrogowi – Saksonom (zwanym często wymiennie Sasami). Zdawałoby się, że teraz nic już nie stanie na przeszkodzie, by najeźdźców ze stałego kontynentu ostatecznie pognębić, ale... pamiętajmy, że postaci u Cornwella to realistyczne osobowości, a nie papierowi bohaterowie. Dlatego też czytelnik zdaje sobie sprawę, że pokój wcale nie jest taki oczywisty, gdy Lancelot otrzymuje we władanie Królestwo Sylurii, królem Dumnonii zostaje Mordred, a obmierzły sodomita biskup Sansum niczym wąż knuje wciąż nowe spiski, pod pozorem sławienia jednego Boga próbując zagarnąć dla siebie jak najwięcej władzy i zaszczytów, bez względu na ich cenę.

W dodatku zbliża się rok 500. Chrześcijańscy manipulanci z Sansumem na czele zdołali wmówić tępym wieśniakom, iż Chrystus właśnie teraz powróci, w dodatku zjawi się właśnie na terenie Brytanii. Autor przedstawia w bardzo realistyczny sposób mechanizm zachowania się tłuszczy oraz konsekwencje tego zjawiska.

Ciemne wieki wciąż się zbliżają, pamięć o wynalazkach i dokonaniach Rzymu jest coraz słabsza. Powszechna tępota osiąga rozmiary wcześniej nieznane, wynosząc do wszelkich godności głównie oszustów, bawiących się wydarzeniami z przeszłości niczym polscy politycy.

Z legend, na których opiera się mit arturiański, w drugim tomie odnajdziemy przede wszystkim sporo wieści o tzw. „skarbach Brytanii”, z Excaliburem na czele. Ale jest także sporo o miłości, która rozkwita pomiędzy bohaterami mimo wszelkiego brudu i okrucieństwa dookoła, zazna jej główny bohater, Derfel, znacznie bardziej jednak czytelnika uderzy cornwellowska wizja legendy o Tristanie i Izoldzie, o wiele bardziej okrutna i przejmująca, niż pamiętamy.

Enemy of God, Da Capo 1999, Erica 2010, 480 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 3 listopada 2010

Cormac McCarthy, "Droga"

„Droga” to jeden z niewielu przykładów książek, których opis na tylnej stronie okładki odpowiada rzeczywistości. Obojętnie jakie brednie czy pierdoły tam zostaną napisane, bez znaczenia kto się pod nimi podpisze – jeśli pochwalne, to prawdziwe. „Droga” jest tytułem autentycznie zwalającym z nóg, ukazującym świat po apokalipsie tak realistycznie, jakby autor rzeczywiście apokalipsę przeżył.

Jest to wspaniała historia o ojcu i synu, dorosłym i dziecku, wzajemnej odpowiedzialności jednego za drugiego. Jest tu także mnóstwo przemyśleń na temat stary jak świat, czyli czy warto w ogóle żyć, po co żyjemy, jaki jest sens tego wszystkiego? W końcu jest to także tytuł o ludziach, ładnie nazwanych dobrymi i złymi, gdzie dobroć jest tak rzadko spotykana, że nikt w nią już nie wierzy, z kolei zło traktowane jest jako norma i zwyczajne zachowanie. Piękne przedstawienie ludzkości, która pozbawiona kontroli (prawa, władzy, reguł) ukazuje swoje prawdziwe oblicze, gdzie mało zaradnych można trzymać w piwnicy i odkrajać im kończyny po kawałku, a zajście w ciążę jest świetnym sposobem na zapewnienie sobie po dziewięciu miesiącach lekkiego lunchu.

Książka jest nie tylko pełna prawdziwych, mocnych treści, ale również napisana w sposób zupełnie niestandardowy. Nie ma tu w ogóle dialogów, choć przecież ojciec z synem często rozmawia. Pozbawienie tekstu pauz i cudzysłowów, rezygnacja z mowy niezależnej i zależnej, brak rozdziałów i rozbicie powieści na setki odosobnionych akapitów powoduje wytworzenie się niezwykłego klimatu, gdzie niczym w powieści grozy w każdej chwili spodziewamy się huknięcia, eksplozji jeszcze większego zła. A gdy ono przychodzi, okazuje się, że i tak byliśmy nieprzygotowani.

The Road, Wydawnictwo Literackie 2010, 268 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

wtorek, 2 listopada 2010

Paweł Paliński "Cztery pory mroku"

Autor prezentuje przede wszystkim doskonały język i specyficzny, powolny, senny klimat ukazywanych tu historii. Niezależnie od tego, kim są bohaterowie, zawsze są niezwykle wiarygodnymi postaciami. Twórcy udaje się poprowadzić pierwszoosobową narrację zarówno z pozycji wykształconego lekarza-ordynatora, w dodatku robi to w sposób bardzo umiejętnie naśladujący samego Raymonda Chandlera, jak i z perspektywy lumpa, posługującego się specyficznym językiem ulicy, z mnóstwem dygresji.

Szkoda tylko, że same pomysły na teksty oparte są na niezbyt zaskakujących schematach. Rzadko odczuwamy zaskoczenie z powodu kolejnych wydarzeń, przeważnie czytelnik jest w stanie przewidzieć rozwój wypadków, co skutecznie psuje przyjemność z lektury, mimo języka, który naprawdę odstaje od schematu znanego z powieści i opowiadań innych polskich młodych twórców, zostawiając konkurencję w tyle.

Cztery pory mroku, Fabryka Słów 2009, 424 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 24 października 2010

Poul Anderson "Stanie się czas"

Książka dodana do jednego z numerów Nowej Fantastyki okazała się być bardzo przyzwoitą lekturą science fiction, poruszającą tematyką jedną z najbardziej fascynujących kwestii w nauce – podróżowania w czasie.

Bohaterem jest lekarz rodzinny, Anderson, nieprzypadkowo nazywający się tak, jak autor. Książka jest zapisem jego znajomości z młodym Jackiem Havig, którego żywot obserwujemy od momentu narodzin. Chłopiec jest zamknięty w sobie, przytrafiają mu się także trudne do wytłumaczenia przygody. Jak się okazuje, potrafi on się przenosić w czasie siłą woli, a doktor staje się jego powiernikiem i najbliższym przyjacielem, który będzie miał ogromny wpływ na podejmowane przez Jacka decyzje.

Pierwsze rozdziały opisujące dzieciństwo podróżnika napisane są tak, że nie można się oderwać od lektury. Dalej, gdy prezentowany jest świat przyszłości, nie jest już tak kolorowo – książka napisana w latach siedemdziesiątych dość jednoznacznie określa koleje losu ludzkości, wynikające z ówczesnych myśli i poglądów, skupionych głównie na niszczycielskiej sile człowieka. Niezależnie jednak od tego, czy czytelnikowi mocno się spodoba wymyślona tu organizacja, z którą bohater podejmuje walkę, czy też nie, jedno jest pewne: przypomnienie polskim czytelnikom Poula Andersona było wspaniałym pomysłem, bo po przeczytaniu tej powieści automatycznie nabieramy ochoty na zapoznanie się z pozostałą twórczością autora.

There Will Be Time, Prószyński i s-ka 2010, 232 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 18 października 2010

Marek S. Huberath "Druga podobizna w alabastrze"

Tytułowa mikropowieść prezentuje świat, w którym cesarstwo Rzymskie, w zasadzie bardziej imperium, nie rozpadło się i trwa, będąc jednocześnie przy tym tworem znacznie większym, niż znamy z historii. Treść mówi o wysoko postawionym urzędniku, który prowadzi coś na kształt śledztwa w jednej z odległych prowincji. Oficjalnie ma za zadanie sprawdzić czy kraj rzeczywiście się zmienia geograficznie i klimatycznie, co powoduje przestój w gospodarce, czy może władca jest po prostu niegospodarny.

Jednakże całe to otoczenie, prezentacja ciekawie funkcjonującej, gigantycznej państwowości oraz wyraźnie zarysowani bohaterowie to tylko tło dla tematu właściwego, czyli opisaniu religii wyznawanej przez tzw. Nowych Żydów. Tu nie wolno nic dodać, trzeba samemu się z ciekawą myślą zapoznać...

Na uwagę zasługuje precyzja i dopracowanie tekstu. Zresztą nie tylko „Drugiej podobizny...”, ale i trzech kolejnych, znacznie krótszych już opowiadań. Autor za każdym razem buduje świat od samych podstaw, nie pozostawiając czytelnikowi miejsca na zadawanie pytań. Wszystko ma swój początek, rozwinięcie i zakończenie. Momentami może i treść zdaje się być przez ten system zbyt rozbudowana, ale w sumie lepiej jest napisać zbyt wiele, a dokładnie, niż zostawić miejsce na niedopowiedzenia. Koniecznie trzeba też wspomnieć o języku stosowanym przez pisarza – zarówno „Druga podobizna w alabastrze”, jak i „Spokojne, słoneczne miejsce lęgowe” oraz „Maika Ivanna” napisane są w części obcym językiem (w mikropowieści to głównie z rozmysłem pozmieniane nazwy własne), co buduje wspaniały klimat, wymagając jednocześnie od czytelnika jeszcze większego zaangażowania w lekturę.

Druga podobizna w alabastrze, Zysk i s-ka 1997, 218 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 16 października 2010

Magda Parus, Wilcze dziedzictwo (1) "Cienie przeszłości"

Cena ebooka w świeżo otwartym dziale książek elektronicznych w Empiku była tak atrakcyjna, że zastanawiałem się może całe osiem sekund, nim powieść kupiłem. Skoro wszyscy atakują wampiry i anioły, najwyższy czas poczytać coś krajowego na temat wilkołaków. A przy okazji sprawdzić na ile sprawnie przygotowywane są obarczone zabezpieczeniami DRM treści elektroniczne, na które od tylu miesięcy czekałem.

Piszę: krajowego, ale jak się okazało, krajowa jest tylko (znaczy się: aż) autorka, a bohaterowie to obcokrajowcy, podobnie miejsce akcji rzadko zahacza o Polskę. Bohaterem jest młody, świadomy swojej odmienności wilkołak (co jest ważne), buntownik o długich włosach (a jakże!), który prowadzi szeroko zakrojone śledztwo, mające na celu odnalezienie siostry. Jednak nim czytelnik to zrozumie, czeka go prawdziwy bój z systemem, w którym powieść została napisana: absolutnie dziwnym, bardzo nietypowym, wymagającym od nas pełnego zaangażowania i sporej cierpliwości.

Książka nie prezentuje żadnych wstępów czy wyjaśnień, od samego początku znajdujemy się w centrum wydarzeń, dookoła panoszy się spora liczba bohaterów, ich wzajemne relacje są na tyle skomplikowane, że dodatkowo utrudniają rozeznanie się w wydarzeniach. Bach! Colin nawiedza w towarzystwie niejakiego Alberta domostwo Antoine'a. Trach! Poznaje jego córkę – wilkołaka. Bęc! Już są zakochani, stale rozmawiają dzięki wspaniałemu darowi telepatii. Rym-cym-cym – szukamy jakiegoś profesora, tajnej kliniki, potem nagle znowu jest mowa o siostrze Emily, pojawia się znikąd młody wilczek Caramel, Antoine przeżywa rozterki przybranego ojca wilkołaka... Często fabuła przypomina czeski film. Najgorsze natomiast jest to, że główny bohater (też nie zamierza ułatwiać poznania treści, raz zwany Vernonem, to znowu Colinem, w zależności kim aktualnie się czuje i z kim rozmawia) jest typem tak beznadziejnie durnym, że wiara, iż jakakolwiek kobieta, a niechby i całe życie odcięta od świata i nieznająca żadnych chłopców się w nim zakocha, jest nie do przyjęcia. Colin to typ totalnego choleryka-histeryka, który w „normalnym świecie” nie przetrwałby ani chwili, natychmiast ktoś by go uspokoił z poczuciem wyższej konieczności usprawiedliwiającej przemoc.

Fakt, iż bohatera nie lubimy, mocno przeszkadza w pełnym zaangażowaniu w fabułę. Śledztwo z czasem zaczyna nabierać rumieńców, nie raz i nie dwa czytelnik zostanie zaskoczony wydarzeniami, znajdzie się całkiem sporo bardzo fajnie opisanych sytuacji. Jednakże całość jest napompowana przydługimi dialogami które najzwyczajniej w świecie szybko zaczynają być nużące, a fakt, iż bohater mimo upomnień z wielu stron w ogóle się nie zaczyna zastanawiać nad sobą, pozwalając by tępy gniew wywołany brakiem wyobraźni nim rządził powoduje, że w zasadzie niezbyt chce się sięgać po kolejny tom... mimo urwania akcji w trudnym momencie. Paskudna sytuacja, gdy czytelnik o zapoznaniu się z kolejną częścią myśli głównie nie z chęci poznania dalszych losów, ale ze względu na czas i pieniądz, który poświęcił dla tomu pierwszego. Wypada się dowiedzieć co było potem...

Na koniec warto zauważyć, że wydawnictwo Virtualo, będące organem odpowiedzialnym za konwersję skanu książki do formatu EPUB nie zasługuje na wielkie brawa i bukiet kwiatów. Mamy sporo pomniejszych błędów, ale ok, wszak w drukowanych książkach też zawsze jakieś znajdziemy. Gorzej jednak, że powieść skonwertowano łącznie ze zbędnymi formularzami zakupu książek w RUNIE (co jest po prostu głupie), a fakt, iż zamieszczone z tyłu reklamy innych pozycji nie zostały oddzielone żadnymi podziałami na chociażby nową stronę woła o pomstę do nieba – jest tak brzydko, że pękają oczy.

Wilcze dziedzictwo. Cienie przeszłości, Runa 2007, 432 strony (w wersji elektronicznej: 348 ;)

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 15 października 2010

Joe Haldeman "Wieczna wojna"

„Wieczna wojna” to jedna z najważniejszych powieści science fiction, której tytuł należy rozumieć dosłownie. Akcja rozpoczyna się pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku, a jej głównym bohaterem jest William Mandella, urodzony w latach siedemdziesiątych. Trwa wojna z obcymi, owadopodobnymi Tauranami. Mandella odbywa szkolenie, następnie bierze czynny udział w ważnych dla wojny bitwach, będąc jednym z tych żołnierzy, którzy oglądają wojnę od samego jej początku. Z czasem awansuje, w końcu, po odsłużeniu swojego, postanawia powrócić na Ziemię.

Siłą powieści jest nie tylko sama wojna, która z pewnością zapewni wiele przyjemności fanom militarnej science fiction. Przez zastosowanie zasady efektu relatywistycznego (dylatacji czasu) oglądamy oczami Mandelli nie tylko kolejne stulecia walki z obcymi, ale i zmiany, jakim poddawana jest Ziemia i ludzkość jako społeczeństwo. Wyobraźnia autora stworzyła przerażający obraz naszej planety oraz zasad, jakie nią rządzą.

Autor bazował na swoich doświadczeniach z wojny w Wietnamie, dlatego pierwszoosobowa narracja Mandelli idealnie oddaje strach żołnierza, którego fach – jak sam bohater twierdzi pod koniec książki – polega głównie na odczuwaniu albo nudy, albo przerażenia. Haldeman opisuje ciekawe dodatki, wymyślone w celu zwiększenia poziomu wojska, takie jak pigułki wspomagające naturalną agresję czy terapeutyczne właściwości seksu. „Wieczna wojna” to lektura specyficzna również dlatego, iż wbrew zasadom, jakie rządzą na Ziemi, wojsko u Haldemana zostało stworzone ze specjalnie wybranych jednostek, których inteligencja znacznie przekracza średnią. Ten pomysł otwiera zupełnie nowe perspektywy, z których pisarz skrupulatnie korzysta opisując i wojnę, i chaos panujący na Ziemi.

Mimo że nie jestem fanem militaryzmu, przebrnąłem przez opisy bitew, by zostać sowicie nagrodzonym w momentach prezentujących Ziemię i ludzkość przyszłości. Teraz pozostaje jeszcze tylko przeczytać słynny komiks na podstawie powieści i poczekać na wersję filmową Ridleya Scotta...

The Forever War, Solaris 2009, 318 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 14 października 2010

Jakub Ćwiek, Kłamcy tom 3: "Kłamca 3. Ochłap sztandaru"

Trzecia książka opowiadająca o przygodach nordyckiego bóstwa Lokiego jest jednocześnie pierwszą powieścią, zamiast zbiorem opowiadań. Niestety mimo nagromadzenia sporej ilości wątków i bohaterów, jako całość stoi zdecydowanie niżej od poprzedników.

Tym razem do gry wkracza Lucyfer, którego nieobecność mogła niektórych czytelników zastanawiać. W powieści ważyć będą się losy całej ludzkości w klasycznej, biblijnej wersji apokalipsy. Nasi bohaterowie zostali rozrzuceni w świecie, część przebywa w Stanach, inni w Europie, sam Loki natomiast zwiedza zaświaty, jak zwykle knując i manipulując kim tylko się da, a wszystko ku chwale Nieba – na celowniku jest niemowlę, sam Antychryst.

Autorowi znowu udało się w tekst wpleść sporo odnośników do popkultury (zegarek Bonda wisi na kangurku), przyjemnie też wyszedł Lucyfer jako postać. Szkoda tylko, że reszta ferajny z piekła jest już taka typową bandą kretynów i idiotów, podobnie jak przyjemności nie sprawia poznawanie zaświatów, gdzie Loki napotyka bóstwa, bodajże celtyckie. Nawet jeden z najfajniejszych tematów, czyli prawdziwe, autentyczne zombie, tutaj są jakieś nijakie, pozbawione polotu. Czytelnik ziewa niebezpiecznie często...

Najciekawsze jednak jest to, że „Ochłap sztandaru” wcale nie kończy przygód Lokiego. Jak się okazuje po przeczytaniu dziesięciu rozdziałów, będzie tom kolejny, który dopiero kwestię apokalipsy wyjaśni. Liczę, że wyjaśni też pozostałe niedopowiedziane kwestie i wyjaśni je w dobry sposób, bowiem ostatnie zdania książki zamiast fajnej opowieści przypominają niestety marny scenariusz amerykańskiego filmu klasy D.

Kłamca 3. Ochłap sztandaru, Fabryka Słów 2008, 272 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 13 października 2010

Ebooki w formacie EPUB - wreszcie są!

Długo czekaliśmy na platformę oferującą elektroniczne wersje książek na tyle otwartą, by nie zmuszała do zakupu dedykowanego im czytnika (jak postąpił Kolporter ze swoim eClicto). Owszem, kilka sklepów z treściami elektronicznymi mieliśmy już wcześniej, lecz przeważnie oferowały one format PDF i dostęp online, zmuszając czytelnika do lektury na ekranie monitora. Wreszcie, po zapowiedziach i przygotowaniach, jeden z największych graczy na polskim rynku – Empik – wzbogacił ofertę swojego sklepu internetowego o e-książki. Warto dodać, iż oferta w pełni pokrywa się z tą, którą znajdziemy w księgarni Virtualo.pl, która też jest firmą odpowiedzialną za jakość konwersji książek.

Stale słyszymy opinie mówiące o zagrożeniach, jakie na wydawców i autorów czyhają w przypadku sprzedaży treści elektronicznych. Że zakupione pozycje będą nielegalnie kopiowane, umieszczane w znanych wszystkim serwisach oferujących wymianę plików i tak dalej. Dlatego też Empik swoje produkty wyposażył w zabezpieczenie Adobe DRM, które uniemożliwia dostęp do ebooka osobom do tego nieuprawnionym. Jednakże taki zabieg wiąże się z kilkoma faktami, które wypada znać przed dokonaniem zakupu.

Zabezpieczenie Adobe DRM jest obecnie najpopularniejszym standardem, w obsługę którego wyposażona jest ogromna większość czytników książek elektronicznych dostępnych na rynku. Szczegółowa lista obsługiwanych urządzeń dostępna jest na tej stronie. Aby móc skorzystać w pełni z oferty księgarni Empik należy się zarejestrować w Adobe, czyli zdobyć tak zwany Adobe ID, pod tym adresem. Zajmuje to kilka sekund, a posiadając Adobe ID możemy przystąpić do ostatniej – najważniejszej czynności, czyli instalacji oprogramowania pozwalającego na odtworzenie zakupionych książek i komunikację między własnymi urządzeniami do ich odtwarzania (komputer, czytnik) – Adobe Digital Editions, do zainstalowania z tej strony, przy pomocy przyjemnego instalatora dostępnego z poziomu przeglądarki internetowej.

Biblioteka Adobe Digital Editions

Po uruchomieniu programu należy dokonać autoryzacji komputera, czyli przypisać dany komputer do użytkownika. To właśnie jest zabezpieczeniem – otwierając zakupioną książkę bez autoryzacji zostanie ona przypisana do tego jednego komputera, czyli straci swoje właściwości licencyjne. Nie będziemy w stanie otworzyć jej na kolejnym urządzeniu (komputerze w pracy/domu, czytniku książek). Dlatego tak ważne jest odpowiednie przygotowanie i rejestracja w Adobe.

Zakupione w Empiku/Virtualo książki, po zarejestrowaniu przez sklep płatności przekazywane są do działu Moja Biblioteka. Po ściągnięciu ich na dysk twardy komputera okazuje się, iż wcale nie mają rozszerzenia EPUB, a ACSM. Podwójne kliknięcie w taki plik powoduje odczytanie go przez program Adobe Digital Editions i ściągnięcie właściwej książki. Od tego momentu jest ona dostępna na komputerze. W tym momencie szczęśliwi posiadacze czytnika książek elektronicznych powinni swoje urządzenie podłączyć do komputera, a program Adobe Digital Editions po wykryciu nowego sprzętu dokona jego autoryzacji. Wówczas czytnik stanie się jedną z półek w programie, na którą w prosty sposób przeniesiemy zakupioną książkę metodą „przeciągnij i upuść”. Oczywiście każdy, kto ma czytnik wyposażony w możliwość przeglądania internetu wcale nie musi go autoryzować przez podłączenie do komputera, może to zrobić bezpośrednio z urządzenia.



Licencja pozwala na otworzenie książki na sześciu urządzeniach. Także nie trzeba się bać, że wykorzystamy wszystkie, osobiście książki kupowałem w pracy, po czym otwierałem na komputerze żony, wrzuciłem do czytnika i odtworzę jeszcze na swoim komputerze. I jeszcze mi pozostaną dwa urządzenia na przyszłość. Dodatkowo z każdym rokiem posiadania Adobe ID otrzymujemy kolejną licencję, z myślą o przenoszeniu danych w przyszłości, przy zmianach czytników czy komputerów.

Jeszcze dwa słowa o jakości książek oferowanych przez Empik/Virtualo. System Adobe Digital Editions nie radzi sobie ze znakami innymi, jak podstawowe, występujące w alfabecie angielskim. Nie ma szans na rozróżnienie polskich znaków diaktrycznych. Mimo to sklepy zapewniają o wsparciu dla 95% czytników dostępnych na polskim rynku. Jak wobec tego osiągnęli swój cel? Jakim sposobem pozycje zakupione w tych dwóch sklepach, pozycje w formacie EPUB wyglądają idealnie nie tylko na czytniku, ale i w programie Adobe Digital Editions? Otóż Virtualo podczas konwersji zastosowało zabieg polegający na twardym, stałym umieszczeniu wybranej czcionki w książce. Dlatego też najprawdopodobniej zmiana czcionki na inną (tu mamy do czynienia z fontem „Iwona”) nie będzie możliwa. Ale coś za coś – jest poprawnie, jest po polsku, jest profesjonalnie. Ja za opcją zmiany czcionki tęsknić nie będę, ciesząc się z jakości w niczym nie ustępującej tej z wydań papierowych.

Także na chwilę obecną, niedługo po premierze treści elektronicznych w sklepach Virtualo.pl i Empik można być zadowolonym z przygotowania systemu, jakości pozycji i sprawności, z jaką sklepy prowadzą sprzedaż. Inną natomiast kwestią pozostają ceny książek (zapowiadano, że będą tańsze), możliwość ich wypożyczenia, a nie kupna (czego na razie nie ma) oraz cena czytnika, który ma wejść do masowej sprzedaży pod koniec roku. Czy naprawdę będzie to cena konkurencyjna? A co z wydawnictwami, których w ofercie brakuje? Uda się je skłonić do współpracy? Na te zagadnienia odpowiedź przyniesie dopiero czas.

poniedziałek, 11 października 2010

Jakub Ćwiek, Kłamcy tom 2: "Kłamca 2. Bóg marnotrawny"

Drugi tom Kłamcy zbudowany jest na dokładnie takich samych zasadach, jak część pierwsza. Kolejne rozdziały-opowiadania prezentują przygody Lokiego w chronologiczny sposób, znajdziemy jednak też sporo retrospekcji wyjaśniających kto z przeszłości boga kłamstwa i dlaczego go aktualnie nienawidzi.

Akcja toczy się błyskawicznie, autor nie dzieli opisami na lewo i prawo, skupiając się na budowaniu przede wszystkim doskonałych dialogów oraz jak najszerszym wykorzystywaniu szeroko pojętej popkultury (naziści z Illinois, Herakles-aktor czyli Leon Negerblack, spektakl o życiu Jezusa będący coraz bardziej swobodnym nawiązaniem do "Ojca Chrzestnego").

W drugim tomie zostają nagrodzeni także ci czytelnicy, którzy zwrócili uwagę na kilka niewyjaśnionych do końca kwestii z części poprzedniej. Autor serwuje nam powrót do sprawy bożka Anubisa, dowiemy się także więcej o anielskich piórach. Żeby nie było monotonnie zostało wprowadzonych kilku nowych bohaterów, w miarę upływu stron zajmujących coraz więcej miejsca i będących dobrym przykładem na umiejętność pisarza w tworzeniu nieskomplikowanych, lecz ciekawych postaci.

W internecie ogromna większość opinii na temat drugiego tomu Kłamcy brzmi mniej więcej tak: książka jest jeszcze lepsza od poprzednika. I nie sposób się z takimi opiniami nie zgodzić, po zakończeniu lektury ręka sama sięga po część trzecią.

Kłamca 2. Bóg marnotrawny, Fabryka Słów 2006, 296 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

niedziela, 10 października 2010

Jakub Ćwiek, Kłamcy tom 1: "Kłamca"

Bohater książki, na którą składają się bardziej kolejne opowiadania, niż powiązane jednym wątkiem rozdziały, to Loki – znany z mitologii skandynawskiej bóg zniszczenia, śmierci i oszustwa. Doskonały manipulant, obdarzony sporym wdziękiem, dzięki któremu potrafi tak omotać inne bóstwa, że zawsze wychodzi cało z przeróżnych opresji.

Pomysłem autora było połączenie postaci skandynawskiego bóstwa z naszymi „rodzimymi” aniołami, wiarą (lub jak niektórzy by rzekli: mitologią) chrześcijańską. Ponieważ skrzydlatym posłańcom Jedynego Boga nie wszystko wolno, powinni wszak przez życie podążać drogą dobra i wybaczenia, zatrudniają Lokiego do typowej, mokrej roboty. Kolejne rozdziały-opowiadania opisują zadania, jakie przed nim stawia to Michał, to Gabriel. Będziemy mieli okazję poznać potężne bóstwa i demony starożytnych religii, ale i pomniejsze diabełki, nastawione po prostu na kuszenie do złego. Postaci wykreowane przez autora może nie posiadają skomplikowanych osobowości, mają za to inną, niemniej ważną cechę: dają się po prostu lubić. Mimo skrzydeł czy rogów bardzo przypominają ludzi, z wszystkimi ich wadami i zaletami.

Zgodnie z przeznaczeniem i swoimi poglądami na świat, Loki nie ma w zwyczaju głaskać ludzi po głowach i budować im przyszłość. Wręcz przeciwnie, jest niemalże pozbawiony ludzkich uczuć, interesuje go tylko on sam, i jego własne szczęście. Dlatego jest tak dobrym bohaterem, z którym niezwykle łatwo jest się identyfikować, a niektóre z zadań (spotkanie z niedoszłym samobójcą czy wigilia w towarzystwie przebranego za świętego Mikołaja Światowida i niczego nie podejrzewającej, zwykłej rodziny) potrafią zaskoczyć rozwojem wydarzeń, dzięki czemu na długo pozostaną w pamięci.

Autor często stosuje retrospekcje, dzięki którym poznamy wiele elementów składających się na przeszłość Lokiego, zaznajomimy się z nim bliżej. Książka charakteryzuje się także tym, iż jest coraz lepsza w miarę czytania. Kolejne opowieści oparte są na coraz ciekawszych, nieraz zaskakujących pomysłach w bardzo przyjemny sposób wykorzystujących postaci bóstw z różnych religii, lecz bez nachalnego wstawiania istot szerzej nieznanych, bez popisywania się znajomością wszelakich mitologii. „Kłamca” to czysta rozrywka, napisana dla radości czytelników, widać także, że radość sprawiała autorowi podczas tworzenia. Lekka lektura na wieczór pozostawiająca dobre wspomnienie.

Kłamca, Fabryka Słow 2005, 272 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 7 października 2010

Orson Scott Card, sagi Endera tom 5: "Ender na wygnaniu"

Gdy dowiedziałem się, że Card wydał kolejny tom Sagi Endera, umiejscowiony pomiędzy tymi, które już istnieją, konkretnie się wystraszyłem. Wszak lepsze jest wrogiem dobrego, a autorowi zdarza się niestety swoje opowieści rozciągać w nadmierny sposób (jak w przypadku „Opowieści o Alvinie Stwórcy”).

Akcja „Endera na wygnaniu” toczy się w trakcie „Gry Endera” - pomiędzy ostatnimi rozdziałami, konkretnie po wyeliminowaniu zagrożenia ze strony formidów. Obserwujemy samotnego bohatera, otoczonego przez całą masę ludzi z ich własnymi interesami. Dowiemy się konkretnie jak wyglądał proces, który doprowadził do sytuacji w której Ender nigdy na Ziemię nie powrócił. Opisana została podróż na planetę, której gubernatorem został młody Wiggin, przybywanie na planecie, odkrywanie pozostałości po cywilizacji Robali...

Tym, co najbardziej zaskakuje w opowieści jest fakt bardzo mocnego połączenia Sagi Endera z Sagą Cienia, równolegle prowadzoną przez Carda opowieścią o pozostałych bohaterach znanych z „Gry...”, szczególnie Groszku, Petrze, Virlomi i... Achillesie. Lektura „Endera na wygnaniu” jest wręcz niemożliwa bez znajomości czterech tomów rozgrywających się na Ziemi, z filozoficznymi rozważaniami „Mówcy Umarłych”, „Ksenocydu” i „Dzieci Umysłu” nie mających nic wspólnego. Zostaje zakończonych kilka wątków, w tym nawet ten najbardziej tajemniczy, mówiący o zaginionym potomstwie Groszka i Petry. Automatycznie rodzi się pytanie: o czym w takim razie będzie traktowała kolejna, ostatnia (jasne...) książka, będąca w przygotowaniu „Shadows in Flight”? Umieram z ciekawości...

Mimo ogromnych obaw, mimo faktu, iż pewne rzeczy się autentycznie zmieniły (autor naprawdę przestawił kilka mniej istotnych szczegółów względem oryginalnej „Gry...”) „Ender na wygnaniu” okazał się być lekturą zajmującą i przyjemną. Książka jest bardzo zmyślnie zrealizowanym łącznikiem obu cykli, lecz bez znajomości wszystkich poprzednich nie ma sensu po nią sięgać.

Ender in Exile, Prószyński i s-ka 2010, 400 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

wtorek, 28 września 2010

Bernard Cornwell, Kronik Pana Wojny tom 1. "Zimowy Monarcha"

„Zimowy Monarcha” Bernarda Cornwella wpadła na mój regał przez przypadek – wygrałem książkę w konkursie, nie wiedząc kompletnie nic na temat autora i jego dokonań. Obawiałem się z początku kolejnej książki fantasy, gdzie znowu będziemy mogli oglądać znane na pamięć wydarzenia, ale okazało się, że powieść jest czymś zupełnie innym. Powieścią historyczną konkretnie. Oznacza to mniej więcej tyle, że nie znajdziemy tu absolutnie żadnych mistycznych bredni w stylu starych bogów, jedynego boga, czarów hokus pokus i tym podobnych bezsensów. Bohaterowie co prawda wierzą w różne nadprzyrodzone zdolności niektórych druidów, sami druidzi także są święcie przekonani o swoim talencie. Ale właśnie dlatego tę książkę tak dobrze się czyta – prezentuje ona bardzo realny świat wieku V, gdy na terenach dzisiejszej Wielkiej Brytanii wciąż pamięta się o Cesarstwie Rzymskim i jego kulturze i potędze, ale świat pomału okrywa mrok średniowiecza, tępoty, podziwu dla kwestii niewyjaśnionych, pogardy dla rozumu i nauki.

Cornwell świetnie się do powieści przygotował. Nie ma tu żadnych bredni w stylu stalowe miecze, rycerze i turnieje, ogromne królestwa. Jest tak, jak było – wyspa podzielona jest na sporo niewielkich krain, każdą rządzi osobny król, trwa wieczna wojna między Brytami, Saksonami i Irlandczykami, słychać też sporo o dokonaniach Franków na stałym lądzie. Klasyczny dla epoki ustrój dopiero będzie się tworzył, jedynym celem wszelkich plemion jest podbój, walka o ziemię do zasiedlenia. Chrześcijaństwo wcale nie jest wyznawaną przez Uthera, ani Artura religią – dzieli wyznawców po mniej więcej połowie ze starymi wierzeniami. Nawet konie, jako znana ze średniowiecza jazda, są wciąż nowością.

Znane z legend postaci tu zajmują nieraz zupełnie inne stanowiska, zupełnie nie odpowiadają wyobrażeniom, jakie o nich mamy. Jednocześnie Cornwell buduje fabułę tak sprytnie, iż z góry wiadomo, że po latach nikt nie będzie przekazywał prawdy, że tchórze okażą się postaciami bez skazy, a dzielni wojownicy zostaną zredukowani do krótkiej wzmianki. Polityka rządzi wszystkim, historię piszą zwycięzcy.

Książka jest dość brutalna, opisując rzeczywistość taką, jaka prawdopodobnie w tamtych czasach była. Opisanych jest mnóstwo gwałtów, zdrad i okrucieństwa, wszystko okryte jest ogromnym cierpieniem i brakiem nadziei – nie znajdziemy tu wielkich bohaterów, którzy będą walczyli o pokój i dostatek dla wszystkich, a jedynie o swój dobrobyt i swą chwałę. Przeróżni królowie doskonale manipulują słabszymi umysłami, niejednokrotnie wykorzystując do swoich celów właśnie wierzenia chrześcijan czy druidów.

„Zimowy Monarcha” Cornwella jest tym dla pełnej magii i mistycyzmu legendy arturiańskiej, czym „Troja” Davida Gemmella była dla mitu o wojnie trojańskiej. Dopiero teraz, dzięki tym pisarzom, wreszcie można się zagłębić w prawdziwie wciągającą lekturę, pozbawioną nadprzyrodzonych bredni, w której herosem i bohaterem nie jest się dlatego, że ukochali nas (lub przeklęli) bogowie, ale często wręcz przez przypadek, lub w wyniku splotu okoliczności. Dzięki tej książce mam kolejnego autora, na którego będę zwracał baczną uwagę. Nie tylko dobrze się Cornwella czyta, robi wrażenie także zasobem wiedzy na temat czasów, o których pisze. A to dziś zjawisko coraz rzadziej spotykane...

The Winter King, Wydawnictwo Erica 2010, 560 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

poniedziałek, 20 września 2010

Isaac Asimov, Imperium Galaktycznego tom 3: "Kamyk na niebie"

Książkę rozpoczyna przedmowa autora, która w połączeniu z numeracją tomu powoduje nieco zamieszania. Asimov wyjaśnia jak doszło do powstania jego pierwszej książki, tej właśnie... i rzeczywiście, powieść datowana jest na rok 1950, podczas gdy kolejne części cyklu są pisane później. Dziwnym trafem jednakże „Kamyk na niebie” uważa się za tom trzeci, nie pierwszy.

W sumie dla samej sagi Imperium Galaktyczne nie ma to najmniejszego znaczenia, każda powieść nie dość, że opowiada o zupełnie innych bohaterach, rozgrywa się także w kompletnie innych czasach. Może tylko polski wydawca się pomylił?

„Kamyk na niebie” zaczyna się z hukiem, obiecując konkretną akcję. Człowiek z naszych czasów zostaje w tajemniczy sposób przeniesiony w przyszłość. Ludzie sięgnęli gwiazd, galaktyką rządzi wspomniane Imperium, tylko Ziemia nie jest jego prawdziwą częścią. Planeta w dużej części pokryta obszarami radioaktywnymi, pełna niebezpieczeństw, której mieszkańcy żyją określoną ilość czasu, potem muszą „odejść”, czyli po prostu poddać się eutanazji... Ziemianami wszyscy pogardzają, traktują ich niczym trędowatych, panuje tu najzwyklejszy rasizm. Oczywiście mieszkańcy Ziemi nie są dłużni, nienawiść rodzi nienawiść.

Co ciekawe, choć wcale nie zaskakujące dla tych, którzy poczytali już nieco dzieł Asimova, okazuje się, iż nikt tak naprawdę nie wie, jakim sposobem Imperium powstało. Nie tylko sama organizacja, niejasne są nawet podstawy historii rozprzestrzeniania się gatunku ludzkiego w kosmosie. Istnieją różne teorie, wręcz religie, których wyznawcy w tej powieści będą ze sobą walczyć, co bardzo mocno ukazuje głupotę dowolnego fanatyzmu i niezrozumienie, jakie Asimov żywił dla wszelkiego rodzaju mistycyzmu.

Nasz tajemniczy człowiek z przeszłości jest tylko jednym z wielu bohaterów, których przygody wzajemnie się powiążą. Kiedy wreszcie poddany eksperymentowi jest w stanie się porozumieć z dzisiejszymi Ziemianami rozpoczyna się bardzo standardowa dla autora powieść science fiction, w której mamy potężną dawkę akcji, także sporo uczuć i emocji, a wszystko obserwujemy na tle świata powstałego ze złych przeczuć pisarza, człowieka który tworzył tą powieść w pierwszych latach Zimnej Wojny.

Pebble in the Sky, Prima 1993, 224 strony

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

czwartek, 16 września 2010

Isaac Asimov, Fundacji tom 10: "Fundacja i Ziemia"

„Fundacja i Ziemia” kończy nie tylko całą sagę Fundacji, jest także drugim tomem Agenta Fundacji. Niestety podobnie jak ów „Agent...” jest powieścią wciągającą w najmniejszym stopniu, przegadaną przez autora, prezentującą w zamierzeniu ciekawe miejsca, lecz w sposób niestety niezwykle usypiający.

Głównym założeniem fabuły jest wciąż poszukiwanie Ziemi, czyli planety, na której – jak głoszą legendy – powstała rasa ludzka. Całość opiera się mocno na „Agencie Fundacji”, powielając te same rozważania i myśli, które już dobrze znamy.

Przyjemnością miało być oglądanie światów tzw. Przestrzeniowców, doskonale nam znanych z cyklu o Robotach; obserwacja tychże planet kilkadziesiąt tysięcy lat później. Same roboty się także pojawiają, lecz w trakcie lektury obu książek czytelnik spodziewa się mniej więcej takiego właśnie zakończenia, jakie autor zaprezentował, dlatego przyjemność ze spotkania znanych już bohaterów jest wcale nie tak duża, jak być powinna.

Dla wielu pewnie będzie to bluźnierstwem, ale, co mi tam: lepiej sobie „Agenta Fundacji” i „Fundację i Ziemię” darować, pozostając zadowolonymi czytelnikami oryginalnej trylogii.

Foundation and Earth, Rebis 2002, 388 stron

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

środa, 15 września 2010

Miroslav Žamboch, Jiří Procházka, Agenta JFK tom 1: "Przemytnik"

Bohaterem „Przemytnika” jest John Francis Kovar, czeski twardziel, były kapitan jednostek specjalnych i prawdziwy weteran jeśli chodzi o operacje wojskowe. W pierwszych scenach oglądamy jak utracił stałe zajęcie, w kolejnych jak został sam. Od samego początku widać, że książka będzie niczym stary, dobry film z lat osiemdziesiątych – wielkie łubudu, mnóstwo akcji, niewiele wyjaśnień. Takie historie trzeba lubić, podobnie jak teksty w stylu „Jasne było, że mężczyźni tacy jak on nie są stworzonymi domatorami”, czy „Dostał się do jakiegoś świata spokrewnionego z jego własnym. Lecz, o ile to możliwe, trochę bardziej brutalnego i nieokrzesanego”. Moim pechem jest to, że oczekuję od takich komedii podobnych, komediowych dialogów, w stylu Brudnego Harry'ego czy Johna Maclane'a. A dialogi, pdobnie jak i sama historia, w „Przemytniku” są niestety raczej z gatunku „usypiająco-beznadziejnych”...

Kovar dostał się do innego świata. Niestety nie dowiemy się o tymże świecie zbyt wielu informacji, za to dowiemy się, iż światów jest jeszcze więcej. Tomów cyklu też podobno, więc już się boję. Mimo najszczerszych chęci nie potrafiłem odnaleźć w książce kompletnie nic ciekawego, dobrze wymyślonego, czegoś, co potrafiłoby przykuć uwagę choćby na chwilę. Taka literatura powinna być dodawana do gazet za pięć złotych, przeczytamy w pociągu i zostawimy tamże, bo zabierać tego ze sobą nie ma sensu.

Pašerák, Fabryka Słów 2010, 216

Strona książki na Fantasta.pl
Strona książki na LubimyCzytac.pl

sobota, 11 września 2010

Joseph Conrad "Pojedynek"

Po sieci chodzą słuchy, iż słynny film Ridleya Scotta „Pojedynek” został napisany na podstawie prozy niemniej słynnego pisarza, Josepha Conrada Korzeniowskiego. Film pamiętam nie całkiem dobrze, jednego jednak jestem pewien: opowiadał o dwójce francuskich żołnierzy, którzy przy każdej okazji, gdy na siebie wpadną pojedynkują się z powodu, którego praktycznie nie znamy, którego oni sami nawet nie pamiętają. Ich pojedynków było więcej niż jeden, a zwada trwa latami.

Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, iż opowiadanie „Pojedynek” wspomnianego Conrada jest KOMPLETNIE CZYM INNYM. Czyżby napisał dwa o tym samym tytule? :) Nie dość, że toczy się w Polsce, nie we Francji, to bohaterami są zupełnie innej postawy ludzie. Spokojnie, myślę sobie – takie szczegóły jak miejsce akcji czy postaci zawsze można dopasować do różnych realiów. Niestety jednak nie są to jedyne różnice.

Bohaterami opowiadania jest dwóch mężczyzn, owszem. Jeden z nich to starannie wychowany młody człowiek, którego szacunek do starszych, a już w szczególności do własnych rodziców jest tak wielki, że aż przesadny. Drugim z kolei jest człowiek znacznie lżej traktujący życie, wspomagający się spadkami po licznych krewnych, nie posiadający stałego zajęcia – typowy bawidamek, żyjący od balu do balu, od przyjęcia do kolejnego. Rzecz jasna dochodzi między nimi do spięcia, które – ostatecznie – doprowadza do tytułowego pojedynku. Jednakże tylko jednego, nie licznych, ponadto sam pojedynek opisany jest na jednej stronie, pod sam koniec opowieści. Przedtem natomiast musimy zapoznać się z przeróżnymi opisami wewnętrznych rozterek bohaterów, jak to u Conrada – często różnych od postaci głównych, na przykład przyjaciela jednego z pojedynkujących się czy jego ojca.

Dużo się tu mówi o honorze, w klasycznie pojmowany przez Polaków sposób – zwycięstwo albo śmierć, honor albo śmierć... Trzy słowa za dużo wypowiedziane w publicznym miejscu powodują u jednych myśli samobójcze, u innych absolutną zgryzotę, cierpienie nie z tej ziemi... Wszystko jak dla mnie stało się szybko groteskowe, tak pojmowany honor to rzecz typowa dla romantyzmu, przez co o wiele bardziej interesowały mnie powody drugiej postaci, lekko traktującego życie i innych szlachcica, bohatera w domyśle negatywnego, niż starannie wyedukowanego, honorowego Polaka.

Najgorsze jest to, iż nie dość, że akcja brnie przed siebie mozolnie, męczy się bardziej niż mucha w smole, to jeszcze wszystko ostatecznie zostaje sprowadzone do opowieści z morałem, którego człowiek uznający przede wszystkim zdrowy rozsądek nie jest w stanie na trzeźwo przyjąć do wiadomości. Nie polecam. Lepiej obejrzeć film Scotta, nieważne na podstawie czyjego opowiadania zrobiony :)

The Duel, Virtualo 2010, 91 stron

Strona książki na LubimyCzytac.pl

piątek, 10 września 2010

Franz Kafka "Proces"

Człowiek często opiera się na tym, co usłyszy wokół siebie. Przykładamy niewielką uwagę do słów ludzi kompletnie obcych, nieco większą do tych, których widujemy częściej, na przykład nauczycieli w szkole. Taka jest siła rzeczy – zawsze w głowie się coś utrwali. Mnie utrwaliła się w ten sposób świadomość, iż „Proces” Franza Kafki jest powieścią o totalitaryzmie, czymś na kształt państwa policyjnego, gdzie jednostka nie ma znaczenia. Byłem przekonany, że tytułowy Józef K. to ofiara spisku mającego na celu ostatecznie upokorzenie człowieka przez aresztowanie i proces w sprawie, o której sam aresztowany do samego końca się nie orientuje.

Jak się okazało, w pewien sposób można tę powieść tak interpretować. Ale „Proces” jest czymś o wiele większym, niż tylko opowieścią o manipulowanym człowieku. Zresztą, jak się głębiej przyjrzeć, to Józef K. nieźle sobie daje radę z tą sytuacją, nie jest – jak się spodziewałem – wrakiem człowieka, gonionym od ściany do ściany, od urzędu do urzędu. W zasadzie z owej manipulacji w pewien specyficzny sposób zdaje sobie sprawę, co więcej momentami dzielnie się do niej dostosowuje czasem osiągając pewne niewielkie zwycięstwa. Ale nieważne, myślę, że nie jest główną treścią książki jego „sprawa” i tytułowy proces. Myślę, że treścią książki jest szeroko pojęty absurd, bardzo pesymistycznie przedstawiona rzeczywistość, w której nawet grupa Monty Pythona czuła by się najwyżej znośnie.

Świat tu przedstawiony, miejsca i ludzie dobrani zostali w taki sposób, by wywrzeć na czytelniku jak największe wrażenie swoim „poukładanym chaosem”, czymś co najprościej jest mi przyrównać do „teoretycznie kontrolowanego burdelu” jaki panował w wielu polskich urzędach za czasów PRL, niestety w mniejszych miejscowościach obecnego do dziś. Obojętnie z kim Józef K. nie rozmawia czy w jakim miejscu przebywa, widać wyraźnie, iż rzeczywistość dookoła niego jest tak dalece bezsensowna, że człowiek obdarzony chociażby zaledwie przeciętną inteligencją będzie miał problem z odnalezieniem się w niej. Co innego wszelkiego rodzaju tępota – jest u siebie, ściśle przestrzegając durnych zasad, przepisów i restrykcji. W myśl starego, dobrego „ja tu tylko sprzątam, robię co mi każą, nie mnie oceniać”.

Ogólnie rzecz biorąc całkiem niezła rzecz, ten „Proces”. Szkoda, że książkę dorwali w swoje ręce niezrealizowani artystycznie i komercyjnie literaci, którzy najczęściej w ramach zadośćuczynienia za swojego pecha postanowili zostać nauczycielami języka polskiego. Bo jak sobie człowiek przypomni te wszystkie nadinterpretacje, pod które książka została podciągnięta, to się robi po prostu żal autora. Może to i lepiej, iż w momencie gdy pierwsi „krytycy” zabierali się za wymądrzanie, Kafka od dawna gryzł ziemię? Nie warto słuchać wywodów niby mądrzejszych – lepiej „Proces” sprawdzić samemu, absurd tu obecny jest czymś wybitnym.

Der Prozess, Virtualo 2010, 183 strony

Strona książki na LubimyCzytac.pl

Joseph Conrad "Jądro ciemności"

„Jądro ciemności” to jedna z tych książek, do przeczytania których młody człowiek zostaje zmuszony w szkole średniej. I jak to bywa w przypadku tego rodzaju pozycji, nie czyta jej, ukazując wszystkim swój bunt i niezależność :)

O czym jest „Jądro ciemności”? Jest opowieścią o dzikim lądzie, w głębi Afryki. Jest także opowieścią o zbrodniach, jakich dopuszczają się biali ludzie tylko dlatego, iż tubylców mają za nic. Jest sporo powiedziane na temat kompleksów przeróżnych lokalnych „dyrektorów”, które ja osobiście odebrałem jako wskazanie głupoty ludzi, którzy spodziewają się trwać na jakimś stanowisku całe życie przez „zasiedzenie”, o histerii, jaką w nich wzbudza myśl o postępie i progresie, rozwijaniu się oraz zmianach w otaczającym ich dzikim świecie. Jest w końcu „Jądro ciemności” historią o człowieku, który osiągnął wśród tubylców taką władzę, iż stał się niemalże bogiem w ich, a także swoich oczach. Z tym fragmentem książka jest szczególnie kojarzona, i podczas lektury zaskoczył mnie fakt, iż w stu stronicowej książeczce autor zmieścił wiele więcej, niż tylko opis szaleństwa Kurtza. W zasadzie ponad połowę książki czekamy aż wreszcie Kurtz się pojawi na scenie osobiście, nie jedynie we wspomnieniach innych, a gdy już się pojawia okazuje się, iż zaraz będzie koniec lektury.

Często po latach okazuje się, iż niektóre lektury były jednak warte przeczytania, że zawierały w sobie niesamowite ładunki emocjonalne, może bardzo przydatną naukę na przyszłość, czasem zaś tylko (albo aż) pokazywały jak niektórzy pisarze potrafili wspaniale operować słowem. W przypadku „Jądra ciemności” sprawa przedstawia się jednak dość specyficznie. Otóż powieść zdecydowanie mówi o kwestiach niezwykle ważnych, przekazując czytelnikowi sporo brutalnej prawdy. Nie da się ukryć, iż dobrze jest się z utworem zapoznać i przemyśleć samemu to, co autor mówi.

Jest także druga strona. Niestety książka jest potwornie... nudna. Aby skupić swoją uwagę w stopniu pozwalającym na zrozumienie, trzeba dokonać ogromnego wysiłku, bowiem słowa składające się na powieść robią wszystko, by tylko czytelnika uśpić i zniechęcić. Sytuacji nie poprawia podwójna narracja (jeden człowiek opisuje jak drugi siedzi obok i opowiada całą tę historię) oraz monotonia ukazywanej rzeczywistości. Czytelnik zdaje sobie sprawę, iż być to mógł zabieg celowy – jak inaczej opisać męczarnię, wielomiesięczny rejs po rzece gdzie każdy dzień wygląda identycznie? Świadomość tego faktu jednak w ogóle nie pomaga w skupieniu się na opowieści... Na szczęście wszystko zamyka się we wspomnianych stu stronach, więc walka z nudą w celu poznania niezwykle odważnej, mówiącej o ludziach samej prawdy historii, nie będzie trwała dłużej niż jeden wieczór.

Heart of Darkness, Virtualo 2010, 103 strony

Strona książki na LubimyCzytac.pl